Właściciel bielskiej firmy został uznany winnym w procesie dotyczącym zniszczenia Potoku Jasienickiego w Bierach. Za wykonywanie prac na 700-metrowym odcinku musi zapłacić tysiąc złotych grzywny. To 1,4 złotego za fragment rzeki o długości jednego metra i szerokości przynajmniej kilku metrów.
Dla mieszkańców i wielu przyjezdnych ten odcinek Potoku Jasienickiego w Bierach, zwanego też Jasionką, był bezcenny. Wąska rzeczka wiła się w kamienistym korycie w urokliwym leśnym terenie. „Beskidzka24” poinformowała o tym, że po korycie rzeki nie ma śladu, bo zostało zamienione na ubitą leśną drogę, w niektórych miejscach o szerokości kilkunastu metrów. Po bokach piętrzyły się usypane sterty ziemi i kamieni.
Do takiego stanu rzekę doprowadziła bielska firma zajmująca się pracami ziemnymi. Zatrudniło ją Nadleśnictwo Bielsko, aby ta zasypała popowodziową wyrwę w górze rzeki. Jednak inwestor nie zadbał o nadzorowanie tych prac. Wykonawca uznał, że do wyrwy ciężkim sprzętem dojedzie właśnie rzeką. Wcześniej jednak koryto musiało się do tego nadawać, więc w ruch poszły między innymi spychacze. Jak później przed sądem mówił nadleśniczy Hubert Kobarski, do wyrwy można było po prostu dojechać… istniejącą leśną drogą.
Śląski Zarząd Melioracji i Urządzeń Wodnych w Katowicach o dewastacji powiadomił Komisariat Policji w Jasienicy. Ten zwrócił się do Sądu Rejonowego w Bielsku-Białej o ukaranie właściciela bielskiej firmy za wykonywanie prac w korycie bez wymaganych zezwoleń, co jest naruszeniem prawa wodnego. Przed sądem właściciel firmy przekonywał, że korytem „tylko przejeżdżał”. Linia obrony, szczególnie 28 maja podczas mowy końcowej, była też taka, że wykonawca nie potrzebował żadnego pozwolenia, bo o takie może się starać tylko inwestor. I że według prawa zezwolenie dotyczy ingerencji w urządzenia wodne, których w rzece nie było. Tym samym zarzuty dotyczące naruszenia Prawa wodnego były bezpodstawne.
Jednak sąd był innego zdania. 4 czerwca zapadł wyrok i wykonawca został uznany winnym naruszenia Prawa wodnego. Sędzia Gabriela Skwarczyńska nie miała wątpliwości, że wykonywał prace na 700-metrowym odcinku potoku od 20 do 30 sierpnia ubiegłego roku. Nałożyła na niego grzywnę w wysokości tysiąca złotych oraz łącznie dwieście złotych opłat sądowych. Ukarany ma prawo odwołać się od wyroku oraz złożyć wniosek o sporządzenie uzasadnienia.
Przypomnijmy, że już wcześniej Generalna Dyrekcja Lasów Państwowych nie dostrzegła żadnej winy Nadleśnictwa Bielsko (nawet dotyczącej braku nadzoru), które zatrudniło ukaranego wykonawcę.
KOMENTARZ
Wielka afera o nic?
Potok płynący przez Biery, który był skarbem tej miejscowości, został zmasakrowany spychaczami. Wedle nieprawomocnego wyroku, właściciel firmy musi zapłacić grzywnę w wysokości chyba nie przekraczającej kosztów paliwa do tych spychaczy. Uderzające jest to, jak zniszczenie rzeki prawie nikogo nie obeszło. A tych, których obeszło, nazywa się wręcz głupcami.
„Kronika Beskidzka” i „beskidzka24” jako jedyne nagłośniły ten gwałt na przyrodzie. Spacerowicz napomknął nam, że Potok Jasienicki (Jasionka) w Bierach został doszczętnie zniszczony. Dopiero gdy zaczęliśmy zadawać pytania, sprawa nabrała tak zwanej mocy urzędowej. Okazało się, że zareagowała jeszcze jakaś mieszkanka, która napisała list do zarządcy potoku. Wtedy się wydało, że prace ziemne w potoku były prowadzone zupełnie na dziko, choć mieszkańcy przypuszczali, że miały jakiś sensowny cel. Jednak mieliśmy do czynienia z takim absurdem, jakiego Bareja by nie wymyślił…
Rzecz się działa pod koniec sierpnia ubiegłego roku. Właściciel bielskiej firmy zajmującej się pracami ziemnymi został zatrudniony przez Nadleśnictwo Bielsko. Miał zasypać wyrwę popowodziową w górze potoku. Jednak nie dość, że zasypał nie tę wyrwę co trzeba, to… zniszczył rzekę. Wymyślił sobie bowiem, że skoro wyrwa w leśnej gęstwinie mieści się przy tym potoku, to najlepiej będzie dojechać w to miejsce… potokiem. Jednak kamieniste i nieregularne koryto malowniczej leśnej rzeczki stanowiło nie lada przeszkodę. Trzeba było więc wysłać spychacze, by rzekę wyrównały tak, żeby bardziej przypominała drogę gruntową. Wtedy też można było wysłać ciężarówki w 700-metrową trasę. Jak się później okazało, co potwierdzają leśnicy, normalna leśna droga do tej wyrwy istniała.
Mogłoby się wydawać, że za brak nadzoru w Lasach Państwowych polecą głowy, albo chociaż zostaną posypane popiołem. Nic z tych rzeczy. Wszyscy okazali się krystalicznie czyści, choć mieli nadzorować pracę zatrudnionej przez siebie bielskiej firmy. Ręce umyło Ministerstwo Środowiska, które powiadomione o dewastacji przyrody, skontrolowanie Lasów Państwowych poleciło… Lasom Państwowym. Generalna Dyrekcja LP – rzecz jasna – winy swoich pracowników nie znalazła. Wskazywała tylko na samowolę wykonawcy. To tak, jakby burmistrz miasta nakazał remont kamienicy w swoim mieście, a okazałoby się, że wykonawca zamiast wyremontować kamienicę, to zburzył, ale inną. I choć burmistrz nie wysłałby nikogo do przypilnowania robót, to mógłby czuć się niewinny, bo wykonawca działał samowolnie…
Zaoranie rzeki nikogo specjalnie nie obeszło. „Kronika” i „beskidzka24” spotkały się raczej z przytykami osób, którym płacą za ochronę przyrody(!), że robi aferę z niczego. Żal wyrażali tylko zwykli mieszkańcy i turyści, jeżdżący nad rzeczkę. Jakież było nasze zdziwienie, gdy sołtys bagatelizowała sprawę, choć nad zniszczonym potokiem są nieliczne w tej wiosce miejsca do rekreacji, a wójt o niej nawet… nie wiedział. Dzisiaj też nie chce jej komentować. Wprawdzie samorządowcy nie odpowiadają za rzeki, ale powinni interesować się tym, co dzieje się w ich „ogródku”. W wielu innych sprawach niedotyczących ich kompetencji zabierają głos. W sprawie niszczenia przyrody – siedzą cicho.
Od przedstawiciela Śląskiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych, który w czasie niszczenia potoku był jego administratorem, usłyszeliśmy, że to nasz tygodnik „narobił” i trzeba się teraz włóczyć po sądach. Nadleśniczy Nadleśnictwa Bielsko wielokrotnie, także przed sądem, dowodził, że nic wielkiego się nie stało. Co więcej, ostatnio mówił, powołując się na swoich zwierzchników, że przeprowadzone w rzece „prace” przyniosły efekt… pozytywny. Jaki? Nie uściślił. Czyżby chodziło o to, że jest kolejna leśna droga? Nadleśniczemu już zupełnie puściły hamulce, gdy – wbrew protestom sędzi – zaczął pastwić się nad kobietą, która w oficjalnym piśmie poskarżyła się na zniszczenie rzeki. Mówił o głupocie i manipulacji, ale sąd nie pozwolił mu na rozwinięcie tych głębokich myśli.
Wedle nieprawomocnego wyroku, właściciel bielskiej firmy musi zapłacić tysiąc złotych grzywny za naruszenie prawa wodnego. Sam przekonywał sąd, że nie może odpowiadać za wykonywanie prac w rzece, bo żadnych nie wykonywał, a potokiem po prostu tylko… przejeżdżał. Jak łatwo obliczyć, tysiączłotowa grzywna przekłada się na karę 1,4 złotego za zniszczenie fragmentu rzeki o długości metra i szerokości przynajmniej kilku metrów. Można przypuszczać, że budowlaniec bardziej się przejął inną karą – od losu, gdy na jego terenówkę zaparkowaną pod kamienicą obok sądu rejonowego spadł kawał elewacji.
Przed sądem nadleśniczy (obecnie – były nadleśniczy) irytował się, że zarządca potoku, który formalnie doprowadził do wszczęcia policyjnego postępowania, gdy złożył stosowne zawiadomienie, wcześniej pracami w rzece się nie przejmował. Jak wskazywał pracownik LP, w rzece budowano bowiem prowizoryczne tamy. Jak stanowi prawo, układanie kamieni jeden na drugim przez dzieciarnię to takie same nielegalne prace rzeczne, jak zamienienie całej rzeki na drogę. I zagrożone taką samą karą… Logika nadleśniczego to swoista „nadlogika”. Bo jak można skarżyć się na bawiące się dzieci, że niszczą rzekę układając kamienie, a rajd spychaczami w środku rzeki określać jako działanie nieszkodliwe, a wręcz pożyteczne?
Po raz pierwszy na ten temat pisaliśmy tutaj.