Po długiej i ciężkiej chorobie zmarł Krzysztof Penderecki – jeden z najwybitniejszych polskich muzyków, światowy autorytet w dziedzinie muzyki klasycznej. Był profesorem i rektorem Akademii Muzycznej w Krakowie. Regularnie przyjeżdżał do Bielska-Białej. Miał 86 lat.
– Jego muzyka wielokrotnie rozbrzmiewała na Festiwalu Kompozytorów Polskich w Bielsku-Białej. W 2015 roku zabrzmiało jego „Credo”. W kościele w Aleksandrowicach mistrz Penderecki osobiście dyrygował orkiestrą – przypominają w Bielskim Centrum Kultury.
Na początku swojej zawodowej kariery był związany ze Studiem Filmów Rysunkowych. Pod koniec lat 50. i w pierwszej połowie 60. skomponował muzykę dla kilkunastu filmów bielskiej wytwórni. – Moja przygoda z pisaniem muzyki dla SFR wpisała się w lata 1959-1965. Był to dla mnie okres komponowania takich utworów, jak: „Tren. Ofiarom Hiroszimy”, „Polymorphia” czy „Fluorescencje” – pisał niedawno do studia w liście pełnym wspomnień. – Miałem szczęście pracować z takimi reżyserami, jak Jerzy Zitzman, Mirosław Kijowicz czy Kazimierz Urbański. Współpracowałem również z reżyserami, którzy realizowali filmy dla dzieci, są wśród nich takie postacie jak Leszek Lorek, Alfred Ledwig czy Wacław Wajser. Najwięcej muzyki skomponowałem do filmów w reżyserii Jerzego Zitzmana – dodawał.
– Z wielkim smutkiem przyjęliśmy informację o śmierci Krzysztofa Pendereckiego – jednego z najwybitniejszych polskich muzyków. Mieliśmy ogromne szczęście i zaszczyt współpracować z nim przy realizacji aż dziesięciu przedstawień – przypomina zespół bielskiej Banialuki. Były to: „Czarodziejski garnek”, „Ptasie mleko”, „Tomcio Paluszek”, „Świniopas”, „O straszliwym smoku i dzielnym szewczyku, prześlicznej królewnie i królu Gwoździku”, „Najdzielniejszy z rycerzy”, „Profesor Serduszko”, „Pinokio”, „Czarodziejski młyn” i „Szewc Dratewka”.
– Maestro Krzysztof to była awangarda. Ciągła. Bez przerwy do przodu, po coś nowego, czego jeszcze nikt nie próbował. Oczywiście każdy artysta tak tworzy, ale jakimś odruchem stawia sobie granice, za które ma obawy się wychylić. U niego takich nie było. Jeśli sobie robił plan, to wybiegający daleko poza horyzont. Skąd wiem? Bo kiedy stawał z batutą przed orkiestrą i rozpoczynał swoje misterium, to po pierwszych dźwiękach nabierało się jakiegoś wyobrażenia o tym, co zaraz będzie, a tu nagle po chwili wszystkie te wyobrażenia sypały się jak domek z kart, bo muzyka uciekała w zgoła dziewicze rewiry, o których nawet się nie myślało. Stąd zapewne należał do tych, którzy wszystko po prostu muszą zrobić osobiście: od postawienia pierwszej nuty na partyturze do dyrygowania orkiestrą podczas premiery – mówi Jan „Ptaszyn” Wróblewski, legendarny saksofonista i honorowy obywatel Bielska-Białej.