Wydarzenia Bielsko-Biała

Bielszczanie na Mont Blanc. Trzy dni ekstremalnej przygody

Fot. Z arch. uczestników wyprawy

Szymon Podosek oraz Roman Forysiak z Klubu Wysokogórskiego w Bielsku-Białej zmierzyli się latem z Peuterey Integrale – legendarną alpejską drogą wspinaczkową prowadzącą na Mont Blanc. Teraz podzielili się wrażeniami z naszą redakcją.

To doświadczeni wspinacze, którzy na swoim koncie mają wiele wybitnych alpejskich przejść, lecz ten wyczyn na pewno na długo pozostanie w ich pamięci. Bo choć droga granią Peuterey nie jest najtrudniejszą technicznie wspinaczką w Alpach, uznawana jest jednak za najdłuższą ze wszystkich tras wspinaczkowych w tych górach. Do tego jest bardzo eksponowana. Słynie też z pięknych widoków. Jej pokonanie uznawane jest w świecie alpinistycznym za spory wyczyn. W całej historii alpinizmu przeszło ją do tej pory tylko sześć polskich zespołów. Bielszczanie dołączyli do tego elitarnego grona.

Spadające kamienie

Generalnie nie widuje się tam zbyt wielu wspinaczy. Są sezony, iż wyzwania tego podejmują się dosłownie pojedyncze osób, bywają jednak i takie, że na grani Peuterey robi się tłoczniej. Wiele zależy od pogody, a ta w ostatnim czasie specjalnie nie rozpieszcza alpinistów. Gdy pada lub sypie śnieg, a nad Alpami przechodzą burze (to obecnie dość często widywane latem warunki) próba zmierzenia się z Peuterey Integrale jest czystym szaleństwem. Paradoksalnie, gdy jest za ciepło i świeci słońce też lepiej odpuścić. Lód się topi i w wielu miejscach natrafić można – jak to mówią alpiniści – na kruszyznę. Wspinanie się w takich warunkach jest wyjątkowo niebezpieczne, bo w każdej chwili można odpaść od ściany wraz z odłupanym fragmentem skały, nie mówiąc już o tym, że łatwo można oberwać spadającym gdzieś z wysoka kamieniem.

Największym wzywaniem grani Peuterey jest jej długość. Aby ją przejść, potrzeba ponad dwóch dni, a to jeszcze nie koniec wyprawy. Potem przecież trzeba jeszcze zejść na dół, na dodatek wymagającym terenem. Zajmuje to kolejnych kilka czy kilkanaście godzin. W sumie to więc co najmniej trzy dni (a czasami więcej) intensywnego wysiłku, do tego dwa biwaki gdzieś wysoko w górach. Wiąże się to z koniecznością zabrania ze sobą sprzętu biwakowego oraz zapasu żywności. To bardzo obciąża i spowalnia wspinaczy. Droga w sporej części wiedzie skalnymi zerwami, lecz prowadzi też śnieżno-lodowymi graniami i stromymi zaśnieżonymi zboczami. Trzeba więc zabrać z sobą zarówno sprzęt do wspinaczki skalnej, jak i lodowej, w tym ciężkie buty, raki i czekany. To kolejne kilogramy.
Technicznie wspinaczka nie jest jakoś wyjątkowo trudna, jednak miejscami trzeba zmierzyć się ze skałą o trudnościach określanych przez alpinistów jako 5c. Tym, którym nic to nie mówi, można wyjaśnić to obrazowo. W starej, jeszcze przedwojennej „polskiej skali trudności tatrzańskich” najwyższym stopniem trudności była szóstka. Oznaczała teren skrajnie trudny do pokonania. 5c to mniej więcej 6.1 według tamtej skali, czyli coś trudniejszego niż „skrajnie trudne”.

Przez większą część trasy nie jest jednak aż tak źle. Pozwala to na pokonywanie sporych odcinków z tak zwaną lotną asekuracją. Nie zakłada się wtedy stałych punktów asekuracyjnych, dzięki czemu można znacznie szybciej i sprawniej posuwać się w górę. Trasa wspinaczki na szczyt Mont Blanc liczy ponad 5 kilometrów, a łączne przewyższenie, jakie alpiniści muszą pokonują w pionie wynosi ponad 3 kilometry! Specyfiką dróg graniowych jest to, że najpierw trzeba wspiąć się na jakiś wierzchołek czy kulminację skalną, a następnie zjechać na linie w dół, aby znowu piąć się się granią pod górę.

Zmiana planu

Peuterey Integrale to także trasa wymagająca pod względem topograficznym. Bez odpowiedniego przygotowania i doświadczenia nie tak łatwo znaleźć na niej właściwą drogę. Jak wspominają bielszczanie nie dość, że przebieg trasy dobrze przestudiowali i zabrali z sobą jej dokładny schemat wyrysowany na papierze, to jeszcze mieli go w formie elektronicznej zapisany na dwóch telefonach. Mimo to kilka razy musieli mocno się nagłowić, aby znaleźć właściwe przejście. Grań Peuterey słynie jeszcze z jednego: wspinając się na nią w przypadku kłopotów w praktyce nie ma się z niej jak wycofać. Co prawda w kilku miejscach istnieje taka możliwość, lecz zejścia na dół prowadzą bardzo niebezpiecznym, trudnym orientacyjnie terenem. Stąd też przewodniki oraz doświadczeni alpiniści znający ten rejon Alp zalecają, iż w razie problemów najbezpieczniej jest kontynuować wspinaczkę na szczyt. Oczywiście można próbować wezwać na pomoc śmigłowiec ratunkowy, lecz w sporej części trasy telefony komórkowe nie mają zasięgu… Reasumując, aby podjąć się tego wyzwania trzeba być doświadczonym alpinistą, dobrze przygotowanym i zmotywowanym. No i oczywiście konieczne są co najmniej trzy dni odpowiedniej pogody.

Wszystko to w przypadku bielszczan zagrało, choć – jak przyznają – pierwotnie celem ich wyjazdu w Alpy było coś innego. Zamierzali wspiąć się na Mont Blanc legendarnym w świecie alpinistów Filarem Freney. Życie zweryfikowało jednak te plany. Na filar wybierali się w optymalnym dla tej wspinaczki trzyosobowym zespole. Niestety ich kolega doznał poważnej kontuzji i musli zrezygnować z tego wyzwania. Padło więc na Peuterey Integrale, cel równie ambitny, lecz bardziej odpowiedni dla dwuosobowego zespołu. W dużym uproszczeniu trasa wiedzie południową stroną masywu Mont Blanc. Przygodę rozpoczyna się we włoskim Courmayeur, dokąd bielszczanie dotarli autobusem z francuskiego Chamonix. Właściwe wspinanie rozpoczyna się nieco powyżej niewielkiego wysokogórskiego schroniska Borelli. Dojście z doliny zajmuje tam jakieś dwie godziny, a ścieżka prowadzi miejscami eksponowanym trenem, tak zwaną via ferratą. Dalej jest już tylko trudno. Najpierw trzeba pokonać długą i zębatą granią szczyty Noire Peuterey. Wejście tam to przynajmniej 50 wyciągów (długości liny) „sytej” skalnej wspinaczki. Następnie trzeba pokonać skalne wierzchołki „Dam Angielskich” oraz trzy kolejne masywu Aiguille Blanche. Dalej droga prowadzi górną częścią Wielkiego Filara Narożnego wyprowadzającego na wierzchołek Mont Blanc de Courmayeur. Z niego jest już tylko „kawałek” na najwyższy alpejski szczyt, czyli Mont Blanc. Z jego wierzchołka trzeba zejść jeszcze do francuskiego Chamonix. Prowadzi tam kilka tras (pokonanie ich dla wielu wysokogórskich turystów samo w sobie jest wyzwaniem życia). Cała trasa z Courmayeur do Chamonix liczy łącznie jakieś 30 kilometrów i około 4 kilometrów w pionie. – To prawdziwy maraton w trudnym alpejskim terenie – przyznaje Szymon Podosek.

Prognozy meteorologiczne zapowiadały 2,5-dniowe okienko pogodowe. – Zamierzaliśmy więc pokonać całą trasę w dwa dni, aby wykorzystać sprzyjające warunki. Nie chcieliśmy, aby po wyczerpującej wspinaczce burza złapała nas gdzieś na szczycie Mont Blanc – dodaje Szymon Podosek. Stąd też wspinacze postanowili do minimum ograniczyć swój ekwipunek, aby nie spowalniał ich podczas szybkiego ataku na szczyt. – Postanowiliśmy nie zabierać karimat ani śpiworów, tylko niewielkie folie termiczne NRC – wspomina Roman Forysiak. Planowali, iż w górach spędzą tylko jedną noc, w niewielkim, zwieszonym wysoko na grani schronie dla wspinaczy Craveri (to niewielka buda nad przepaścią mogąca pomieścić najwyżej cztery osoby). Prowiant zredukowali do jednego opakowania liofilizowanej żywności, po żelku, po dwóch batonach na osobę i po jednej tabletce izotoniku do rozpuszczenia w wodzie. Właśnie woda. Problem w tym, iż sporo waży – przyznaje Szymon. Dlatego na początek wzięli tylko po litrze wody na osobę, co zemściło się, gdy przyszło im wspinać się pierwszego dnia w pełnym słońcu. Później, aby się nawodnić, mieli topić śnieg na maszynce gazowej. Oznaczało to jednak sporą stratę czasu.

Zostawiona kurtka

Już w schronisku okazało się się, że nie tylko oni postanowili skorzystać z dobrej pogody i zmierzyć się z Peuterey Integrale. Do ataku szykowało się – jak nigdy – kilka zespołów. Niby w grupie raźniej, lecz taki tłok na drodze oznacza wolniejsze tempo wspinania, a na dodatek łatwiej dostać zrzuconym przez kogoś przez przypadek kamieniem.

Problemy pojawiły się już na początku. Po nieprzespanej nocy i skromnym śniadaniu ze schroniska wyszli po trzeciej nad ranem. Droga pod ścianę zajęła im około godziny. Już mieli rozpocząć wspinaczkę, ale… – Okazało się, że zostawiłem w schronisku kurtkę puchową. Bez niej i bez śpiwora przetrwanie nocy w górach na mrozie mogłoby być trudne – tłumaczy Roman Forysiak. Musiał wrócić do schroniska. Właściwie biegł w jedną i drugą stronę, ale wspinaczkę rozpoczęli dopiero około 6,15, jako ostatni z zespołów. Mimo tego, że sprawnie i szybko pokonywali kolejne wyciągi, a wspinaczka dawała im ogromną satysfakcję, wiedzieli już, że w 2 dni się nie wyrobią. To oznaczało nie jeden, a dwa biwaki na mrozie, gdzieś na grani bez śpiworów oraz perspektywę spotkania z burzą, pod lub nawet na samym szczycie Blanc’a. – Przechodzimy najtrudniejsze wyciągi na drodze. Wycenione na 5b – 5c. Ich pokonanie nie jest łatwe, gdy ma się na sobie plecak. Małe niepewne śliskie chwyty. Kilka razy wycieram palce do spodni, żeby mieć pewność, że się utrzymam – relacjonuje przebieg wspinaczki Roman Forysiak. Trudy wspinania rekompensowały im zapierające dech w piersiach widoki. – Już zawsze te obrazy pozostaną z nami, jako wspomnienie tamtej przygody – dodaje.
Trudności techniczne sprawiły jednak, że tempo wspinania nieco spadło. Około 17.00 docierają do miejsca, gdzie postanawiają przeczekać noc, podobnie jak kilka innych zespołów. – Było to dość ciasne i „garbate” miejsce biwakowe. Blok skalny chronił nas jednak od zsunięcia się w przepaść oraz od ciągnącego z doliny chłodu. Wokół był śnieg, więc od razu przystąpiliśmy do jego topienia, aby wreszcie się napić. Miejsce do spania przygotowaliśmy najlepiej jak się dało, jednak uwierające w plecy kamienie i zimno powodujące dreszcze nie pozwalały zasnąć – wspomina Szymon Podosek. W takich warunkach noc dłuży się niemiłosiernie. Stąd też, gdy tylko zaświtało szybko się ogarnęli i około 7.00 ruszyli w dalszą drogę. W ciągu godziny osiągnęli wreszcie wierzchołek Noire. Humory poprawiła im nowa prognoza pogody mówiąca, że załamanie wraz z burzą nad Mont Blanc przyjdzie kilka godzin później, niż wcześniej zapowiadano. To oznaczało, że jest szansa, iż nie przyjdzie im schodzić na dół w burzy i śnieżycy. Ze szczytu Noire musieli obniżyć się o jakieś 400 metrów w dół grani, wykonując w jednym ciągu około 30 zjazdów na linie. Zajęło im to 2,5 godziny. Na dole założyli ciężkie buty, przypięli raki, wzięli w ręce czekany i ruszyli w górę stromym śnieżnym zboczem prowadzącym do przełęczy oddzielającej szczyt Noire od Dam Angielskich. Dalej droga wiodła zróżnicowanym terenem o różnym stopniu trudności. Trzeba było trawersować, wspinać się w górę, to znów zjeżdżać na linie. Pojawiała się kruszyzna, a miejscami trudno było znaleźć właściwy kierunek. Z góry raz po raz spadały kamienie.

Płatki owsiane i herbata

Mimo tych przeciwności około 14.30 zespół bielszczan dociera do schronu Craveri. To w nim planowali spędzić pierwszą i jedyną noc w górach. Opóźnienie daje o sobie znać. Alpinistom kończy się mikroskopijny zapas jedzenia, jaki ze sobą zabrali. – W schronie przeszukuję wszelkie pojemniki, licząc, że jacyś wspinacze zostawili tam coś do jedzenia. To, co nie było im już potrzebne, a nie chciało się im tego nieść dalej. My też tak robimy, z myślą o innych, lecz teraz to my byliśmy w sytuacji podbramkowej – tłumaczy Roman Forysiak. Znaleźli jedynie 2 garście płatków owsianych i torebkę herbaty. – Wzięliśmy to z sobą, mając nadzieję, że na tym prowiancie jakoś przetrwamy – dodaje. Ruszyli dalej w kierunku piętrzących się nad nimi wierzchołków Aiguille Blanche. Czekały ich kolejne trudne technicznie skalne wyciągi, wymagające sporych umiejętności wspinaczkowych oraz dobrej orientacji w terenie. – Momentami było tak trudno, że prowadzący oddawał swój plecak idącemu jako drugi parterowi, aby „na lekko” pokonać problematyczne miejsca – opisuje Roman Forysiak. Dzień powoli się kończył, więc postanowili biwakować na skalnej półce zawieszonej jakieś 4000 metrów nad poziomem morza, wysoko nad przepaścią. Temperatura szybko spadła dużo poniżej zera. Ubrali więc wszystko, co mieli w plecakach i tak przeczekali noc. Zanim słońce na dobre skryło się za horyzontem, mogli jeszcze podziwić bajeczną panoramę Alp skąpanych w pomarańczowym świetle. Przed snem – jak wspominają – posilili się resztką „liofilizatu”, który popili zdobyczną herbatą. Humoru nie poprawiał im widok błyskawic, jakie w środku nocy pojawiły się nad nieodległym masywem Monte Rosa.


Czytaj także: Mieszkania deweloperskie w Poznaniu – na co zwrócić uwagę przy wyborze?


Skoro świt ruszają dalej. Przed nimi kilka zjazdów i dalej już głównie tylko śnieżno-lodowa wspinaczka. Mozolnie brnąc w stromym terenie, w głębokim śniegu, powoli parli naprzód. Entuzjazm studził widok spadających okolicznymi żlebami lawin oraz wiszących nad ich głowami granitowych bloków. – Powinniśmy w tym miejscu być nieco wcześniej, gdy jeszcze trzymał mróz, a nie teraz, gdy słońce zaczęło mocno operować. W takich warunkach lód się topi i uwalnia kamienie – tłumaczy Szymon Podosek. Na szczęście udaje im bez szwanku pokonać ten niebezpieczny rejon. Mijają kolejne godziny, gdy w końcu osiągają wierzchołek Mont Blanc de Courmayeur. Pół godziny później są na właściwym wierzchołku Mont Blanc. Jest 16.00…

Zjadają ostatniego batona energetycznego i ruszają na dół. Pogoda się popsuła. Jest mgła, wieje wiatr, zrobiło się zimno. – Szybko marzniemy, więc jak najszybciej zbiegamy w dół, nie zatrzymując się po drodze – wspominają. Na śniegu są jeszcze ślady pozostawione przez innych wspinaczy, więc mimo trudnych warunków bielszczanie jakoś odnajdują drogę. Na szczęście najniebezpieczniejsze miejsce na ich trasie, owiany złą sławą Grand Colouir, zwany żlebem Rolling Stones z uwagi na spadające nim wciąż kamienie, tego dnia jest spokojny. Do doliny docierają sporo po 22.00, po blisko siedmiu godzinach marszu ze szczytu i ponad 50 godzinach akcji w górach. Jedyne o czym marzą to wreszcie się porządnie wyspać, po trzech nieprzespanych nocach. Wszak jutro czeka ich 13-godzinna podróż samochodem do Bielska-Białej, podobna do tej, którą odbyli pięć dni wcześniej w przeciwnym kierunku.

google_news