Wydarzenia Sucha Beskidzka

Z dna na szczyt

Waldemar Borowski. Fot. Edyta Łepkowska

Gdyby rok temu ktoś zaproponował mi wyjście na Babią Górę, zapytałbym: A po co? Po co się mam męczyć?” – wspomina grzechynianin Waldemar Borowski. Wtedy jeszcze nie miał pojęcia, że niewiele później takie wycieczki staną się dla niego rutyną. Nie potrafi zliczyć, ile razy był na szczycie Babiej Góry w ciągu ostatnich miesięcy. Wchodził nań niemal codziennie, szykując się do zdobycia Kilimandżaro.

62-letni Waldemar Borowski z Grzechyni nigdy nie był pasjonatem aktywności fizycznej. A trekking wydawał mu się zajęciem zupełnie obcym jego naturze. Do czasu, gdy kilka miesięcy temu zobaczył ulotkę reklamującą wyprawę na Kilimandżaro. – Sam nie wiem, jak to się stało, że kiedy na nią spojrzałem, poczułem potrzebę, by wyjść na tę górę. Być może, gdyby to był inny dzień, coś takiego nawet nie przyszłoby mi do głowy. Ale wtedy bez namysłu powiedziałem: „Chcę tam iść!”. Byłem wówczas z moim bratem Mirkiem, który też zapalił się do tego pomysłu – opowiada grzechynianin.

Bracia natychmiast zadzwonili do organizatora, by zgłosić chęć udziału w wyprawie. A już następnego dnia rozpoczęli mozolną pracę nad kondycją, która – delikatnie rzecz ujmując – nie była najlepsza. Waldemar Borowski zaczął od ćwiczeń w siłowni, po czym zdecydował się wyruszyć na Babią Górę. Pierwsze wyjście okazało się dla niego bardzo męczące, ale bynajmniej go nie zniechęciło. Zmobilizował się do tego, by niemal każdy dzień rozpoczynać od marszu na ten szczyt. Wkrótce doszedł do etapu, że całą trasę czerwonym szlakiem z przełęczy Krowiarki na górę i z powrotem pokonuje w godzinę i czterdzieści do pięćdziesięciu minut. Tymczasem podawany w przewodnikach czas przejścia tej drogi jest o dwie godziny dłuższy! – Sam czuję, że osiągnąłem niesamowitą kondycję. Nie miałem takiej nawet jako dwudziestolatek. Poza tym niedawno robiłem różne badania – morfologię, pełną biochemię oraz poziom elektrolitów i lekarz powiedział, że moje wyniki są fantastyczne. Lepszych po prostu nie można mieć – mówi Waldemar Borowski.

O rok starszy Mirosław nie dotrzymuje mu tempa, ale brat wierzy, że mimo to obaj zdobędą Kilimandżaro, jeśli tylko nie pokona ich choroba wysokościowa. Mężczyźni nie są bowiem pewni, czy poradzą sobie w tak bardzo rozrzedzonej atmosferze, jaka występuje powyżej 5000 m n.p.m. A najwyższy szczyt Kilimandżaro to prawie sześciotysięcznik! Waldemar spędził ostatnio kilka dni w Alpach niedaleko Innsbrucka, aby zobaczyć jak jego organizm będzie reagował na niedotlenienie na wysokości około 4000 m n.p.m. Wbrew obawom, czuł się tam zupełnie dobrze, bez problemu chodził szybkim marszem i wykonywał ćwiczenia fizyczne. Między innymi stawał na rękach, bo jest to coś, co zamierza zrobić na szczycie Kilimandżaro. W ten sposób wieńczy również każde wyjście na Babią Górę. Wyprawa braci na najwyższy szczyt Afryki rozpocznie się 14 września i potrwa 9 dni. – Chcę ją zadedykować osobom walczącym z uzależnieniem od alkoholu, aby pokazać im, że mogą pokonać nałóg i zacząć realizować swoje marzenia. Tylko od nich samych zależy, jak będzie wyglądało ich życie. Wszystko jest bowiem kwestią wiary w siebie – podkreśla grzechynianin.

Waldemar Borowski nie ukrywa, iż sam jest alkoholikiem, trzeźwym już od 9 lat. Pił nałogowo przez ponad dwie dekady i stoczył się na samo dno, zanim dopuścił do siebie myśl o tym, że musi się leczyć. – Pijący człowiek uważa się za Boga. Tak było również w moim przypadku. Dopiero po terapii zdałem sobie sprawę, że Bóg wprawdzie istnieje, ale ja nim nie jestem. Poznałem swoje ograniczenia, lecz zrozumiałem też, że jest przy mnie siła wyższa, która nade mną czuwa, kieruje moimi krokami, której mogę zaufać – twierdzi.

W okresie walki z nałogiem zdobył niejedno własne Kilimandżaro. Pierwszym było odbudowanie więzi z rodziną, które sam mocno nadwątlił, gdy wiecznie był pod wpływem alkoholu. – To, że dzieci znów zaczęły się do mnie odzywać, a żona postanowiła mnie wspierać i została przy mnie, uważam za swój największy sukces – mówi. Jego drugim Kilimandżaro stało się założenie ośrodka leczenia uzależnień, w którym pomaga innym alkoholikom, a także nałogowym hazardzistom. Trzecim są widoczne, trwałe efekty pracy z pacjentami placówki.

Grzechynianin cały czas stawia przed sobą nowe cele i dąży do ich osiągnięcia. Zapewnia przy tym, że to dążenie jest ważniejsze i piękniejsze niż samo spełnienie. – Kiedy piłem, kierowałem się prymitywnymi instynktami. Teraz planuję swoje życie i cieszę się zwykłymi, drobnymi rzeczami. Radość sprawia mi to, co robię tu i teraz. Każde wyjście na Babią Górę, każda chwila, w której mogę pomóc komuś choremu – mówi.

google_news