Był wcześniej kojarzony z Trójwsią Beskidzką i Wisłą, a teraz też z bardzo wysokimi górami. Red. Michał Cichy rozmawia z Tadeuszem Papierzyńskim, obecnie szefem Basenów Wisła, o tym, jak wkroczył na wysokość ponad 7000 metrów n.p.m.
– Niedawno zdobył Pan ważny i niełatwy szczyt górski. Proszę go przybliżyć.
– To był Pik Lenina, który ma też inną nazwę, Pik Awicenny, ale jednak ta pierwsza jest bardziej powszechna i przyjęta. Góra licząca sobie 7134 m, leżąca w Górach Zaałajskich, w Pamirze.
– Najwyższa, na jakiej dotąd Pan był?
– Jak do tej pory tak. Było to nasze zmierzenie się z siedmiotysięcznikiem i próba, czy damy radę wejść na taką wysokość.
– Jaki był poprzedni „rekord”?
– Wcześniej, dwa lata temu, byłem w Himalajach i tam zdobyłem szczyt Ama Dablam, który wznosi się na 6812 m. Teraz było więc 300 metrów wyżej i przekroczona bariera 7000 metrów.
– Tych 300 metrów jest mocno odczuwalnych w sensie wysiłku fizycznego?
– Tak, było to bardzo odczuwalne, szczególnie w kontekście oddechu na takiej wysokości. To ogólnie była zupełnie inna wyprawa niż ta himalajska. Pamir nie jest aż tak oblegany jak Himalaje i jest tam o wiele bardziej surowo i dziko. Nie jest to teren aż tak bardzo skomercjalizowany jeszcze.
– To było wyjście klasyczne czy też wspinaczka?
– Trasa na Pik Lenina, którą przemierzaliśmy, to pod tym kątem bardzo mieszany teren. Są miejsca, gdzie trzeba się asekurować i wspomagać linami czy czekanami, są też odcinki trekkingowe, gdzie wyzwaniami są wysokość i niska temperatura.
– Wspinaczka wymagała szczególnych przygotowań?
– Pik Lenina zdobywałem wraz z kolegą z Wisły Jakubem Głuszakiem. Dosyć mocno się do tego przygotowywaliśmy, przede wszystkim kondycyjnie, żeby nie opaść z sił w trudnych momentach. Była to zaprawa mentalna i logistyczna, bo wiele uwagi i zachodu wymagała sama organizacja tej wyprawy. Zajęła nam tak naprawdę kilka miesięcy.
– Sama wspinaczka to były jakieś krótkie fragmenty czy konkretne ściany?
– Tam nie ma wspinaczki skalnej, nieco wspinaczki jest na lodowcu. Trzeba go przejść, przejść wszystkie jego szczeliny, uważać na wystające seraki czy lawiny. Kilkugodzinny odcinek między pierwszym a drugim obozem, momentami po drabinach przerzuconych nad szczelinami. Odcinek, na który się wyrusza około drugiej w nocy, żeby maksymalnie długi fragment przejść, kiedy jest zmrożony i przez to bezpieczniejszy, bo szczeliny się nie otwierają. Trzy razy tę trasę przechodziliśmy i za każdym razem wyglądała inaczej, bo lodowiec cały czas pracuje, pojawiają się nowe szczeliny i odsłaniają niebezpieczne przestrzenie.
– Dlaczego trzy razy?
– Przechodziliśmy ten lodowiec robiąc aklimatyzację, wracając potem do bazy, w przeciągu trzech tygodni.
– Tak długo to trwało?
– Proces aklimatyzacji długo trwa, ale jest konieczny, by zrobić to bezpiecznie. Aklimatyzowaliśmy się 12 dni, potem krótki odpoczynek i cztery dni ataku szczytowego. Na szczyt Piku Lenina weszliśmy osiemnastego dnia wyprawy. To był ten dzień, ten ostatni etap.
– Ile było obozów?
– Tam jest tak, że jest baza, a potem trzy obozy. Z obozu trzeciego rusza się już bezpośrednio na szczyt.
– Mieliście przewodnika, szerpów?
– Byliśmy sami. Było to zaskoczeniem dla wielu osób, że nie korzystaliśmy z usług ani przewodnika, ani porterów, noszących bagaże. Mieliśmy tę trasę wcześniej rozpracowaną. Stwierdziliśmy, że spróbujemy sami, podjęliśmy to ryzyko i udało się.
– To większa satysfakcja wyjść bez przewodnika?
– Nie wiem, czy większa. Od początku się na to nastawialiśmy. Z kimś takim pewnie łatwiej jest, szczególnie nocą, gdyż na pewno lepiej zna trasę i wspiera mentalnie w trudnych momentach. Mocno podnosi to też koszty wyprawy. My jednak poradziliśmy sobie bez tego.
– Mowa była o 18 dniach wychodzenia, a całość ile zajęła, podróż itd.?
– U nas to były równe trzy tygodnie, bo od pierwszego dnia zaczęła się aklimatyzacja. Zejście było bardzo szybkie, bo jeszcze w poniedziałek rano obudziliśmy się na 5500 metrach, w obozie numer dwa, potem, przez obóz pierwszy schodziliśmy szybko do bazy, gdzie kupowaliśmy bilet lotniczy do Polski, by kolejnego dnia, o 7.00 rano już lecieć do kraju.
– Skąd lecieliście?
– To jest miasto Osz, drugie największe w Kirgistanie, położone na południu kraju, przy granicy z Uzbekistanem, liczące ponad 300 tys. mieszkańców. Z niego rusza się do bazy, co zajmuje kolejnych sześć godzin, w dużej mierze po drogach bez asfaltu, po stepach, żeby dotrzeć na wysokość 3600 metrów.
– Jaki klimat panował na południu Kirgistanu?
– To Azja Środkowa i głównie klimat kontynentalny. Okres naszych wakacji to czas, kiedy najliczniej zdobywa się tę górę. Te dwa miesiące, lipiec i sierpień, są okresem, kiedy najbezpieczniej da się wejść na szczyt. Generalnie występują tam bardzo duże kontrasty temperatur. Tak naprawdę, jak tylko słońce zachodzi, zaraz robi się mróz i zdarzały się noce, kiedy budziliśmy się w oszronionych śpiworach, czy przyprószonych śniegiem namiotach. W ciągu dnia natomiast, gdy grzało słońce, na termometrze w namiocie zdarzało nam się mieć ponad 50 stopni. Na „plusie” oczywiście. To też nie były łatwe momenty, gdyż czuliśmy się jak w saunie, a nie było jak spędzać czasu na zewnątrz i trzeba było bardzo mocno uważać, żeby nie spalić skóry od słońca. Co zresztą nie do końca nam się udało.
– Ile bywało kilogramów na Waszych plecach?
– Myśmy sobie ten bagaż stopniowali. Robiąc proces aklimatyzacyjny, niektóre rzeczy zostawialiśmy w depozycie, w górnych obozach. Jednorazowo było to maksymalnie 15-18 kg. Staraliśmy się tak wszystko rozplanować, by było to oczywiście jak najmniej. Na szczęście ograniczał nas też limit bagażu do samolotu, wynoszący po 30 kg na osobę. A trochę rzeczy dokupiliśmy jeszcze na miejscu lub wypożyczyliśmy w bazie.
– Co się składało na bagaż?
– Minimalizowaliśmy co tylko się dało, biorąc na przykład jedną pastę do zębów na dwóch, ściśle wyliczone torebki herbaty, liofilizowane posiłki czy inne rzeczy, którymi mogliśmy się podzielić. Potem większość rzeczy ma się na sobie, czy to grube ubrania, czy to buty wyprawowe, raki, czekany, uprząż. Poza jedzeniem, rzeczami pierwszej potrzeby i sprzętem, nie było tego dużo.
– Buty są podobno bardzo ważne?
– Trzeba je mieć i porządne ubrania, bo to jest coś, czego brak dyskwalifikuje. Nie da się tam wejść w zwykłych butach trekingowych. Muszą być podwójne, z wewnętrznym botkiem. My mieliśmy porządne, a i tak marzły nam stopy i były wahania, czy damy radę.
– To było Wasze drugie podejście do zdobycia tej góry. Dlaczego?
– Pierwszą próbę wyjścia na Pik Lenina podjęliśmy w zeszłym roku, w sierpniu, ale nie udało się ze względów zdrowotnych. Ja się posypałem. Na wysokości 5500 metrów złapał mnie wysokościowy obrzęk płuc, czyli tak naprawdę bardzo niebezpieczna sytuacja. To było coś, co sprawiło, że musieliśmy przerwać tamtą wyprawę. Tak naprawdę przytomny umysł Jakuba mnie wtedy chyba uratował.
– Czyli nie został uraz, a raczej chęć kontynuacji?
– Przyznam się, że pojawiły się obawy, gdy docieraliśmy do obozu numer dwa, gdzie pamiętałem, że w zeszłym roku „odpadłem”. Były to jednak chwilowe lęki. Teraz byliśmy lepiej przygotowani, i mentalnie, i fizycznie, wiedzieliśmy, że jesteśmy w stanie to przeskoczyć. To była druga wyprawa z Jakubem i nasze wspólne marzenie. Nie poddaliśmy się po pierwszej próbie. Tym razem u Jakuba pojawiły się problemy zdrowotne – nie wiedzieć skąd przyplątała się angina w początkowej fazie ekspedycji. Skończyło się nawet antybiotykiem i też był strach, czy przedwcześnie znów nie zakończymy wyprawy.
– Skąd się wzięło to marzenie, akurat ta góra?
– Chcieliśmy się zmierzyć z jakimś siedmiotysięcznikiem, z taką wysokością. Dużo analizowaliśmy, które są w naszym zasięgu. Pik Lenina to jeden ze szczytów tzw. Śnieżnej Pantery, czyli pięciu szczytów w byłych republikach radzieckich, siedmiotysięcznych, które kolekcjonuje wielu wspinaczy. Chcieliśmy polecieć w inny rejon świata i zobaczyć jak to jest. Wcześniej zdobywaliśmy już razem m.in. Matterhorn, Kazbek, Elbrus czy Ararat. Myśleliśmy o tym szczycie już przed pandemią, która potem przeszkodziła. Nie był to przypadkowy wybór.
– To było dla Pana wyzwanie sportowe czy innego typu?
– Sportowe na pewno, bo wymagało wiele właśnie sportowych przygotowań, pod kątem kondycji, odżywiania, suplementacji. To już jest bardziej ekstremalny sport niż turystyka. Było to wyzwanie fizyczne, ale też psychiczne. Z Kubą często rozmawialiśmy, że dużo zależy od nastawienia, odporności, zmierzenia się z tematem, czy wręcz od uporu. Było to dla nas obu duże wyzwanie w wielu aspektach.
– Krajoznawczo też było ciekawie, czy tylko myślało się o górze?
– Naszym celem było przede wszystkim wejście na szczyt, natomiast prowadząc aklimatyzację można było podziwiać krajobrazy, które też już rok temu mnie bardzo zachwycały. W ramach odpoczynku, po aklimatyzacji, też chodziliśmy po okolicy. Piękny kraj, nie tak bardzo zadeptany jak Nepal. Sam Kirgistan jest bardzo ciekawym krajem, bo to była republika radziecka, ale kraj muzułmański. Generalnie dobrze się tam czuliśmy, bo były tam wyprawy z przeróżnych krajów, m.in. z Brazylii, Japonii, Iranu, Maroka czy Kazachstanu. Fajnie było widzieć życie w obozach, gdzie każdy przyjechał ze swoim marzeniem i próbował je realizować.
– Mieli Panowie ciekawe spotkania z tamtejszymi mieszkańcami?
– Więcej tam było osób z przeróżnych stron świata niż autochtonów. Były jednak kontakty i wspólne zdjęcia z ludźmi, którzy tam pracowali. Oni byli tak samo ciekawi nas jak my ich. Trzymają kciuki i cieszą się z powrotu z góry każdego, komu uda się zdobyć szczyt. Spotkania były przeróżne, mnóstwo inspirujących rozmów, bo to wszystko byli ludzie gór, żyjący górami. Każdy ma swoją przeszłość górską czy też swoje górskie plany i marzenia, o górach więc można było porozmawiać. Żadnej polityki czy wojen, a wyłącznie góry.
– Wyprawy, góry, to jednak w dużym stopniu spotykani ludzie.
– Pozytywnym zaskoczeniem dla nas było spotkanie z pewnym człowiekiem. Spotkaliśmy tam mianowicie Carlosa Sorię. To Hiszpan, legenda himalaizmu, człowiek, który jest najstarszym zdobywcą aż siedmiu ośmiotysięczników, a na Annapurnę wszedł mając 77 lat. Carlos Soria w lutym skończył 85 lat! Nie był na szczycie Piku Lenina, spacerował niżej, ale okazało się, że w tym roku chce jeszcze lecieć w Himalaje, na ośmiotysięcznik, Manaslu. Niesamowite spotkanie, bo to człowiek, który jest inspiracją dla innych i pokazuje, że można. Na koncie ma 12 z 14 ośmiotysięczników, a pierwszy z nich, Nanga Parbat, zdobył dopiero mając 51 lat.
– Nazwa Pik Lenina jest specyficzna. Są tam jakieś nawiązania do tej postaci?
– Powiem szczerze, że nawet nie wiem, skąd taka akurat nazwa. Szczyt leży na granicy Kirgistanu i Tadżykistanu i ma także swoje lokalne nazwy, jednak w świecie najbardziej przyjęła się ta od radzieckiego wodza. Pewnie kilkadziesiąt lat temu została nadana na cześć Lenina, ale dlaczego pozostała? Charakterystyczną rzeczą jest, że na szczycie jest rzeźba głowy Lenina i każdy na szczycie robi sobie z nią zdjęcie, gdyż to jedyne konkretne potwierdzenie zdobycia góry. Nie ma żadnej tabliczki na przykład, tylko właśnie ta głowa.
– Śpiewaliście na górze „Szumi jawor”. W komentarzach pojawiło się zdanie, że Kukuczka śpiewał to na większej wysokości.
– Nie słyszałem nic o tym, żeby Kukuczka śpiewał tę pieśń gdzieś na szczycie. To była spontaniczna decyzja. Dużo z Kubą rozmawialiśmy o tym, że mija nas Tydzień Kultury Beskidzkiej, w który byliśmy zawsze zaangażowani lub po prostu uczestniczyliśmy w nim. W czasie, kiedy odbywał się korowód inaugurujący TKB, my przymierzaliśmy się do spania w namiocie na 6100 m. Na szczycie byliśmy w niedzielę, drugiego dnia TKB i w taki sposób chcieliśmy nawiązać do tej imprezy. Początkowo chcieliśmy wysłać filmik z pieśnią do znajomych, a potem wrzuciliśmy do sieci i pozytywnie został przyjęty, choć śpiewu było tam niewiele, gdyż trudno o to na takiej wysokości.
– Co zaskoczyło na plus, a co na minus?
– Trudnością na pewno była pogoda, czyli niska temperatura, połączona z wiatrem. To wywoływało momenty zawahania, czy damy radę wyjść na szczyt. Nie ma gdzie się ogrzać, schować na chwilę w domu. Na plus natomiast zaskoczyło nas, że – po zeszłorocznych doświadczeniach – bardzo dobrze się czuliśmy na takiej wysokości. Nie mieliśmy kompletnie żadnych kłopotów z chorobą wysokościową.
– Macie teraz jakieś górskie plany na przyszłość?
– Gdy wracaliśmy, byliśmy tak wykończeni psychicznie i fizycznie, że pierwsze nasze zdania były, że to koniec z górami. Sprzedajemy sprzęt i kończymy karierę wysokogórską, zostając w Beskidach, Tatrach, ewentualnie w Alpach. Minęły tymczasem trzy tygodnie od powrotu i już nam taka optyka przeszła. Nie mamy konkretnych planów. Wiemy natomiast, że to był jakiś kolejny etap, a nie zwieńczenie czegoś. Zobaczymy, jakie są dalsze możliwości. Może kiedyś uda się polecieć w jeszcze wyższe góry.
– Dziękuję za rozmowę.
Fot.: Tadeusz Papierzyński