Obrazy Mikołaja Kastelika z Rychwałdu przykuwają uwagę dopracowanymi szczegółami i żywą kolorystyką. Patrząc na nie, mało kto by pomyślał, że artysta maluje swoje dzieła… ustami!
Malarz ma 53 lata i pochodzi z Rychwałdu, gdzie do dzisiaj mieszka w rodzinnym domu – razem z 80-letnią mamą Marią. Na świat przyszedł jako najmłodszy, trzeci syn w rodzinie. Od początku cierpiał na niedowład rąk i nóg. Przez pierwszy rok życia był leczony w Krakowie, ale maluchowi proponowano tam jedynie ćwiczenia i masaże, które w jego przypadku były kompletnie nieskuteczne. Szukając szans i możliwości dla syna, rodzice nawiązali kontakt z profesorem z Bytomia, który kategorycznie zalecił operacje. – Do piątego roku życia przeszedłem ich siedem. Dzięki nim mogę chodzić – mówi Mikołaj Kastelik. Potem był jeszcze Poznań, gdzie rodzice szukali pomocy w kwestii rąk. – Na tabliczce informacyjnej zawieszonej na łóżku w tamtejszej klinice wyczytałem, że moja dolegliwość to artrogrypoza – wspomina. Niestety, mimo starań ręce pozostały niesprawne.
PIERWSZE OBRAZY
Już jako dorosły mężczyzna, w 1993 roku trafił na Warsztaty Terapii Zajęciowej w Gilowicach. Próbował różnych form aktywności, aż w końcu znalazł się na zajęciach plastycznych – i złapał bakcyla. Tam powstały jego pierwsze obrazy. W 2006 przyłączył się do Światowego Związku Artystów Malujących Ustami i Nogami. Na całym świecie w ramach związku działa 46 wydawnictw, które publikują reprodukcje tego rodzaju twórców m.in. w formie kartek pocztowych lub kalendarzy. Dzięki datkom uzyskanym z rozprowadzania reprodukcji artyści otrzymują stypendia, które pokrywają koszty zakupu potrzebnych materiałów czy kształcenia w kierunku rozwoju pasji. W Polsce wydawnictwo takie działa w Raciborzu. – Skupia dwudziestu siedmiu artystów z całego kraju – mówi Mikołaj Kastelik.
KILKADZIESIĄT PĘDZLI
Z początku wykorzystywał w swojej pracy farby akrylowe. Zbyt szybko jednak wysychały. Z tego powodu przerzucił się na olejne, które pozostają mokre o wiele dłużej, dając czas na dokonywanie korekt i poprawianie błędów. – Na szczęście są terpentyny bezzapachowe (substancja służąca do rozprowadzania farb olejnych – przyp. red.). W przeciwnym razie zasmrodziłbym cały dom – mówi.
Poza farbami, na jego warsztat składa się kilkadziesiąt pędzli. Ich liczba wynika z faktu, że każdy jest używany do innego koloru, a tych Mikołaj Kastelik ma w swojej palecie mnóstwo. Ponadto każdy pędzel musi być sprytnie przedłużony. Gdyby artysta malujący ustami korzystał z pędzli standardowej długości, nie wytrzymałyby jego oczy, które byłyby zbyt blisko malowanego obrazu. Mimo przedłużenia i tak się męczą. Dlatego Mikołaj Kastelik poświęca na pracę około sześciu godzin dziennie. – Maluję od mniej więcej dziewiątej rano do około czternastej. Soboty i niedziele mam wolne – śmieje się.
Obrazy maluje samodzielnie, ale bez pomocy mamy by się nie obeszło. To ona przygotowuje jego warsztat pracy: wyciska farby, przysuwa sztalugę z blejtramem i czyści pędzle. – Robi się to przy pomocy szarego mydła i wody. Czyszczenie trzeba przeprowadzić co dwa-trzy dni. W przeciwnym razie farba w końcu zaschnie i pędzel będzie do wyrzucenia – tłumaczy malarz.
SENTYMENT DO ZACHODÓW SŁOŃCA
Za pracownię Mikołajowi Kastelikowi służy jego pokój. Latem często pracuje w przydomowej altance. Choć lubi malować naturę, jego obrazy nie powstają bezpośrednio na jej łonie. Maluje je na podstawie zdjęć. Zajmuje się też grafiką komputerową, dzięki czemu potrafi wyciąć szczegóły z kilku fotografii i połączyć je w programie graficznym w jeden obraz, który potem przenosi na płótno. Ma na koncie kilka portretów – m.in. Jana Pawła II – ale przyznaje, że niespecjalnie za nimi przepada. – Bardzo ciężko jest właściwie oddać rysy twarzy – wyjaśnia. Lubi za to malować zachody słońca. – Uwielbiam kolor, a słońce ginące za horyzontem daje ich pełną gamę – mówi.
Pytany, ile namalował do tej pory obrazów, odpowiada, że nie liczył. – Ale będzie ich pewnie około setki – zastanawia się. W domu przechowuje około sześćdziesięciu. – Jeszcze niedawno było ich czterdzieści, ale dwadzieścia wróciło niedawno z Lichtensteinu (siedziba światowego związku – przyp. red), gdzie były fotografowane pod kątem reprodukcji – mówi.
WYSTAWY, PLENERY
Mikołaj Kastelik ma na koncie wiele wystaw. – Żywiec, Sporysz, Świnna, Pietrzykowice, Stryszawa – wymienia miejsca, w których pokazywał swoje dzieła. Chętnie bierze też udział w plenerach organizowanych przez wydawnictwo z Raciborza. Był już trzy razy w Zakopanem oraz w Karpaczu, Wiśle i na Słowacji. W maju planuje wybrać się na kolejny, tym razem do Polanicy-Zdroju. Pojadą z nim jego bratanica i jej 3-letnia córeczka. Pojedzie też mama Maria, wierna towarzyszka i opiekunka syna podczas większości poprzednich plenerów.