Wydarzenia Żywiec

Ujsoły: Ogień zabrał wszystko

W Wielką Sobotę w domu Rozalii i Jana Kwaśniaków w Ujsołach wybuchł pożar. Ogień zabrał im wszystko co mieli.

– Mama urodziła się w Ujsołach, a kiedy miała cztery lata, jej rodzina przeniosła się na Kujawy. Tata przyszedł na świat w Borzęcinie. Poznali się na Kujawach, potem przenieśli do Czeladzi, Dąbrowy Górniczej, a w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym roku przeprowadzili się do Ujsół – mówi córka Renata Kędzia.

WIATR W OCZY

Pani Rozalia prowadziła dom, pan Jan był górnikiem. W tym roku ona skończyła 84 lata, on 89. Para – poza córką – doczekała jeszcze dwóch synów, czworga wnucząt i pięciorga prawnucząt. Szóste jest w drodze. W Ujsołach zamieszkali przy ulicy Rzecznej. W swoim niewielkim, drewnianym domu mieli do dyspozycji trzy pokoje, kuchnię i łazienkę. Domek miał też strych i kamienną piwnicę. Kilka lat temu nestorzy zainwestowali w generalny remont budynku. – Wszystko mieliśmy nowe: dach, okna, drzwi, podłogi, piece… – wymienia pani Rozalia.

Para bardzo chciała, aby dom odziedziczył jeden z synów. Niestety, pożar skutecznie pokrzyżował plany. – To był słodki, mały domek. Teraz została ruina – mówi pani Renata. – Wiatr w oczy zaczął nam wiać już dwa lata temu – wspomina Rozalia Kwaśniak. Zaczęło się od tego, że zmarła jej siostra, potem synowa, później ona sama znalazła się w szpitalu z chorym żołądkiem. W listopadzie para straciła oszczędności życia. – Oszukano nas „na wnuczka” – przyznaje nestorka. Kropkę nad „i” postawiła pożoga.

SMUTNO STERCZĄ KOMINY

Alarm został podniesiony kwadrans po 16.00. Pani Rozalia pamięta, że miała akurat wychodzić z domu. – Umyłam włosy, nakręciłam je na wałki. Nie miałam pojęcia, że się palimy, aż do chwili, w której przybiegła sąsiadka. Chciałam gasić ogień, ale kiedy znalazłam się na zewnątrz, w płomieniach stał już cały szczyt domu. Paliło się strasznie, jak od siarki.

Pożoga rozprzestrzeniała się błyskawicznie. Płomienie bardzo szybko przerzuciły się na należący do sąsiadów budynek gospodarczy, połączony z altanką. Z pożarem walczyło aż trzynaście strażackich zastępów. Strażacy skupili się nie tylko na gaszeniu już płonących budynków, ale też na obronie przed ogniem dwóch kolejnych, stojących bardzo blisko domów jednorodzinnych. Mimo 3,5-godzinnej akcji, dom państwa Kwaśniaków spłonął doszczętnie. Mało tego, tuż po północy strażacy musieli wrócić na pogorzelisko. Między belkami tworzącymi ścianę budynku znów zaczęło się żarzyć. Właściwe dogaszenie zarzewia zajęło im kolejne kilkanaście minut. Teraz – z miejsca, w którym kiedyś był dach – smutno sterczą w niebo dwa kominy.

Obok spalonego domu stoi zniszczona stodoła z altanką należącą do sąsiadów. Dodatkowe „pamiątki” po wydarzeniach z Wielkiej Soboty stanowią popękane od wielkiego żaru szyby w pobliskich domach, przypieczone na brązowo – niegdyś białe – ramy okienne i wciąż wyraźnie wyczuwalny swąd spalenizny.

PORZĄDKOWANIE POGORZELISKA

W czasie kiedy płonął dom państwa Kwaśniaków, ich dzieci ruszyły w drogę do rodziców. – Mieszkamy w Dąbrowie Górniczej. Kiedy nadeszła wiadomość o pożarze, zebraliśmy się z bratem w piętnaście minut. Drugi brat jest bardzo schorowanym człowiekiem. Z tego względu informację o nieszczęściu musieliśmy przekazać mu bardzo ostrożnie. Kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce, było już po akcji. Tata zasłabł, mama również. Sąsiadka także źle się poczuła – opisuje Renata Kędzia. Nestorzy zostali ulokowani w domu należącym do córki i jej męża, stojącym kilka metrów dalej (to jeden z tych, w których szyby popękały od żaru). Siostrze i bratu nie pozostało nic innego jak zabrać się za porządkowanie pogorzeliska. – Pracowało nad tym przez cały dzień dziesięć osób. Zapełniliśmy odpadkami trzy kontenery, które podstawił nam wójt – opowiada pani Renata.

Matka oraz córka nie mogą nachwalić się profesjonalizmu strażaków oraz serca okazanego im przez sąsiadów, przyjaciół i resztę rodziny. – O nikim złego słowa nie możemy powiedzieć. Dodają też, że w ujsolskim kościele oraz miejscowym Urzędzie Gminy planowana jest zbiórka na ich rzecz.

STARYCH DRZEW SIĘ NIE PRZESADZA

Państwo Kwaśniakowie są już w zaawansowanym wieku, więc Renata Kędzia, aby móc zająć się rodzicami, wzięła w pracy opiekę i do końca ubiegłego tygodnia przebywała z nimi w Ujsołach. W kolejnym tygodniu zastąpił ją brat. Plan na dalszą przyszłość był taki, aby zabrać nestorów do Dąbrowy Górniczej. – Początkowo rodzice nie chcieli się zgodzić, bo starych drzew się nie przesadza. Z pokoiku taty zachowały się ściany. Oświadczył nam, że to, co się spaliło, zabezpieczy deskami i tam będzie sobie mieszkać. Długo musieliśmy nad nimi pracować, ale w końcu się zgodzili – mówi pani Renata. – Bardzo żal mi Ujsół – potwierdza Rozalia Kwaśniak.

Jan Kwaśniak praktycznie się nie odzywa, tylko co jakiś czas ogrania go wzruszenie i wychodzi – aby ukryć łzy. Renata Kędzia planuje pozamykać swoje sprawy w Dąbrowie i na wiosnę przyszłego roku, wraz z rodzicami, wrócić na stałe do Ujsół. Pani Rozalia marzy o odbudowie. – Dwa razy w życiu się spaliłam, raz jako dziecko i drugi raz teraz. Boję się ognia. Dlatego o kolejnym drewnianym domu nawet nie myślę. Nowy będzie murowany – opisuje. Na razie jednak nie wiadomo, czy odbudowa będzie mogła dojść do skutku.

Trwają urzędnicze procedury, które mają ustalić, czy będzie to możliwe. – Powiedziano nam, że aby móc o niej myśleć, konieczny byłby zachowany dach, a ten spalił się doszczętnie. Do tego obecne przepisy wymagają, aby od ściany domu do następnej działki były minimum cztery metry odległości, a u nas miejsca jest zbyt mało – opisuje przeszkody pani Renata. Spalony dom i jego wyposażenie były ubezpieczone. – Nawet jeżeli dostaniemy całość, to i tak nie starczy na odbudowę – martwi się. Po chwili dodaje jednak, że jest zdeterminowana do działania. – Jeżeli będzie trzeba, napiszę nawet do odpowiedniego ministerstwa – zapowiada.

WSPARCIE I NADZIEJA

Pani Rozalia do nieszczęścia, które ją spotkało, stara się podchodzić racjonalnie. – Raz mówię sobie, że nie ma się czym przejmować, bo to tylko rzeczy materialne. Ważne, że my jesteśmy cali i zdrowi. Bogu też dziękować, że przy tak ciasnej zabudowie tylko my się spaliliśmy. Za chwilę jednak przychodzi myśl, że nie zasłużyliśmy na taki schyłek życia i serce chwyta żal. Najgorsze w tym wszystkim to nie mieć własnego dachu nad głową… Mimo nieszczęścia, od państwa Kwaśniaków nie da się usłyszeć złorzeczeń. Są łzy, ale jest też dużo nadziei i – co najważniejsze – wsparcia. Z pożogi uchowały się dwa kredensy. Pani Rozalia już planuje, gdzie je ustawi w nowym domu.

google_news