26 maja zakończył się skoczowski festiwal Musica Sacra. Gwiazdą finałowego koncertu był aktor Dawid Ogrodnik, który czytał słowo. Mieliśmy okazję rozmawiać z nim o filmie „Chce się żyć”, „Johny”, który został w Skoczowie wyświetlony, „Piep*zyć Mickiewicza”, ale też o buncie i braku dialogu między ludźmi.
Spotykamy się w Skoczowie na festiwalu Musica Sacra, tuż po koncercie „Dla ciebie, mamo”. To było niesamowite spotkanie ze słowem, prawda?
Po raz kolejny zwracałem się do ludzi z ambony. Rozmawiałem z księdzem i przyznałem, że czuję dualizm, ponieważ z racji filmu „Johny” i roli księdza Kaczkowskiego, trochę się do niej przyzwyczaiłem. Czuję się jak u siebie, a czasami jak gospodarz, jak osoba duchowna (śmiech). Takie rzeczy mi pozostały. Faktycznie, to dzisiejsze spotkanie ze słowem w domu bożym i wspaniale grana muzyka na żywo, budują niesamowitą otoczkę. Ogromne wrażenie robi też historia tutejszego kościoła i wizyta papieża, która miała miejsce 22 maja 1995 roku. Miała wówczas potrwać kwadrans, a trwała dwie godziny (śmiech). Piękne miejsce, góry wokół i przepiękna atmosfera. Chciałbym tu wrócić za rok, nawet jako część publiczności.
Można było zobaczyć tutaj również film „Johny”. Co było dla Pana największym wyzwaniem w tej roli?
Największym wyzwaniem okazała się wiarygodność duchowa pasterza, który odzwierciedlał to, jak głęboką personą był ks. Jan Kaczkowski. To, co było związane z jego duchowością, było dla mnie istotą.
Było to też swego rodzaju zetknięcie ze śmiercią.
Tak. Trzeba pamiętać, że ks. Jan przeprowadził na drugą stronę około 2000 osób, więc siłą rzeczy, tworząc film, który opowiada o jego życiu i działalności, nie tylko hospicyjnej, ale też kapłańskiej, chcieliśmy tego doświadczyć i opowiedzieć o bliskości umierania oraz dać publiczności narzędzia do oswajania się ze śmiercią, przekazując te nauki, którymi Jan przez całe swoje życie próbował ludziom pokazać, jak sobie z odejściem radzić.
Jest Pan aktorem, który ze wszystkich propozycji, które do Pana przychodzą, świadomie wybiera skomplikowane role. Grając w „Broad Peak” Adama Bieleckiego, wspiął się Pan na wysokość kilku tysięcy metrów, bo na tej wysokości były zdjęcia. Zrobiłby to Pan jeszcze raz?
Ostatecznie w filmie „Broad Peak” wspiąłem się na wysokość ok. 3500 metrów. Z fajnymi ludźmi zrobiłbym to chyba jeszcze raz.
Co czuje człowiek, który znajduje się na takiej wysokości?
Czułem się źle fizycznie. Marzyłem, by zjechać na dół i zaczerpnąć trochę tlenu (śmiech).
W 2023 roku minęło 10 lat od premiery filmu „Chce się żyć”. Jak z perspektywy czasu ogląda się filmy ze swoim udziałem?
Nie robię tego zbyt często. Chyba że któryś z moich filmów leci w telewizji, a ja załapię się na jakiś fragment. Każdy film, w którym do tej pory zagrałem, zapisał się we mnie głęboko. Często są to historie, do których nie do końca mam ochotę wracać. Wolę oglądać czyjeś filmy niż swoje.
12 stycznia w kinach w całej Polsce pojawił się film „Piep*zyć Mickiewicza”, w którym wcielił się Pan w belfra z misją niemożliwą, Jana Sienkiewicza. Gdyby miał Pan zamknąć pracę nad tym filmem w jednym słowie lub zdaniu, jakie mogłoby paść?
To niemożliwe, by tak uczynić.
Z perspektywy widza to film o młodzieży, jej problemach, buncie, ale przede wszystkim o daniu drugiej szansy. Jaka jest Pana definicja buntu?
Bunt rodzi się z braku dialogu. Ten film jest przeze mnie szeroko rozumiany jako to, co znajdujemy i tutaj w kościele, i w relacjach międzyludzkich, ale także w każdym zawodzie, w tym również w zawodzie nauczyciela – to rozmowa lub jej brak.
Pan buntował się w wieku nastoletnim?
Pewnie, że tak. Każdy, komu brakuje rozmowy albo zaczyna myśleć i czuć inaczej, musi się zbuntować. Bunt rodzi akceptację samego siebie i poczucie sensu.
Czy kiedy film trafił do kin, trafiały do Pana listy od zbuntowanej młodzieży, w których młodzi przyznawali, że ten film im pomógł?
Zdarza mi się, że dostaję listy, w których ktoś pisze, że ten film naprawdę mu pomógł i że dzięki niemu, chce coś zmienić w swoim życiu. Cieszę się, że są ludzie, u których ten film zapalił iskrę nadziei. Szereg osób pisze, że chce zagrać w drugiej części, by mieć wkład w tę historię.
W czym, Pana zdaniem, zawarty jest największy sukces tego filmu?
Film „Piep*zyć Mickiewicza” obrazuje tak naprawdę bardzo prosty schemat. Pokazuje, że wystarczy słuchać, rozmawiać, nie oceniać, tylko szukać wspólnie rozwiązań. Ocena jest bardzo niebezpiecznym narzędziem w rękach człowieka.
W wakacje rozpoczęły się zdjęcia do drugiej części.
Więcej nie powiem, bo nie znam scenariusza.
Kolejnym serialem, o którym warto wspomnieć, jest „Zdrada”, która w Polsat Box Go zadebiutowała w połowie maja. Wciela się Pan w postać ambitnego prokuratora. Dlaczego warto zobaczyć ten serial?
Ten serial warto zobaczyć z wielu powodów. Pokazujemy rozpad związku, ale też rozpad człowieka, biznesu. Dotykamy tematu szeroko pojętej zdrady, którą ja rozumiem jako zdradę, która polega na tym, że kiedy człowiek przestaje reprezentować siebie i zaczyna siebie oszukiwać, wtedy zaczyna się zdrada, rozumiana na wielu poziomach. Może to być zdrada w biznesie, zdrada rodziny lub zdrada partnerska. Włożyliśmy w ten serial dużo szczerości, autentycznych emocji i sytuacji. Nie szliśmy drogą na skróty. Kiedy zobaczyłem pierwsze trzy odcinki, wciągnąłem się w oglądanie go.
Co spowodowało, że zdecydował się Pan tę rolę przyjąć?
Zadecydowało o tym wiele elementów. Jak wspominaliśmy, moja postać jest prokuratorem, a ja w ogóle nie znałem tej przestrzeni, więc bycie w sądzie i podpatrywanie tego, jak myślą i pracują prokuratorzy, było bardzo ciekawe.
Odnalazłby się Pan w takim zawodzie?
Zdecydowanie tak.
Dziękuję za rozmowę.