Od wieków na Śląsku Cieszyńskim znane były rozmaite zwyczaje związane z okresem świąteczno-noworocznym. Do dzisiaj przetrwało niewiele z nich, a szkoda, ponieważ były bardzo ciekawe. Jak choćby te związane z magią świątecznego drzewka. Na szczęście zachowały się ustne przekazy…
Owa magia rozpoczynała się już 13 grudnia, w dzień św. Łucji. Najbardziej znana była ta związana z przepowiadaniem pogody. Do dzisiaj zresztą starsi mieszkańcy Śląska Cieszyńskiego obserwują pogodę za oknem i czynią zapiski „od świętej Łucyje do Wilije”, gdzie każdy z dwunastu dni tego okresu, odpowiada za kolejne miesiące w roku: od stycznia do grudnia. Jaka zatem pogoda będzie w dany dzień, takiej można się spodziewać w odpowiadającym mu miesiącu roku. Onegdaj pogodę w uproszczonej wersji wróżono też z dwunastu łupinek cebuli symbolizujących poszczególne miesiące. Do tych łupinek 13 grudnia sypano sól. W której na drugi dzień sól była przemoknięta, ten miesiąc miał być deszczowy.
Ale to nie koniec magii powiązanej z dniem św. Łucji. Praktykowano bowiem sposoby przyciągnięcia szczęścia i pomyślności całej rodzinie. Takim zwyczajem było odkładanie, od 13 grudnia do Bożego Narodzenia, codziennie po jednym polanie drewna. Miały one być spalone w pierwszy dzień świąt. W ten sposób niszczono wszelkie zło i zmuszano czarownice szkodzące domowi do ujawnienia się. Wierzono, że czarownica będzie chciała w tym dniu coś pożyczyć, ale utraci swoją moc, jeżeli się jej odmówi. I dlatego też ludzie sobie niczego nie pożyczali w obawie, żeby nie zostało to użyte do czarów.
Bodaj najtrwalszy i najpopularniejszy element świąt Bożego Narodzenia to choinka. Kiedyś drzewko było ścinane przez górali podczas nowiu, żeby miało prawdziwą magiczną moc. A za strojenie zabierano się dopiero w wigilię, by do końca przestrzegać czasu adwentu i oczekiwania na narodziny Jezuska. Co ciekawe, owo zielone drzewko prosto z lasu mogły stroić tylko grzeczne dzieci. Był to rodzaj nagrody za to, że były grzeczne i słuchały rodziców. Dodatkowo zresztą musiały bardzo uważać, żeby w samą wigilię być posłusznym i czegoś nie zbroić, bo inaczej czekał je raczej ciężki rok.
Choinka stanowiła dla górali symbol życia w szczęściu i zdrowiu. Niezależnie od drzewka stojącego w izbie na widocznym miejscu, w drugim dniu Bożego Narodzenia, na świętego Szczepana pojawiali się mali „połaźnicy”, którzy winszowali gospodarzom, sąsiadom i krewnym. Chodzące od domu do domu dzieci trzymały w rękach ustrojoną, zieloną gałązkę jodły lub świerka. Przyniesioną połaźniczkę gospodarz zatykał nad drzwiami, a winszowników obdarowywał jakimś groszem, kołaczami i jabłkami. Gałązka przystrojona wstążeczkami wisiała nad drzwiami izby do momentu, kiedy pierwszy raz wypędzono bydło na łąkę. Wtedy połaźniczkę palono okadząjąc dymem krowy, żeby zdrowe były i mleko dawały. Zanim jednak w groniach pojawiła się choinka, nazywana w gwarze cieszyńskiej „strómkiem”, „strómeczkym” lub „kryzbanym”, w góralskich chałupach nad stołem u powały, wieszano po prostu zieloną gałąź jodełki lub świerka. Niczym jej nie zdobiono. Ważne, że była żywa i zielona jako symbol siły wegetacji roślin.
Szczególną wagę przykładano w góralskich rodzinach do wieczerzy wigilijnej. Jak wspominała Zuzanna Kawulok z Istebnej, na kwadratowym, kamiennym stole bez obrusa, pośrodku stawiano zapaloną świeczkę, a dookoła układano jabłka, ziemniaki, orzechy, trochę siana oraz ziarno owsa czy jęczmienia. Nie zapominano o pieniądzach. Po co? A no po to, żeby w polu rodziło się przez cały następny rok, zaś w portfelu też grosza przybywało. Na stole znajdował się także cały bochenek chleba, żeby go nie brakowało do następnej wigilii. Magii wigilijnej wieczerzy dopełniały kładzione przez gazdę pod stołem… łańcuch, siekiera i topór. Wszyscy domownicy dotykali tych przedmiotów nogami, bo wtedy zapewniali sobie przez cały następny rok żelazne zdrowie.
Przestrzegano zasady, żeby na stole były wszystkie potrawy przygotowane na wieczerzę. Od stołu nie można było bowiem wstawać, bo to zwiastowało nieszczęście dla takiej osoby. Ba, panowało przekonanie, że kto wstanie od stołu, to niedługo przyjdzie po niego śmierć. Po kolacji wigilijnej okruchy ze stołu gospodarz wynosił na podwórze i wyrzucał ptactwu. A dziewczyny patrzyły, z której strony wiatr zawiał i dostawały wskazówkę, skąd mogą spodziewać się nadejścia kawalera. Jeszcze w święta, albo troszkę później.
Na wigilijnych stołach, szczególnie w wiejskich domach, do dzisiaj pojawia się siano. Kiedyś domownicy wróżyli sobie z niego przyszłość. Kto wyciągnął krótkie źdźbło, musiał liczyć się z tym, że spotka go nieszczęście. A kto w wigilię przy tym sianku kichnął, to był zdrowy przez cały rok…
– Tradycja góralska nakazywała, żeby w samą wigilię nie rąbać drewna, bo mogłoby się „cosik złego stać”. W wigilię nie powinno się też odwiedzać sąsiadów. Jak już jednak trzeba coś koniecznie pożyczyć, to lepiej wysłać dziecko. Absolutnie nie wolno posyłać kobiety, uważanej za symbol złych mocy, które „mlyko krowom odbierają” – przestrzega etnograf Małgorzata Kiereś.
No cóż wiele pięknych,ludowych tradycji zanika.A to przecież cząstka nas,naszych przodków i naszej narodowej kultury A że ludowa to tym bardziej nasza. Podziwiam i lubię wszelkie ludowe przekazy czy to z mojego bogatego beskidzkiego regionu czy innych części naszego kraju i jestem dumny z tych wszystkich ludzi którzy starają się te wszystkie ludowe wartości zachować dla potomnych.Kto nie zna swoich korzeni łatwo jest podatny na wynarodowienie! Bądźmy dumni i krzewmy nasza piękna Polska kulturę ludową!????
Pasowałoby powiązać świąteczną magię niniejszego opisu ze świętowaniem luteran na Śląsku Cieszyńskim. Dowiedzieliśmy się od redaktor Raszyk jak to było z drzewkiem i Lutrem a teraz dowiadujemy się jak to jest ze świętowaniem u górali. Różne światy świętowania na Śląsku Cieszyńskim? Górale nie uznają szulek?