Łukasz Simlat na 26. odsłonę Kina na Granicy przyjechał, by po blisko 13 latach od premiery filmu „Wymyk” spotkać się z widzami. To właśnie o tym filmie i jego wyjątkowości z nim rozmawialiśmy. Nie zabrakło też kwestii związanych z filmem „Kos” w reżyserii Pawła Maślony, który również znalazł się w ofercie festiwalowej. Aktor opowiedział m.in. o tym, jak czuł się w kostiumie z epoki i jak budował postać Wąsowskiego.
Choć w stolicy mieszka Pan i pracuje od wielu lat, za „swoje” miasto w dalszym ciągu uważa Sosnowiec. Warszawy nigdy nie nazwie Pan swoim domem?
Warszawy nigdy nie nazwę ani swoim domem, ani swoim miastem. Dom jest tam, gdzie jest człowiek. Czasami, z konieczności, dom musi być gdzieś indziej. Warszawa mnie nie wychowała. Nie oddawałem jej młodzieńczej energii. Wszystko zostało w Sosnowcu. Uwielbiam patrzeć, jak wyglądają życiorysy słynnych ludzi. Czasami rodzą się w jakimś mieście, a przechodzą niebywałą drogę, czasami nawet przez cały świat. Finalnie jednak lądują tam, gdzie wszystko się zaczęło. Zaczynam rozumieć, czym taka prawidłowość może być spowodowana. To miejsce, na temat którego nie trzeba nigdy niczego tłumaczyć. Po prostu, jest się z niego.
Żałuje Pan czasem, że mimo tego, iż mógł zostać górnikiem, został aktorem? (śmiech)
(śmiech) Nie. Mam wielki szacunek do górników. Pamiętam, że podczas realizacji „Żelaznego mostu”, z Bartkiem Topą spędzaliśmy na przodku ćwiczebnie kilka dni, razem z górnikami i brygadzistami. W moim przypadku, klaustrofobicznego odczuwania przestrzeni, konieczność spędzenia kilku dni na tym pokładzie, była dla mnie dużym wysiłkiem. O ten świat ocierałem się od dzieciństwa. Wielokrotnie, w drodze chociażby do szkoły, mijałem górników, idących do kopalni. Kiedy przeczytałem scenariusz „Żelaznego mostu”, w głowie odpalił mi się flesz, jak ten człowiek ma wyglądać, bo ja to wiem.
Czy po tej roli odpowiedział Pan sobie na pytanie, czy mógłby się realizować w takim zawodzie?
Człowiek nie zwierzę, do wszystkiego się przyzwyczai. Myślę, że gdyby zmusiły mnie okoliczności, mógłbym. W dzisiejszym świecie, gdzie mamy możliwość kontaktowania się z osobami, które są na końcu świata, te możliwości nam się poszerzają. Jeśli ma się w sobie pewnego rodzaju mobilizację, że chciałoby się robić coś ponad to, w co wrzucił nas los, wtedy można walczyć o wszystko. Gdyby w latach 80. los zwyrokował mnie do tego, że musiałbym podjąć decyzję, co mam robić, przez jakiś czas radziłbym sobie. Musiałbym tylko znaleźć klucz i wkrętkę, by robić dobrze to, co miałbym tam do zrobienia.
Szkoda, że „Żelaznego mostu” nie ma w repertuarze 26. Kina na Granicy, ponieważ wielu widzów pewnie chętnie przypomniałoby sobie ten film. Pan lubi wracać do filmów, w których zagrał?
W miarę doświadczeń, stajemy się bardziej dorośli, ale też bardziej opakowani w wiedzę i świadomość. Świat, emocje i ludzi pod wpływem tego zaczynamy trochę inaczej postrzegać. W związku z tym tego nie lubię, ale lubię wyłuskiwać te błędy, by wiedzieć, czego na przyszłość nie robić.
W repertuarze 26. edycji KNG znajdują się dwa filmy z Pana udziałem, „Wymyk” z 2011 roku oraz „Kos”, który do kin w całej Polsce trafił 26 stycznia tego roku. Zacznijmy od „Wymyku”. Jak ogląda się film blisko 13 lat po jego premierze kinowej? Sentyment pozostaje?
Planowałem obejrzeć „Wymyk” razem z kolegami, ale ostatecznie się na to nie zdecydowałem. Myślę, że zafunduję to sobie w bardziej prywatnych okolicznościach. Ten film wielokrotnie przemazał mi się na szlaku hotelowym. Sentyment pozostaje. To niebywała radość, że spotkaliśmy się tutaj po latach.
Mam wrażenie, że „Wymyk” był dość ważnym dla Pana filmem. Czy się mylę?
To prawda, ten film był dla mnie bardzo ważny. To taki film, przy którym już na etapie scenariusza wiedziałem, że mam do czynienia z bardzo mądrą, trafną i pożyteczną historią. „Wymyk” zostaje w ludziach, bo to film o czymś. Kiedy aktor ma do czynienia z takim rodzajem zarezonowania ze scenariuszem na etapie czytania, to wie, że bardzo chciałby być częścią tego projektu.
Pan często tego doświadcza?
Nie, nie dzieje się to często. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Wymagania w człowieku się potęgują. Tak samo miałem w przypadku filmu „Kos” Pawła Maślony.
Podobno, z biegiem lat, maleje Pana chęć grania złych bohaterów. Z czego to się bierze?
Chcąc uczciwie coś ludziom opowiadać o tym zawodzie i bohaterach, których zagrania się podejmujemy, to trzeba się nad tym skupić, trzeba temu wydatkować dużo czasu, myślenia i energii. Źli bohaterowie zawsze nas ściągają w dół. Za każdym razem staram się w nich wynajdować, co jest takiego jasnego, bo gdzieś ten jasny punkcik jest w każdym z nas. Nieważne, jak źli byśmy byli. Procentowo jednak przeważa ilość mroku i człowiek nad tym pracuje, próbując te emocje, które trzeba pokazać na planie, skleić z ciałem. Wierzę w to, że nic w przyrodzie nie ginie. To, co zasiewamy, to w nas zostaje. Trzeba jednak poświęcić czas, by się z tego wyczyścić. To zaczyna mi doskwierać.
Co takiego miała postać Wąsowskiego, że jednak przyjął Pan propozycję Pawła Maślony?
Niepodważalną kartą i wartością całego tego przedsięwzięcia jest Paweł. Wiem, że nigdy mu nie odmówię. Przeczytałem scenariusz, który na etapie papieru był matematycznie, genialnie zapisany. Był niebywale aptekarsko wyważony. Bardzo chciałem wziąć udział w tym projekcie. Zacząłem się boksować z myślą, co trzeba z nim zrobić, by znaleźć motywacje, które powodowały, że zachowywał się tak a nie inaczej.
Co Pan znalazł?
Wyszedłem od fizjologii tego bohatera. Chciałem odstręczyć widza od siebie. Przyszła mi do głowy wystająca szczęka, przyszedł mi też do głowy ślinotok. Wymyśliłem też sposób chodzenia Wąsowskiego. Jest wyzuty z jakichkolwiek emocji. Takiego bohatera chciałem stworzyć. W tym całym obrzydzeniu, które proponuję widzowi, jest na tyle miałki sam w sobie, że gdyby go obrać jak cytrynę z tej całej watażki, którą jest obstawiony, nie poradziłby sobie w życiu. Tak naprawdę jest nieudacznikiem. Chciałem dać temu scenariuszowi jakiś rodzaj esencjonalności tematu, o którym „Kos” opowiada. Mój bohater był jedynym opozycjonistą, który mógł pokazać, jak dalece skrajnie była przesunięta dewiacja panów folwarcznych.
Jak przepracowuje Pan w sobie trudne emocje, z którymi styka się Pan na planie? Jakie są Pana sposoby na wyjście z nich?
Trzeba wyjeżdżać w przyrodę, spędzać czas z psem, sadzić rośliny, wsłuchiwać się w ciszę, rezygnować z tłumów. Staram się tak robić.
Czy podobnie, jak na innych planach, w pierwszym dniu zdjęciowym towarzyszyła Panu adrenalina, związana z niewiedzą tego, co się za chwilę wydarzy? Były też inne emocje?
Zawsze tak mam. Tak już zostanie. Nigdy nie będę pewny, że to, co wymyśliłem, jest właściwe. Starzejemy się, nasza percepcja się zmienia. Nagle może się okazać, że zorientujemy się w pewnym momencie, że to my jesteśmy odklejeni od rzeczywistości.
„Kos” jest filmem kostiumowym. Jak czuł się Pan w kostiumie z epoki?
To trudna rzecz, zwłaszcza w upalne dni. Chwilami widziałem, jak po kontuszu spływa pot. (śmiech) Ważne jest, by przyswoić procedurę zakładania wszystkich warstw. To jest czasochłonne. Tęsknię za takim kinem. Żałowałem, że spędziłem na tym planie tylko sześć dni zdjęciowych.
Odnoszę wrażenie, że jedną z rzeczy, za które ceni Pan ten zawód, jest właśnie możliwość przenoszenia się w czasie. W jednym z wywiadów mówił Pan, że kiedy na planie „Rojsta” zobaczył Pan zaparkowaną nyskę i malucha, to aż łza w oku się zakręciła.
Najpiękniejszą rzeczą, jaką ten zawód dla mnie niesie, jest zwrot energetyczny od widzów. Zdarza się, że ktoś do mnie podchodzi i pyta, czy może mnie przytulić. To bardzo miłe. Uwielbiam też to, że ten zawód jest każdego dnia inny. Tu nie ma powtarzalności.
Dwa lata temu na festiwalu można było zobaczyć film „Sonata” w reż. Bartosza Blaschke. Pamiętam, że miał Pan przyjechać i spotkać się z widzami, ale w ostatniej chwili odwołał Pan swój przyjazd. To film oparty na faktach, który opowiada historię Grzegorza Płonki, w którego wcielał się Michał Sikorski. Pan i Małgorzata Foremniak zagraliście jego rodziców. Jak wspomina Pan spotkanie z Grzegorzem?
To jeden z kamyków milowych, którymi człowiek ten zawód mierzy. Są momenty oczekiwań, że właśnie zdarzy się coś fajnego, prawdziwego, a nawet na pograniczu magii. Tak było w przypadku „Sonaty”. Z Małgosią Foremniak i Michałem Sikorskim poczuliśmy, że bez spotkania i przebywania z pierwowzorami tych postaci, nie będzie tak, jak powinno być. To spotkanie bardzo wiele nam dało. Przyjęli nas do domu z otwartymi ramionami. Spędziliśmy świetny czas. Wpuścili nas w domowy krwioobieg, co było najpiękniejsze. Dało nam to motywację i wiedzę, w którą stronę kanalizować zadania, które mieliśmy do wykonania przed kamerą.
Czego nauczył się Pan o sobie podczas pracy na planie „Sonaty”? Co było dla Pana największym wyzwaniem w tej roli?
Poznając Grzegorza Płonkę, poznałem też jakiś rodzaj swojego odbicia. Poznałem starszego człowieka, którego rozumiałem na wszystkich etapach jego życia. Spotkałem człowieka, któremu tak często jak mi, wypadała zawleczka w granacie emocjonalnym. Zaczęliśmy rozmawiać pozawerbalnie. Zrozumiałem, w czym taki rodzaj zachowania może pomóc, ale też, do czego może prowadzić.