Pomagała rannym na wielu frontach I wojny światowej. Pracowała w skrajnych warunkach, nawet po ostrzałem artyleryjskim, czasem po kilka dni bez przerwy, bez snu i posiłku, pomagając przy licznych amputacjach i ratując życie postrzelonych żołnierzy. Za służbę w Czerwonym Krzyżu otrzymała medal za odwagę. Nic nie zapowiadało takich kolei losu Marii Gasch, jednej z córek Adolfa Gascha, który rozsławił hodowlę karpia królewskiego w Kaniowie.
Do tej pory losy córki słynnego hodowcy były niemal nieznane. Z mroków historii wydobył je i uporządkował Sławomir Lewczak, autor książek o historii gminy Bestwina i pracownik Gminnego Ośrodka Kultury w Bestwinie. – Trudno było o polskie źródła. Sięgałem po te niemiecko- i włoskojęzyczne. Miałem z tym sporo pracy, ale to bardzo satysfakcjonujące zajęcie – mówi naszej redakcji. – Na pierwszą czy drugą wojnę światową zwykliśmy patrzeć przez pryzmat działań polityków, żołnierzy i dowódców. Wspominamy tych, którzy oddali życie służąc na pierwszej linii frontu. Równie wielkim poświęceniem wykazywały się jednak i inne służby, zwłaszcza lekarze, pielęgniarki i sanitariusze. Piękną kartę na tym polu zapisała urodzona 14 kwietnia 1894 roku w Kaniowie córka wybitnego hodowcy karpia królewskiego Adolfa Gascha. Maria, a właściwie Mary Emma Bertha Gasch, ratując wiele ludzkich istnień przeszła z żołnierzami C.K. Armii długi szlak bojowy, pracując w Bielsku, we Włoszech i na dzisiejszej Ukrainie. O jej poświęceniu świadczą medale i opublikowane wspomnienia. W Kaniowie, w przeciwieństwie do sławnego ojca, jest zupełnie nieznana – zatem nadeszła pora, by przywrócić dzielnej dziewczynie należną jej pamięć – stwierdza Sławomir Lewczak.
Jak opowiada badacz lokalnej historii, na początku „Wielkiej Wojny” kwalifikacje medyczne Marii Gasch były skromne, bowiem ograniczały się do krótkiego kursu Czerwonego Krzyża. Z czasem, uczęszczając na zajęcia wieczorowe i zdobywając doświadczenie, doszła do rangi siostry przełożonej.
Wiadomo że początkowo byłą związana ze Szpitalem Czerwonego Krzyża nr 1, funkcjonującym w budynku Nordmarku (obecnie Zespół Szkół Gastronomicznych i Handlowych przy ulicy Wyspiańskiego 5 w Bielsku-Białej). Prawdopodobnie w 1916 roku wyjechała do Włoch. W połowie tego roku pracowała w lazarecie w Volano, ratując rannych w serii krwawych bitew, w tym „Bitwą o płaskowyż” i bitwami nad Izonzo.
Sławomir Lewczak sięgnął po wspomnienia samej Marii Gasch, zebrane w pracy Doroty Gasińskiej z wiedeńskiego uniwersytetu. Dają one wgląd w osobiste refleksje pielęgniarki, rzuconej w wir wojny. „Na dworcu w Trydencie byłyśmy już oczekiwane, odpowiednio zakwaterowane i nakarmione. Nasza trójka dziewczyn z Bielska chciała trzymać się razem. Po krótkim czasie my trzy i jeszcze dwie inne pielęgniarki zostały wysłane pociągiem do Volano jako tzw. rezerwa medyczna korpusu. Volano to małe miasteczko na południe od Trydentu. W szkole powstał szpital wojskowy, do którego przydzielono nas i pracowałyśmy. Od razu pomyślałyśmy: Gdyby tylko wszystko poszło dobrze! Stacja kolejowa znajdowała się obok szpitala, wiele kolejek linowych jechało stamtąd na front, niedaleko był most przez rzekę Adygę. Na drugim brzegu Adygi ustawiono 30,5-cm moździerz, który po raz pierwszy wystrzelił o 6 rano jednego z następnych dni. Myślałyśmy, że świat się kończy, taki to był huk. W tym szpitalu spędziłyśmy tylko kilka tygodni, a potem pilniej potrzebne byłyśmy w Galicji i odesłane zostałyśmy do Stanisławowa. Gdy tylko byłyśmy daleko od Volano, doszło do bezpośredniego trafienia w szpital” – zanotowała Maria Gasch. – Powrót do Galicji, w okolice Stanisławowa i Kołomyi, spowodowany był rosyjską ofensywą Brusiłowa trwającą od 4 czerwca do 20 września 1916 roku. Maria Gasch przebywała w tamtym rejonie aż do 1918 roku – ustalił Sławomir Lewczak.
Znane są wspomnienia siostry z kolejnej długiej podróży, podczas której miała chwilę wytchnienia i zachwycała się rozkwitającą przyrodą. „Wczesnym latem 1918 roku zwinęliśmy nasze namioty w Kołomyi, ponieważ byliśmy potrzebni w Południowym Tyrolu. Nasze wyposażenie jechało długim pociągiem. Mieliśmy też trzy dobre karetki pogotowia, które ustawiano na wagonach płaskich, więc można było postawić obok nich leżak i podróżować na świeżym powietrzu. Bez problemu mogliśmy umieścić cztery łóżka dla sióstr w wagonie towarowym. W Innsbrucku nasz pociąg został zepchnięty na boczny tor w cudownej okolicy. Trasy były obecnie wykorzystywane do celów wojennych. Spędziliśmy więc tam kilka dni wakacji i mogliśmy cieszyć się piękną okolicą. Kiedy trasy stały się czyste, pojechaliśmy do Caldonazzo. We wspaniałym, starym zamku Pergine urządzono oficerski dom wypoczynkowy, w którym zostaliśmy zakwaterowani jako pierwsi. Dwie siostry mieszkały we wspaniałym, dużym pokoju. Pogoda była wspaniała, kwitły dzikie róże, a my mogliśmy znów cieszyć się malowniczym pięknem przez kilka dni” – opisywała pielęgniarka.
„Potem przyszedł do nas szef i pojechaliśmy do Camporosato naszymi trzema samochodami, wyposażeniem sali operacyjnej, aby wesprzeć tam grupę chirurgów. Zapytał wcześniej: Camporosato leży dokładnie na froncie, kto na ochotnika? Prawie wszystkie się zgłosiłyśmy. Obszar operacyjny znajdował się na wysokości 1700 m po stronie włoskiej. Grupa chirurgów była już na wyczerpaniu. Zostałam przydzielona do doktora Hofera jako pielęgniarka chirurgiczna”.
Jako nocleg dla sióstr służyły stare schrony artyleryjskie, a umywalki i toalety były słabo dostępne. Cały obszar znajdował się pod ciężkim ostrzałem włoskiej artylerii. Liczba ciężko rannych było bardzo wysoka, w ciągu jednej nocy trzeba było amputować ponad dziesięć nóg. Pacjenci cierpieli na ciężką zgorzel gazową. Kiedy tylko sytuacja w Camporosato po dwóch tygodniach uspokoiła się, misja pielęgniarek dobiegła końca. Cały zespół przewieziono maltańskim pociągiem do Grigno (Grinio) w Dolinie Sugana (Valsugana). Postawiono tam już dwa duże baraki dla chorych i rannych żołnierzy. „To była ogromna najpilniejsza praca. Nasza sala operacyjna została szybko przygotowana; ja byłam drugą pielęgniarką operacyjną. Było wiele pilnych spraw, których nie można było odłożyć. Musieliśmy pracować dwa dni i dwie noce, z małymi przerwami na jedzenie. Trzeciego dnia o godzinie 10.00 profesor Walzl powiedział: Teraz już nie damy rady. Idziemy spać, jutro rano o 7 rano praca będzie kontynuowana. Ledwo tak powiedział, przyjechały dwie karetki z dwoma rannymi w brzuch i dwoma w głowę. Oczywiście w takim przypadku nie było już mowy o pójściu spać i trzeba było operować trzecią noc. Nie na próżno, ranny postrzelony w brzuch przeżył” – mimo zmęczenia nie kryła radości. Wspominała przy tym koszmarną podróż do Trydentu z postrzelonym w głowę żołnierzem. W tamtejszej klinice okulistycznej jego zranione oko nadal mogło zostać uratowane. Trasa liczyła około 50 kilometrów. „To był strasznie gorący dzień, drogi były bardzo złe, wyboiste i pokryte kurzem od częstego użytkowania. Nasze karetki nie były prawidłowo zamknięte, po bokach miały tylko zawleczki. To była najgorsza jazda w moim życiu. Trzeba było jechać bardzo szybko. Trzymałam kurczowo głowę biednego pacjenta. Krzyczał z bólu, gdy jego głowa podskakiwała na tej wyboistej drodze. Na próżno błagałam o wolniejszą jazdę. Pot spływał po mnie, a wskutek szybkiej jazdy okropny kurz wpadał do samochodu. Wszystkie moje błagania były bezużyteczne…” – notowała przejęta tymi przeżyciami. Dalsze losy pielęgniarki na razie są owiane tajemnicą.
Tak ciężka i niebezpieczna służba – jak puentuje Sławomir Lewczak – nie pozostała bez nagrody. – Austriackie gazety wymieniają Marię Gasch wśród odznaczonych. Otrzymała co najmniej trzy ordery: brązowy honorowy medal Czerwonego Krzyża z wojenną dekoracją, srebrny honorowy medal Czerwonego Krzyża z wojenną dekoracją oraz Złoty Krzyż Zasługi na wstążce medalu za odwagę – wylicza.
Cieszymy sie, nawet te Hermenegildy które podszywają się podemnie. Napijmy się.
Hermenegilda oryginał pije kawę, żadna rewelacja dla podszywających się.
Hermenegilda oryginał pisze podemnie tak jak powinno się pisać t.j. pode mnie.
Problem w tym że to TY podszywaczu podszywasz się pod mój nick a błędy też Ci się zdarzają często.
Poprawię się jak trzeba, z podszywaniem się nie poprawię się bo to łgarstwo, że Hermenegilda oryginał podszywa się pod siebie a łagodniej rzecz ujmując – niemożliwe.
Znamy nie mniej zasłużone rody. Weźmy taka Gdula.
Wzięta taka Gdula – potrzebne aby przybliżyć, niewykorzystane miejsce dla pasji Tadeusza.
Dla kogo taka to taka. Trochę szacunku, choćby przez wzgląd na tatusia.
No to widzę, że ten “szacunek” Tadeusz ma bo wyłowił ród Gduli z tłumu aby nie zapomniano. Szkoda, że nie przybliżył bardziej a tylko półgębkiem.
W tym przybliżeniu rodu trzeba też wspomnieć o dziadku a nie tylko powoływać się na tatusia. Słusznie Cię, Tadeusz, nazwałem kiedyś nieładnie, może masz “pamiętliwość” – jak, nie lubię epatować.
oczywiście nazwałam
Dodam nazwanie ładniej: człowiek, który nosi w sobie nienawiść do drugiego człowieka.
Dobra robota Panie Sławomirze! Szacunek i uznanie.
Bo takie jak ta historia, to właściwy punkt odniesienia dla klienteli dzisiejszych naganiaczy strachu i malkontenctwa.