Nierzadko osoby, które nie mają nawet krzty talentu starają się udowodnić całemu światu, że są wielkim artystami. Bywa i tak, że ci obdarzeni iskrą bożą tworzą w domowym zaciszu i wie o nich wąskie grono znajomych i przyjaciół. Bez wątpienia do tej drugiej grupy zalicza się makowski muzyk, a przede wszystkim malarz Zbigniew Kowalski.
Wiele osób, w tym nawet makowian, nie interesujących się na co dzień kulturą, a tym bardziej nie biorących udział w zajęciach organizowanych przez miejscowy Dom Kultury nie z rzadka spotyka Zbigniewa Kowalskiego. Gdyby pokazać im jego zdjęcie, to zapewne odpowiedzieli, że jest to ten sympatyczny pan, który w trakcie różnego rodzaju imprez kręci się wokół sceny, ustawia mikrofony, pomaga w rozdawaniu nagród. Bo Zbigniew Kowalski jest niczym kobieta pracująca z kultowego serialu „Czterdziestolatek” – żadnej pracy się nie boi i w życiu imał się różnych zajęć, gdyż taki scenariusz pisało życie.
ODZIEDZICZONE GENY
O tym, że nie sposób przewidzieć jaki los jest człowiekowi pisany najlepiej świadczy to, że Zbigniew Kowalski mieszka w Makowie Podhalańskim, ale urodzin się i spędził dzieciństwo w Krakowie. I nie byłoby w tym jeszcze nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że jego ojciec Antoni pochodził z Nowego Sącza, a mama Zofia z Warszawy. – Mama była z wykształcenia ceramikiem. Dawniej ludzie otrzymywali nakaz pracy i jechali na drugi koniec Polski. Ją skierowano do nieistniejącej już cegielni w Grzechyni. Tata pracował w tej samej spółdzielni, ale w zakładzie w Jordanowie. Musieli się gdzieś spotkać i wpaść sobie w oko – mówi. Dodaje, że potem Antoniego Kowalskiego przeniesiono do Krakowa i w grodzie nad Wisłą otrzymał mieszkanie, a jego żona wynajmowała pokój w Grzechyni. Z czasem kupili działkę w mieście nad Skawą i postawili na niej mały domek. Jednak zanim to nastąpiło na świecie zdążył się pojawić ich syn Zbigniew.
Choć rodzice rodowitego krakowianina, a makowianina z wyboru nie byli zawodowo artystami to talentu im nie brakowało. – Mama grała na fortepianie i próbowała mnie do tego zmuszać, ale mnie bardziej interesowała gitara. Potem zmuszała moje córki, a swoje wnuczki. Ania i Justyna nauczyły się grać, znają nuty, ale wirtuozeria to nie jest. Justyna postawiła na skrzypce, a Ania na taniec regionalny. Zresztą Anka do dziś się śmieje, że nie miała wyjścia bo jako małe dziecko zabrałem ją do Domu Kultury na próby. Najpierw siedziała na skraju sceny i w scenkach rodzajowych udawała, że coś wiesza lub bawi się, a z czasem zaczęła tańczyć – opowiada Zbigniew Kowalski, u którego najpierw górę wzięły geny ojca. Ten choć nie ukończył Akademii Sztuk Pięknych (przerwał studia i wyjechał z ramienia Muzeum Historycznego Krakowa zabezpieczać zabytki kultury polskiej na ziemiach odzyskanych) to do końca życia (zmarł przed rokiem) malował i to na potęgę. Pod koniec życia skupił się głównie na tworzeniu kopii z reprodukcji. – Tata mnie nie uczył, ale stwarzał warunki, dając wędkę, a nie ryby. Wzbudzał moje zainteresowanie sztuką. Co roku gdzieś jeździliśmy i to były nasze wspólne plenery – wspomina.
STUDIA I DO PRACY
Gdy Zbigniewowi Kowalskiemu przyszło wybierać kierunek studiów to był pewien co chce robić. – Dawniej nie studiowało się tego, co się chce, lecz chłodno kalkulowało. Dostałem się na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie, ale się ożeniłem i musiałem podjąć pracę. To były inne czasy. Przeniosłem się na Wydział Pedagogiczno-Artystyczny na Uniwersytecie Śląskim w Cieszynie, gdyż stworzono mi na nim warunki, pozwalające połączyć pracę i naukę – wspomina lata młodości. Trafił na znakomitych wykładowców, a w szczególności na bielszczanina Alfreda Biedrawę.
Zanim Zbigniew Kowalski trafił do makowskiego Domu Kultury przez 16 lat pracował w sąsiadującym z nim Zespole Szkół Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy (obecnie ZS im. J. Kantego), ucząc rysunku, rysunku technicznego i projektowania odzieży. W młodości był natomiast kierownikiem makowskiego kina. – Szkoda, że kina już nie ma. Pracowała w nim zgrana ekipa. A ile przygód było. Kiedyś wchodzę, a cała sala tupie nogami. Patrzę na ekran, a film „leci” do góry nogami. Wpadłem do operatorki. Okazało się, że operatowi szpulka się rozwinęła i źle ją nawinął. Innym razem zapomniał zakręcić zaworu z wodą, którą chłodzono projektor. Rano górne rzędy foteli w sali kinowej sięgały sufitu. Trzeba było zrywać parkiet i kłaść go od nowa – dzieli się wspomnieniami.
JAKI UCZEŃ TAKI MISTRZ
Po zatrudnieniu się w Domu Kultury Zbigniew Kowalski zaczął w nim prowadzić warsztaty plastyczne. W trakcie zajęć z młodzieżą czerpał garściami z lekcji jakich udzielał mu ojciec. – Staram się każdego zarazić pasją. Ludzie mówią, że nie mają talentu i się zniechęcają. On jest sprawą drugorzędną. Zamiłowanie do jakiejś rzeczy, poparte ciężką pracą przeradza się w pasję i przynosi niespodziewane efekty. Najbardziej mnie cieszy gdy po trzech latach zajęć moi podopieczni bez problemów dostają się do liceów plastycznych. Nie przypisuję sobie zasług, że ja ich czegoś nauczyłem. Oni sami się uczą i podążają własną drogą. Ja im tylko dodaję wiary w siebie – mówi skromnie makowianin. Twierdzi, że jego rola ogranicza się do wskazywania uczniom kruczków, by nie musieli wyważać otwartych drzwi. Zachęca do oglądania wystaw, żałując, że sam w młodości skazany był głównie na „uczenie się” na podstawie reprodukcji w kosztujących krocie marnej jakości albumach, które i tak były tańsze niż wyjazd na zagraniczną wystawę. – Ma świetne podejście do ludzi. Czy to z młodzieżą, czy ze swoimi rówieśnikami od razu nawiązuje kontakt. Widać, że ci go nie tylko lubią, ale i szanują. Nieprzypadkowo nazywamy go „Pan Tata”– mówi córka Anna Kowalska-Wicherek, która sama uczęszczała do niego na lekcje. – Potrafi jak nikt nauczyć zasad. Jak byłam młodsza zapomniałam o namalowaniu jakiegoś rysunku. Przyszłam do niego wieczorem i mówię mu co się stało. Wziął farby i powiedział mi, że będzie mnie pilnował, a jak będę zasypiała do mnie będzie budził, ale za mnie tego nie namalował – opowiada druga z córek – Justyna.
W natłoku codziennych obowiązków zawodowych i wychowywania dzieci Zbigniew Kowalski z trudem znajdował czas na oddawanie się malarstwu. – Choć córki już dorosłe, to do dziś mam kłopot z brakiem czasu. Przykładem może być portret znajomego, który zacząłem malować dwa lata temu. To miał być prezent na jego urodziny. Minęły kolejne, a obraz dalej jest nieskończony, choć ten moment już się zbliża. Muszę się zebrać w sobie, potem znaleźć inną okazję na zrobienie mu prezentu – mówi artysta, którego prace z rzadka są realistyczne. Pojawiają się w nich takie elementy, ale w dużej mierze całe obrazy lub ich większa część to abstrakcja. – Realne sytuację umieszczam w nierealnych dla nich sytuacjach. Bardzo często inspiruje mnie muzyka. Kolory jakich używam wynikają z mojej wrażliwości. Był okres, że sięgałem po niemal pastelowe, a nawet wyłącznie szare choć nie w tym żadnego związku z nastrojem w jakim byłem. Nie miewam stanów depresyjnych – opowiada o swojej twórczości, choć jego córki mają na ten temat nieco inne zdanie i twierdzą, że na podstawie kolorystyki prac ich ojca widać co mu w duszy gra. – Jeszcze nigdy nie widziałam jak maluje. On musi mieć swój dzień. Włącza sobie muzykę jazzową, zapala fajkę i zaczyna malować. Potem dowiadujemy się, że powstała nowa praca – mówi Justyna Kowalska. – Niesamowicie skromny człowiek. Niestety. Nie potrafi się chwalić tym co robi a robi to świetnie – dodaje siostra Anna.
I choć Zbigniew Kowalski nie chwali się swoimi dziełami, to ma na koncie już wiele wystaw indywidualnych i zbiorowych. Jego prace prezentowane były nie tylko w Polsce, ale również na Słowacji i w Austrii. – Nie traktuję malarstwa jako formy zarobkowania. Nigdy o to nie zabiegałem. Można z malarstwa żyć, ale temu się całkowicie poświęcić, kreować się. Może czasami żałuję. Gdybym mógł z malowania utrzymywać rodzinę to byłym szczęśliwy. Wszak cudownie jest robić, to co się lubi, gdy człowiekowi jeszcze za to płacą – zauważa makowianin, który o ile czuje się malarzem, o tyle nie uważa siebie za muzyka. – Jestem muzykantem. Powiedzieć o mnie muzyk, to jak porównać ministra z ministrantem – śmieje się. A po chwili namysłu dodaje, że muzykiem jest ten kto ukończył szkołę muzyczną, a on tego nie uczynił. – Gram na gitarze w Retro Band, ale najbliższa jest mi muzyka ludowa. Razem z Aleksandrem Nowakiem próbujemy zarażać nią młodych ludzi, opiekując się kapelą Babiogórzanie – Polana Makowska . Olek to wykształcony multiinstrumentalista. On bierze na swoje barki edukowanie, a ja mu w tym pomagam – mówi –jak zwykle skromnie- o swoich zasługach dla lokalnej kultury Zbigniew Kowalski.