Wydarzenia Żywiec

Z ogniem sam na sam

Fot. OSP Jeleśnia

W grudniu spalił się doszczętnie budynek starego schroniska na Hali Miziowej w masywie Pilska. Rodzi to pytanie: czy strażacy są w stanie ratować beskidzkie schroniska, szczególnie zimą?

 

Gdy strażacy pojawili się na hali, drewniany obiekt płonął już jak pochodnia i uratować się go nie dało. Zwłaszcza że do dyspozycji był tylko jeden hydrant (lub dwa – jak twierdzi PTTK), co ograniczyło znacznie możliwości gaśnicze. Strażacy skupili się więc na ochronie stojącego obok budynku nowego schroniska (na zdjęciu). A co by było, gdyby to nowe schronisko stanęło w ogniu? Skoro strażacy mieli takie problemy z wodą, to czy też pozostałyby z niego tylko zgliszcza? Zapytaliśmy o to Marka Tetłaka, rzecznika żywieckiej straży pożarnej. Ten z rozbrajającą szczerością przyznał, że gdyby doszło do takiej sytuacji, to budynku ugasić by się z pewnością też nie udało. Zimą samochody pożarnicze nie są w stanie dotrzeć w tak trudno dostępne – położone wysoko w górach – miejsca. A bez tego o skutecznej walce z ogniem nie ma mowy. Latem i owszem – przyznał – część wozów bojowych najpewniej dotarłaby na halę wywożąc tam wodę oraz środki gaśnicze. Wtedy akcja gaśnicza byłaby o wiele skuteczniejsza. Natomiast teraz, w warunkach zimowych, już sam dojazd do pożaru był dla strażaków wyzwaniem. Na położonej na wysokości 1330 metrów nad poziomem morza Hali Miziowej pojawili się – wywiezieni tam ratrakami i skuterami śnieżnymi – po 40 minutach, co przypieczętowało los płonącego obiektu (zazwyczaj dojazd do pożaru zajmuje od kilku do kilkunastu minut). Na dodatek mogli zabrać ze sobą tylko podręczny sprzęt gaśniczy.
wypowiedzi Marka Tetłaka wynika, że w takiej sytuacji kluczowe jest to, jak w obliczu zagrożenia pożarem zareaguje obsługi obiektu (w tym wypadku schroniska), a także to, czy budynek jest odpowiednio wyposażony w podręczny sprzęt gaśniczy. Chodzi o to, aby nie dopuścić do zaprószenia ognia, a jeśli już do tego dojdzie, pracownicy muszą sami zdusić go w zarodku. W przypadku górskich schronisk sprawa jest o tyle prosta, że są to obiekty użyteczności publicznej, w których z mocy ustawy sprzęt gaśniczy musi się znajdować, a obsługa jest (a przynajmniej powinna być) przeszkolona w jego obsłudze. Gorzej, gdy chodzi o położone wysoko w górach budynki mieszkalne.

W prywatnych domach zazwyczaj nie ma żadnych gaśnic, a mieszkańcy nie mają pojęcia jak odpowiednio reagować na zagrożenie.

Czy w schroniskach faktycznie wiedzą co robić, gdy nagle pojawi się ogień? Jerzy Kalarus, prezes spółki Schroniska i Hotele PTTK Karpaty, zarządzającej między innymi schroniskami turystycznymi w Beskidach zapewnia, że tak właśnie jest. – Wszyscy – podkreśla Jerzy Kalarus – zdajemy sobie sprawę, że w przypadku wybuchu pożaru w położonym gdzieś wysoko w górach budynku na straż pożarną za bardzo liczyć nie można. Stąd też – przyznał – we wszystkich obiektach należących do PTTK zainstalowano czujniki przeciwpożarowe. Dzięki temu obsługa może szybko zlokalizować zagrożenie i odpowiednio zareagować. – Poza tym staramy się, aby w każdym naszym schronisku było nawet więcej podręcznego sprzętu gaśniczego, niż wymagają tego przepisy – dodaje Jerzy Kalarus. Ważne są także działania profilaktyczne. Takie jak chociażby wykorzystywanie przy budowie nowych oraz podczas remontu starych schronisk niepalnych materiałów czy stosowanie odpowiednich zabezpieczeń przeciwpożarowych. – Zlikwidowaliśmy także wszystkie otwarte kominki, a wszędzie obowiązują zakazy palenia – dodaje podkreślając, że ogromną uwagę zwraca się też na stan przewodów kominowych. Bo to one, jeśli chodzi o potencjalne źródło pożaru, są w jego ocenie piętą Achillesową większości górskich schronisk (budynki te opalane są zazwyczaj węglem). Jak podkreślił, działania o charakterze przeciwpożarowym są dla PTTK priorytetem.

Poza tym spółka nie zamierza poprzestawać na profilaktyce. Planuje między innymi wyposażenie schronisk – zwłaszcza drewnianych – w systemy zraszaczy zalewających w razie pożaru cały obiekt wodną mgiełką. Pierwszym schroniskiem PTTK, które posiada już taki system jest drewniany budynek w dolinie Roztoki w Tatrach. Takie urządzenia sporo jednak kosztują i z pewnością nieprędko zostaną w nie wyposażone wszystkie schroniska, w tym także te beskidzkie. Poza tym – zapewnił Jerzy Kalarus – budowane są tez zbiorniki przeciwpożarowe. To właśnie dzięki takim zakopanym pod ziemią na Hali Miziowej dwóm rezerwuarom strażacy mieli do dyspozycji w ogóle jakąś wodę. Historia ruchu turystycznego w Beskidach pisana ona była między innymi pożarami schronisk. Zdarzały się tak często, że trudno je już nawet zliczyć. Teraz – odpukać – od dłuższego czasu o takich tragicznych zdarzeniach (nie licząc tego z grudnia) raczej się nie słyszy.

Przypomnijmy, że pierwsze schronisko turystyczne powstało na Hali Miziowej w 1930 roku. Spłonęło jednak doszczętnie 23 lata później. Ogień zaprószył wtedy nieostrożny turysta. Po tym jak się spaliło, turyści przenieśli się do usytuowanego obok budynku gospodarczego (ponoć dawnej owczarni). Po jego rozbudowaniu o dodatkowe skrzydło mieszkalne to „prowizoryczne” schronienie służył górskim wędrowcom aż do 2004 roku. Bo dopiero wtedy oddano do użytku odbudowany – w mocno zmienionej formie – budynek pierwszego (spalonego) schroniska. „Owczarnia” została wtedy w większości rozebrana a niewielka (najstarsza) jej część była wykorzystywana jako turystyczny bufet z grillem. Ten właśnie budynek strawił teraz ogień. Jak zapewnia Jerzy Kalarus, zostanie on – może w nieco innym kształcie – odbudowany. Był bowiem bardzo przydatny. Zwłaszcza zimą, gdy na stokach Pilska pojawiają się tysiące narciarzy.

google_news