Boże Narodzenie coraz częściej kojarzy się z gorączką zakupów, prezentami, krótką chwilą spędzoną po długiej rozłące z najbliższymi. Kolędnicy to często podchmielone wyrostki potrafiący zaśpiewać co najwyżej jedną zwrotkę popularnej pastorałki, a wróżby traktowane są więcej, niż z przymrużeniem oka. A przecież niedawne to czasy, gdy każdy bożonarodzeniowy dzień otoczony był nimbem tajemnicy i ściśle określonym rytuałem.
Dzięki uprzejmości Justyny Miklaszewskiej z Krakowa prezentujemy część wspomnień Władysława Błachuta rodem z Marcyporęby, dziadka pani Miklaszewskiej. Wybrane fragmenty pamiętnika opowiadają o czasach, gdy w Europie toczyła się I wojna światowa.
CZAS ADWENTU
Im dalej posuwam się w lata, tym częściej cofam się w odległy czas dzieciństwa i młodości, aby wywołać stamtąd obrazy i zjawiska, które ze względu na ich osobliwy charakter wyjątkowo dokładnie utrwaliły się w mojej pamięci. Zresztą towarzyszący tym wspominkom sentyment skutecznie pomaga wyobraźnia, która przez to może względnie szeroko rozwinąć skrzydła i odtworzyć z pamięci na ogół wiernie to, w czym ongiś przychodziło mi brać taki czy inny udział. Dzieje się to chyba również z niejaką korzyścią dla współczesności, bowiem wiele ze spraw tak przez nas w młodości emocjonalnie przeżywanych, dzisiaj po prostu nie ma już na wsi miejsca i tylko najstarsi z żyjących zachowali ich z lekka wyidealizowany obraz.
Wśród owych dorocznych zwyczajów i obyczajów wyróżniała się u nas wtedy, podobnie zresztą jak to na wsi ma miejsce i dzisiaj ludowa obrzędowość związana z Godami i Nowym Rokiem. Tworzyła ją przede wszystkim młodzież, ale również dorośli włączali się w nią dość szerokim frontem. Składały się zaś na nią zarówno tradycyjne z dziada pradziada przechodzące motywy religijne, jak również wymyślane przez domorosłych twórców, mocno osadzone w realiach wiejskiej codzienności wątki świeckie, wyzwalające okazjonalnie drzemiące wśród ludu pokłady fantazji i humoru.
A zaczynało się to wszystko już początkiem adwentu, to jest w grudniu każdego roku. Zimy bywały wtedy u nas wyjątkowo ostre, dzień wstawał późno, ale pobożna część mieszkańców wsi, część oczywiście starsza – z wyraźną przewagą płci słabej – witała go jeszcze w zmroku spiesząc do kościoła na roraty, które w pośpiechu odprawiał niewyspany dostatecznie ksiądz wikary z przygrywającym mu na organach organistą. Pośpiech w przypadku tego ostatniego był całkowicie uzasadniony, bowiem wszystkie pozostałe godziny owych najkrótszych dni w roku zajmował mu wypiek i roznoszenie różnokolorowych opłatków po kilku rozległych wsiach naszej parafii. (…) Wpadał zwykle z opłatkami w najmniej oczekiwanej porze, kiedy w skrzyni nie było dość grosza, by go za nie odpowiednio uhonorować. Zadawalał się jednak wyrozumiale zapłatą w naturze w postaci kilkunastu jaj, które z podziękowaniem układał ostrożnie na dnie dużego koszyka. (…) Wizyta organisty udokumentowana paczką białych jak śnieg i mniejszą paczką kolorowych opłatków z których robiło się później zmyślne „światy” i pająki była ostatnim sygnałem, że oto nadchodzi ten najcudowniejszy w roku okres wzajemnej ludzkiej życzliwości i braterskiego pojednania, co zwłaszcza w czasie toczących się wówczas na świecie zmagań wojennych miało swoją szczególną wymowę.
Dla wiejskiej dzieciarni pozbawionej owymi laty innych przyjemności (…) zabiegi wokół zdobycia i wystroju świątecznej choinki, którą w naszych stronach nazywało się „sadem” lub pobożniej „bożym drzewkiem” były czasem wyjątkowych przeżyć i wzruszeń. Natomiast starsi, w naszym przypadku wiecznie zalatana wokół obejścia matka, emocjonowali się w tym czasie nie mniej ważnymi przygotowaniami do tradycyjnej wieczerzy, zwanej w naszych stronach po prostu wilią.
W WIGILIJNY WIECZÓR
Po upatrzony wcześniej wierzchołek zgrabnej jodełki szliśmy z młodszym bratem wczesnym rankiem w dzień wigilii do pobliskiego dworskiego lasu pilnie bacząc, aby przy „uprzątnięciu drzewka” nie natknąć się przypadkiem na pana dziedzica lub któregoś z gajowych, którzy przed świętami ze strzelbą w ręku zwykli byli tłuc się po lesie za zającami.
Przyniesiona do domu jodełka przechodziła od razu kosmetykę upiększającą w postaci przygotowanych wcześniej na tę okazję kolorowych łańcuchów z bibuły, cukierków w złocistych i srebrnych „papierkach”, co dorodniejszych orzechów włoskich i wybranych z naszego sadu jesienią dorodnych malinówek. Szklane bańki i świecidełka w tym czasie jeszcze nie zdążyły zawędrować na wieś. Tak suto przystrojony „sad” zbiorowym wysiłkiem przymocowywaliśmy na gwoździu u powały, aby przez cały czas Godów spożywać w jego cieniu mniej lub bardziej atrakcyjne posiłki.
Do wieczerzy zasiadaliśmy w nastroju iście wigilijnym wraz ze wschodzącymi na niebie gwiazdami, sadowiąc się – z zachowaniem należytej powagi – wokół stołu na którym matka stawiała kolejno miski z jadłem. Do czysta wymyty i przyprószony sianem stół nakrywała w ten wieczór lniana serweta, a miejsce, gdzie zwykle zajmował ojciec przez cały czas pozostawało wolne. Ceremoniał składania sobie wzajemnie obowiązującej w ten wieczór, zresztą na wsi raczej umiarkowanych serdeczności brała na siebie Matka, uzupełniając je rozczulającymi wspominkami o poległym na wojnie gospodarzu domu. Ona także po bogobojnym spożyciu darów bożych: znakomitej zupy grzybowej z łazankami, tonących w maśle pierogów z kapustą, słodkich klusek z makiem i cukrem oraz wielce smakowitego kompotu z wieloowocowego suszu, otwierała powoli wieko dużej, malowanej na zielono w kwiaty krakowskiej skrzyni, wyjmowała z niej, podobnie jak dawniej czynił to ojciec, stare kantyczki księdza Mioduszewskiego i podała nam do śpiewu jedną z najstarszych, ułożoną – jak dowiedziałem się później – przez lirycznego poetę Franciszka Karpińskiego kolędę „Bóg się rodzi, moc truchleje…” która jak wiadomo kończy się apelem do Nowonarodzonego, aby zechciał „błogosławić Ojczyznę miłą…”, której od tylu lat nie mogliśmy się doczekać…
Po wieczerzy zebrane starannie resztki z naszego biesiadnego stołu zanosiliśmy gromadnie krowom do stajni – w nadziei, że po zakosztowaniu ludzkiego jadła, ludzkim do nas przemówią językiem, na co jednak daremnie przychodziło nam z roku na rok oczekiwać. Przed północą jako najstarszy z rodzeństwa, udawałem się w swoim kusym przyodziewku na szczególnie atrakcyjną dla młodzieży pasterkę. Nasz kościółek niby latarnia morska jaśniał w mroku nocy wśród przysypanych śniegiem pól. A pilnujący w nim wielkiego ołtarza rzeźbie w drzewie naturalnej wielkości apostołowie Piotr i Paweł karcącym okiem spoglądali w stronę tych, którzy zbyt swobodnym zachowaniem się próbowali lekkomyślnie mącić świąteczny nastrój tej jedynej w roku nocy.
PO BOŻEMU I GRZESZNIE
Zgoła odmienne wzruszenia łączyły nas wtedy (…) z owym osobliwym amatorskim teatrem ludowym w postaci wypełnionych religijnymi wątkami jasełek (…) w których udawało się przemycić zgoła frywolne lub wręcz budzące zdziwienie treści. (…) Pobożne jasełka pasjonowały przede wszystkim dorosłą, przeważnie żeńską, pozostającą w sferze wpływów plebani część mieszkańców naszej wsi, zaś potrącające o świeckie motywy dnia codziennego przedstawienia pastorałkowe rodziły się zwykle pod patronatem młodego nauczycielstwa w środowisku młodzieży do pewnego stopnia zarażonej nowinkami, jakie wtedy powoli zaczęły sączyć się na wieś pod postacią tygodniowych gazetek o treści mniej lub więcej postępowej, przeciwko którym z polecenia swojego ordynariusza ostro występował na ambonie nasz łagodny z natury ksiądz kanonik.
Próby naszych pastorałkowych prezentacji odbywały się późnym popołudniem w murowanej szkole lub w Czytelni Kółka Rolniczego, gdzie poczynaniom „aktorów” przyszłego widowiska towarzyszył stale znaczący tłumek zafascynowanych rówieśników. Centralnym niejako punktem programu była i tu – podobnie jak w kościelnych jasełkach – scena z aniołem i pasterzami, z tą atoli różnicą, że w pastorałkowej szopce pasterze prawili niekiedy prawdziwe herezje. Do dnia dzisiejszego zachowałem częściowo w pamięci bezbożną wypowiedź jednego z bohaterów naszego przedstawienia, zdradzającego za 30 srebrników Jezusa apostoła Judasza, który ku zaskoczeniu widzów deklamował po amatorsku, acz wręcz z aktorskim zacięciem:
„Jam jest apostoł Judasz z dwunastu owych
Niezbożników, albo też uczniów Jezusowych,
Który mnie swoim kuglarstwem przywiązał do siebie
Obiecując zapłatę kiedyś – tedyś w niebie.
A mnie co tam do nieba, szukajże ty nieba,
A teraz klep z nim biedę i nie jadaj chleba”.
Albo ironiczną wypowiedź innego z pasterzy, „aktora” który – nawiasem mówiąc – rzeczywiście służył za pasterza na plebani.
„Za nic ci jo mom i chłopów i panów,
Bo najlepiej jest służyć u ksiendzów plebanów,
Bo kto służy u mościwego ksiendza,
Temu nie dokuczy zodno biyda ani nędza”.
Czy wreszcie frapująca niewątpliwie wszystkich opowieść naszej pramatki Ewy o skutkach grzechu pierworodnego:
„W raju miałaś coś ino chciała,
Rozkoszyś używała, boś wszystkiego dość miała,
Uczesałaś się, przymuskałaś się.
Bogaś wzgardziła, Raj opuściła,
Niebogo, nieboraczko, zapłaczesz sobie oczka.
Nie kiedy będziesz chciała, robić będziesz musiała!
Zdejm manele, pójdź do kądziele!
Zarabiaj sobie chleba, boć go Pan Bóg nie da z nieba,
Nieboga, nieboraczko…”
Podobne prezentowane w szopce zaśpiewy przyjmowane były przez widzów z mieszanymi uczuciami. Niemniej w czasie oficjalnej premiery na naszej szkolnej scenie wywoływały niemałe zdziwienie i spotykały się z wyraźną dezaprobatą środowiska plebańskiego. Tym bardziej, że – może prawem pokory? – były one wyraźnie akceptowane przez znaczniejszą, młodszą część widowni. Miało to zresztą wkrótce wcale dotkliwe następstwa. (…) Niezależnie od bogobojnych jasełek i „gorszącego” niekiedy przestawienia pastorałkowego, część uczestników odprawiała w tym samym czasie świąteczno-noworocznym okresie zwyczajowy obchód wsi po tradycyjnej kolędzie z szopką, czyli z przenośnym amatorskim teatrem, w którym role aktorów spełniały skocznie podrygujące na patyku lalki wprawiane w ruch przez rozśpiewanych mistrzów tego kunsztu w takt skocznych zagrywek zmobilizowanych w tym celu niedrogich muzykantów. (…) Bywało, że co prawomyślniejsi kmiecie zamykali drzwi swoich domów przed rozbuchanymi śmiałkami, którzy w niedawnym przedstawieniu pastorałkowym na szkolnej scenie gorszyli widzów niewczesnymi przyśpiewkami. W takim przypadku nie pozostawało kolędnikom nic innego jak przystawić rozświetloną szopkę do okna niegościnnego domu i zdrowo, a prześmiewnie przemówić gospodarzom, przy czym najwięcej, acz właściwie niesłusznie dostawało się ich spragnionej rozsądnego zamążpójścia jedynaczce:
„Wasza Maryśka piękna panisia, róży kwiat,
Dziwił się jej dotąd cały świat.
Ale żeście nic nie dali
To będziemy rozgłaszali,
Że jesteście bardzo skąpi,
Więc Jasinek tu nie wstąpi.
A my jak stąd odejdziemy –
Wszystkie płoty połamiemy…”
Po takim zaśpiewie oburzony gospodarz gasił lampę w izbie, a rozgniewani kolędnicy przy wtórze muzyki i śpiewu odchodzili – nie łamiąc płotów – dalej, aby do białego rana kontynuować swoją wesołą kolędę.
Tak to czas Godów i Nowego Roku wyzwalał w świecie młodych przeróżne inicjatywy, w części natury artystycznej i w mniejszym lub większym stopniu satysfakcjonował znaczną część mieszkańców naszej wsi.