Łukasz Sitek we wrześniu został wiceburmistrzem Ustronia. Z ratuszem miejskim jest związany od 13 lat i śmiało można powiedzieć, że to jeden z najszybszych urzędników na Śląsku. Dlaczego? Na rajdowych zakrętach zjadł bowiem zęby. Obecnie częściej siedzi po prawej stronie kierowcy i pilotuje między innymi w Rajdowych Mistrzostwach Europy. Jaki jest związek zawodnika rajdowego z Urzędem Miasta? O tym wszystkim Łukasz Sitek opowiada red. Katarzynie Lindert-Kuligowskiej.
– Jest Pan kierowcą, a właściwie pilotem rajdowym, jednak dziś spotykamy się w Urzędzie Miasta w Ustroniu.
– Z tego mnie głównie ludzie znają w naszym powiecie i nie tylko, że ścigam się w rajdach od 2008 roku, wtedy to zrobiłem swoją wymarzoną licencję kierowcy rajdowego. Fakt faktem największe sukcesy w Mistrzostwach Europy oraz w Mistrzostwach Polski osiągałem, startując jako pilot rajdowy. Od 13 lat pracuję także w samorządzie w Ustroniu. We wrześniu tego roku zostałem powołany na stanowisko wiceburmistrza, więc teraz troszkę więcej zamieszania wokół mojej osoby.
– Czy da się pogodzić te dwie role – z jednej strony wiceburmistrza, z drugiej rajdowca?
– Oczywiście (śmiech). A poważnie, to wszystko się zazębia. Człowiek, który ma pasję, jakakolwiek by ona nie była, w mojej ocenie jest wewnętrznie bogatszy, potrafi sobie tak poukładać kalendarz, aby wszystko w nim dopiąć. Rajdy wymagają poświęcenia czasowego, ale także praca w urzędzie to nie jest tylko 8 godzin dziennie. To jest praca praktycznie cały czas na rzecz mieszkańca.
– A od września zapewne zakres Pana obowiązków jeszcze się powiększył…
– Przez wiele lat byłem pełnomocnikiem burmistrza ds. profilaktyki. To sporo mnie nauczyło, bo musiałem mieć w małym palcu zarówno organizacje pozarządowe, współpracę z oświatą i MOPS-em. Obecnie przychodzi do mnie coraz więcej mieszkańców, odkrywam z nimi różne potrzeby w dzielnicach miasta, staram się pomagać burmistrzowi, odciążać go w jego obowiązkach. Wcześniej burmistrz miasta, Przemysław Korcz, był sam, co z pewnością było trudne. Teraz jesteśmy we dwójkę, staramy się dzielić obowiązki, także po to, aby móc pewne rzeczy nieco przyspieszyć.
– A jak to się stało, że zdecydował się Pan na rajdowe potyczki?
– Powiem szczerze, że nasz region jest niezwykle ciekawy motoryzacyjnie. Mamy dwie, duże imprezy, znane w całym kraju, czyli Rajd Wisły i Rajd Cieszyńskiej Barbórki. Przyznaję, że w związku z tym trudno nie być tutaj kibicem rajdowym. Obok mojej szkoły w Goleszowie często przejeżdżały samochody rajdowe, więc niestety muszę przyznać, że wówczas – zamiast na lekcjach – z kolegami siedzieliśmy przed szkołą, aby je pooglądać. To oczywiście miało swoje konsekwencje, to przyciągnęło nas mocno do tego sportu już w szkole podstawowej. Na rowerach jeździliśmy oglądać odcinki specjalne, kibicowaliśmy najlepszym załogom, wśród których był wówczas m.in. Krzysztof Hołowczyc, ikona motoryzacji. Wtedy wiedziałem, że kiedyś tak jak on będę się ścigał. I wszystko po kolei układałem, aby tak się stało.
– Czy rodzina wspierała Pana w tej pasji?
– Oczywiście, najbardziej wspierała mnie moja babcia, zarówno finansowo, jak i mentalnie. Niejednokrotnie pożyczała mi swój samochód na zapoznania z trasą, który nieraz jej uszkadzałem. Mimo to babcia zawsze mocno trzymała kciuki i mi kibicowała. To był najwierniejszy mój kibic w całej rodzinie.
– Czy zatem można ścigać się bez prawa jazdy?
– U nas w kraju trudno trenować przed otrzymaniem prawa jazdy. Najczęściej nie ma takiej możliwości. Powstają oczywiście obiekty zamknięte, gdzie można potrenować w miarę w bezpiecznych warunkach, natomiast dopiero kiedy dostajemy prawo jazdy do ręki to możemy zapisać się do automobilklubu. Wówczas możemy stawiać pierwsze rajdowe kroki. W naszym regionie najbliższy jest w Cieszynie. Wówczas możemy nabywać pierwsze rajdowe szlify, dać upust adrenalinie w bezpiecznych miejscach. Na zawodach przeznaczonych dla kierowców amatorów można się wyszaleć, podnieść swoje umiejętności. To pierwszy krok, aby kogoś nazywać rajdowcem.
– Pan został pilotem.
– Rajdy to jest sport zespołowy. Jest kierowca i pilot. Jeśli będzie to zgrana załoga to można mówić o sukcesie. Jeśli kierowca ma zaufanie do pilota, do tego, co mu czytam, a ja mam zaufanie do tego, co on robi to jedziemy razem jednym autem. To jest trudne do wytłumaczenia. Jeśli jedna strona działa słabiej z różnych przyczyn to nic nie gra właściwie. To wspólne zgranie jest kluczowym elementem rajdowym, zwyciężają ci, którzy się dobrze uzupełniają i współpracują, bo to przynosi efekty na odcinkach specjalnych.
– Na strach nie ma miejsca?
– To jest sport, który niesie ze sobą ryzyko. Przez kilka lat jeździłem jako instruktor jazdy sportowej, zapraszano mnie na tory rajdowe, jeździłem różnymi modelami – ferrari i porsche, miałem okazję uczestniczyć w wielu eventach, zobaczyłem także jak jeżdżą ludzie… I pewnie dlatego bardziej niebezpieczne jest codzienne podróżowanie po naszych drogach niż rajdy (uśmiech). Większe jest prawdopodobieństwo, że przydarzy mi się coś złego na zwykłej drodze niż w rajdzie. Niebezpieczeństwo jest oczywiście wszędzie. Na rajdzie są zabezpieczenia, a na zwykłych drogach króluje niestety ułańska fantazja… I to jest karygodne. Dla mnie dyskwalifikacją jest podwójny gaz.
– No dobrze, ale za którym razem Pan zdał prawo jazdy?
– Za drugim razem (śmiech). W Jastrzębiu-Zdroju wymusiłem pierwszeństwo autobusowi za pierwszym razem…
– To się nie spodobało? (śmiech).
– To był mój błąd. Co prawda było to miejsce podchwytliwe. Do kolejnego razu podszedłem już znacznie lepiej przygotowanym i się udało. Moja pasja uczy mnie życiowej pokory. Nie zawsze się wygrywa. Oczywiście są miłe i piękne chwile, ale niejednokrotnie trzeba przełknąć sportową porażkę, nauczyć się z nią żyć. Mi to pomaga na co dzień – zarówno w pracy jak i w kontaktach między ludźmi. Rajdy są sportem ekstremalnym, które dużo kosztują psychicznie. Np. na Wyspach Kanaryjskich, gdzie temperatura na zewnątrz była powyżej 30 stopni, a w aucie rajdowym powyżej 60 stopni, cały czas trzeba być skoncentrowanym, wiedzieć, co się dzieje, podejmować szybko decyzje, nieraz w ułamku sekundy. I to wpływa na moją codzienność. Rzadko bowiem coś wyprowadza mnie z równowagi. Urzędowe poukładanie pomaga mi w samych rajdach. Jako pilot to moje zajęcie – dokumenty, zgłoszenia, logistyka i to wszystko jakoś się we mnie zazębia.
– Mimo wszystko praca za biurkiem wydaje się być spokojniejsza.
– Taki jest obraz urzędnika. Nie potrafiłbym pracować jako księgowy, siedzieć, wklepywać tylko tabelki, albo pracować na stanowisku niewymagającym kontaktu z ludźmi. Miałem to szczęście, że cały czas w mojej pracy coś się zmieniało, coś dochodziło i cały czas się działo. Miałem kontakty z mieszkańcami, gestorami, taksówkarzami, przedsiębiorcami, często wychodziłem w teren poza mury ratusza – jednym słowem – zawsze coś fajnego się działo. Nie siedziałem cały czas tylko za biurkiem.
– To się sprawdziło?
– Na pewno dzięki temu szybciej podejmuję decyzje. To oczywiście nie jest tak, że one nie są przemyślane. Natomiast widzę, że pewne rzeczy chciałbym zrobić szybciej. Są oczywiście sprawy, których nie da się przeskoczyć administracyjnie, ale staram się, by to dość szybkie tempo było utrzymane. Ogólnie cechuje mnie dynamika działania. Lubię jak coś się płynnie dzieje, dlatego kiedy zostałem wiceburmistrzem to ludzie właśnie spodziewali się pewnej dynamiki.
– Mimo że Ustroń nie jest Pana rodzinnym miastem.
– Jestem z Goleszowa, ale przez rajdowych znajomych często bywałem w Ustroniu. Lubiłem Ustroń, ciągnęło mnie tutaj od początku. Studiowałem administrację publiczną i celowo wybrałem to miasto na swoją studencką praktykę. Łączyło mnie z nim wiele, tutaj miałem większość przyjaciół rajdowych. Po praktykach studenckich zaproponowano mi zastąpienie jednej z urzędniczek, która zaszła w ciążę. I powolutku wsiąkłem w ratusz…
– Będzie Pan robił sobie przerwy w pracy z powodu rajdów?
– Bez rajdów nie jestem sobą. Dlatego takie przerwy po prostu muszą być. To byłoby sztuczne gdybym nagle przestał startować w rajdach. Zdaje sobie sprawę, iż moje starty to też promocja miasta. Pokłosiem moich pasji jest choćby współorganizacja Rajdowego Ustronia, czyli imprezy, która jest obopólną korzyścią dla miasta i motosportu. Staram się także zarażać motosportem młodych ludzi, w szkołach, na spotkaniach, wszystko to łączy się z profilaktyką uzależnień. Młody człowiek, jeśli ma pasję, staje się mocno zaangażowany. W naszym mieście mamy sporo miejsc, w których można się realizować, jest wiele organizacji pozarządowych. Jeśli ktoś będzie chciał odkryć swoją pasję, na pewno znajdzie coś dla siebie.
– Przestrzega Pan zawsze ograniczeń prędkości na drodze?
– Oczywiście staram się panować nad tym, choć nie zawsze się udaje. A i tak najczęściej kiedy moi koledzy czy kibice wsiadają ze mną do auta, nie mogą uwierzyć, że jestem taki spokojny w publicznym ruchu. Nie potrzebuję dodatkowej adrenaliny i wiem, jakie ryzyko niesie za sobą prędkość. Jestem odpowiedzialnym kierowcą. I dlatego jako zawodnicy promujemy bezpieczeństwo w ruchu drogowym, organizujemy mnóstwo akcji, rozdajemy odblaski, uczymy dzieci zasad ruchu drogowego, nie mógłbym więc sam nie dawać dobrego przykładu. Uwielbiam jazdę autem, cieszę się chwilą za kierownicą i dlatego staram się ją wydłużyć. Jadę spokojnie. To jest mój czas. Rozkoszuję się nim. Wielu zawodników rajdowych, w tym m.in. Kajetan Kajetanowicz powiedziałby wam myślę dokładnie to samo. W przeciwieństwie do królów prostki, którzy stanowią raczej przykre zjawisko i z motosportem nie mają absolutnie nic wspólnego. Mnie udaje się wyszaleć na rajdach i to zdecydowanie jest lepsze niż w ruchu publicznym.
– Mimo to w życiu prywatnym spowodował Pan kolizję. I to nie jedną!
– Słaby jestem w cofaniu, przyznaję się do tego (śmiech). To oczywiście było przy małych prędkościach, więc szkody nie były znaczne, ale zostało to w mojej pamięci. Nic, co ludzkie, nie jest mi obce, wiec zdarza się nawet najlepszym. To pokazuje, że powinniśmy być w pełnej koncentracji cały czas. Mnie raz zawiodła rutyna, a raz zmęczenie i rozkojarzenie. Życie pisze swoje scenariusze…
– Może dlatego wybrał Pan fotel pilota?
– Piloci to czasem niespełnieni kierowcy, nie mam obecnie częstych możliwości startów za kierownicą, dlatego by być w tym pięknym sporcie, z pokorą siadam na fotel pilota. W rajdach mówi się, że kierowca i jego pilot to rajdowe małżeństwo. Trzeba się tak dobrze zgrać, aby rozumieć się bez słów. Wystarczy spojrzeć na kierowcę, aby wiedzieć, co potrzebujemy, w jakim jesteśmy miejscu. To mnie satysfakcjonuje i daje mi podobną adrenalinę jak za kierownicą samochodu rajdowego.
– Czy w takim razie żona jest zazdrosna?
– Nie (śmiech). Rozumie to doskonale, jest kibicem rajdowym, nawet startowała kiedyś sama, pilotowała w amatorskich rajdach. Nie zrobiła licencji, czego bardzo żałuję, ale mnie doskonale rozumie. Martwi się o mnie, jednocześnie wspierając ze wszystkich sił moją pasję. I za to jestem jej ogromnie wdzięczny!
– W cieniu jednak Pana małżeństwa jest także partnerstwo rajdowe.
– Troszkę tak, z Darkiem jeździmy od 2017 roku. To daje nam sześć pełnych sezonów. Zaczęliśmy na Lazurowym Wybrzeżu. Na tych mocno krętych trasach zaczęła się nasza, wspólna przygoda. Chciał sprawdzić jak sobie poradzę. Tam nie było kawałka prostej drogi, same serpentyny, z jednej strony przepaść i woda, z drugiej skały. To były bardzo trudne odcinki. Darek powiedział mi wtedy, że jak sobie poradzę na znanym Rallye du Var to będziemy razem jeździć. I tak się stało!
– Stres musiał odejść na bok.
– Tak, bo inaczej mógłby mnie sparaliżować. Najlepiej jeśli stres motywuje, pozwala działać. Tego trzeba się nauczyć. Nie może paraliżować.
– Wróćmy jednak do „burmistrzowania”. Jak się Panu pracuje z Przemysławem Korczem?
– Przemek to jest bardzo fajny człowiek, z którym świetnie się współpracuje. Mamy wspólne zamiłowanie historyczne. Jestem amatorem, ale podobają mi się jego ciekawe opowieści. Pan burmistrz ma ogromną wiedzę o regionie i jego historii, to jest świetne. W ciągu dnia nieraz przetniemy się, aby uzgodnić co robimy, jak to zrobić, czy jest dobrze, czy jest źle. Nasi mieszkańcy sami powinni to ocenić. Myślę jednak, że parę naprawdę fajnych rzeczy udało nam się zrobić, a jeszcze wiele wyzwań przed nami.
– Czego w takim razie Panu życzyć?
– Przede wszystkim, aby mieszkańcy byli zadowoleni, żeby czuli, iż jesteśmy dla nich. Nawet jeśli nie jesteśmy w stanie załatwić od razu tego, co by sobie życzyli. Podczas spotkań staramy się każdemu pomóc na tyle, na ile to możliwe. Proszę mi też życzyć wyrozumiałości do tego, co się wokół dzieje, dobrej współpracy i otwartości na spotkaniach.
– Dziękuję za rozmowę.
Też bym była najszybsza, gdybym była urzędniczką, a niestety jestem kurą domową.