Lampy mają duszę, a ich światło działa niemal na wszystkie zmysły. Pasja do lamp u Janusza Chmielniaka zrodziła się na strychu domu dziadka, gdy wyszperał egzemplarz długo służący na kolei. Dzisiaj zebrał i odrestaurował ich już grubo ponad tysiąc. Tylko czeka, aż w Czechowicach-Dziedzicach otworzy się nowe muzeum, gdzie jego zbiory będą mogli podziwiać wszyscy. A jest co podziwiać, bo lampy są świadectwem niezwykłych historii. Jedna należała do cechu katów, kolejna oświetlała wieżę Eiffla w dniu otwarcia, inna pochodzi z czasów przed naszą erą, a jeszcze inna zawiera ukryty… list miłosny.
Janusz Chmielniak, tak jak jego przodkowie, mieszka w Czechowicach-Dziedzicach. Biorąc pod uwagę jego pasję, trudno o lepsze miejsce do życia. To właśnie w tym mieście sto i więcej lat temu lampy były niezbędne do rozwoju gospodarczego i rozwoju przemysłu. Dość wymienić kopalnię Silesia czy linię Cesarsko-Królewskiej Uprzywilejowanej Kolei Północnej Cesarza Ferdynanda. A przecież jeszcze była Rafineria Nafty, czyli jednego z paliw wykorzystywanych do lamp. Jego pasja do światła zrodziła się w półmroku strychu domu jego dziadka, Antoniego Klimka. – Spośród wielu zgromadzonych tam przedmiotów pozostawiłem tylko jeden, którego znaczenia jeszcze wtedy sobie nie uświadamiałem. To była stara oliwna lampka mojego dziadka kolejarza. Wiele lat przeleżała pokryta rdzą i wiekowym kurzem. Nie przedstawiała właściwie żadnej wartości, była zniszczona. Pomyślałem wtedy o człowieku, który jej używał, a którego nigdy nie poznałem. Pomyślałem o czasie, który bezpowrotnie przeminął, pozostawiając tylko ten mały, niepotrzebny przedmiot. Zrozumiałem wówczas, że nie mam prawa niszczyć tego, w czego powstaniu nie miałem udziału. Nie mam prawa niszczyć świadectwa przeszłości – wspomina.
Jego drugi dziadek, Jan Chmielniak, również miał wkład w rozwój świetlnej pasji. – Jego lampa na pszczeli wosk z czasów pierwszej wojny światowej żyła w rodzinnych legendach. Niewytłumaczalne dla nas było, jak mogła zostać wykonana. Dopiero po dwudziestu latach poszukiwań odnalazła się w jego warsztacie. A raczej tylko wkład do niej. Całość udało się skompletować znacznie później – wyjaśnia kolekcjoner.
Niemal każdy skrawek domu czechowiczanina jest wypełniony lampami – od maleńkich, stawianych niegdyś na nocnych stolikach, po ogromne – uliczne, samochodowe, a nawet okrętowe. Pasjonat ma już ich tysiąc dwieście! W jego sercu szczególne miejsce zajmuje ta pierwsza latarka olejowa Flugelbatlerne wyprodukowana w Niemczech w latach dwudziestych, znaleziona niegdyś na strychu. – Od tamtego dnia w moim domu pojawiło się wiele lamp, latarń i latarek. Każda z nich to historia człowieka, to fragment jego losu, który staram się zachować. Dopiero w powiązaniu z historią człowieka zgromadzone przeze mnie przedmioty zaczynają żyć, zyskują prawdziwą wartość. Każdy człowiek, dążąc do spełnienia, szuka własnej drogi. Dla mnie właśnie ta stała się drogą do celu. Dziś, wpatrując się w światło dawnych lamp, widzę blask, który po wielu dziesiątkach lat jest równie silny jak kiedyś. Dając im nowe życie, znalazłem w nich światło dla własnego życia – opowiada.
Światło życia
Wśród nieprzebranej ilości lamp w salonie czechowiczanina, rozmiarem, historią i… grozą wyróżnia się lampa – to nie pomyłka – cechu katowskiego. Jego znajomy swego czasu zapytał go, czy byłby zainteresowany lampą, a raczej przedmiotem, który ją przypomina, uratowaną z pożaru wieży kościoła w Czechach. – Była w katastrofalnym stanie i miała trafić razem z gruzem na wysypisko. Była oklejona smołą i pokryta gołębimi piórami. Proces jej rekonstrukcji był wyjątkowo żmudny, trudny i długotrwały. Drewniany trzon dosłownie rozpadał się w rękach. Ratowałem go trzy miesiące. Drugie tyle trwała praca nad metalowymi częściami – wspomina. Efekt jest piorunujący. Około dwumetrowa lampa prezentuje się pięknie, ale w niektórych budzi uzasadniony strach. Na jej szczycie jest symbol cechu katów z 1750 roku, składający się z dwu narzędzi tortur oraz odciętych… ręki i nogi. Jak się okazało, lampa o torturach „nie zapomniała”. – Gdy myłem jej szybki, rozciąłem sobie rękę i poleciała krew – uśmiecha się Janusz Chmielniak.
Ciekawostką jest lampa łukowa elektryczna, dla laików zupełnie nieprzypominająca sprzętu oświetleniowego. Wszystko wskazuje na to, że w cenie złomu pasjonat zakupił lampę, która oświetlała wieżę Eiffla w dniu jej otwarcia.
Najstarszym eksponatem jest prawdopodobnie lampka oliwna stworzona z muszli ostrygi. Towarzyszy jej szyjka z amfory na oliwę. Oba te przedmioty odkryto na terenie dzisiejszej Chorwacji i wszystko wskazuje na to, że mogły być wykorzystywane do oświetlenia nawet pięćset lat przed naszą erą.
Wyróżniają się swoją egzotyką lampiony z Japonii. Złożone wyglądają niczym puszka, a po ich odkręceniu ukazuje się piękny materiał – jedwab impregnowany skrobią ryżową. W jednej z nich przypadkowo znalazła się ogrodnicza ciekawostka, a mianowicie maleńka szyszka pinii zatopiona w wosku.
Jeszcze bardziej osobliwego odkrycia renowator dokonał w lampie biurowej z Francji, która – dzięki osłonie skupiającej światło – służyła do czytania i pisania. Z reguły podstawa takiej lampy jest stosunkowo ciężka, aby zapewnić jej stabilność. W tym przypadku była podejrzanie lekka i była tam pusta przestrzeń. Nowy właściciel lampy postanowił jej się dokładnie przyjrzeć, dzięki czemu znalazł skrytkę, a w niej ukryte… listy miłosne.
Wśród licznych lamp nie brakuje eksponatów niedrogich, ale budzących sentyment czy niosących jakieś przesłanie lub ciekawą historię. To na przykład świecznik z figurą… małpy, który dla właściciela jest symbolem ewolucji lamp. – Jedną z ważniejszych dziedzin historii techniki stanowi ewolucja urządzeń oświetleniowych. Na przestrzeni wieków powstało wiele niezwykłych i zadziwiających wynalazków w tej dziedzinie. Mniej lub bardziej udane rozwiązania do dziś zaskakują pomysłowością. Niejednokrotnie stanowią trudną do rozwiązania zagadkę – tłumaczy. Są też eksponaty w formie pudełka zapałek. Po otwarciu takiego pudełeczka wyciąga się korek z knotem, który umieszcza się w naczyniu z odpowiednim paliwem. Pasjonat ma nawet lampy naftowe warte parę złotych, które na przykład rozcina, by na przekroju pokazywać, jak działają. – Wbrew pozorom, to nie jest powszechna wiedza. Zauważyłem, że wiele osób nie wie nawet, w jaki sposób działa zwykła świeca. A edukacji, szczególnie w tak wdzięcznej dziedzinie, nigdy dosyć – wskazuje.
„Przelampiona” wypłata
Janusz Chmielniak wprawdzie lampy kupuje z różnych stron świata, ale dokładnie ogląda każdy grosz. Woli kupować eksponaty rzadkie i wyjątkowe, a nie z masowej produkcji. Jednak najczęściej sięga po lampy w złym stanie, które dopiero nabierają blasku po jego pieczołowitych pracach konserwatorskich. Ma do nich smykałkę, bo pracuje jako elektronik i wynalazca. W warsztacie spędza długie godziny i ocala od zapomnienia tę jasną część historii ludzkości. Jak opowiada, lampy to szczególnie wdzięczny obiekt jego technicznych zainteresowań. Były i są wykorzystywane w tak różnych dziedzinach życia oraz są tak różnorodne pod względem technicznych osobliwości, że praca nad nimi zawsze jest szalenie interesująca i daje mnóstwo satysfakcji.
Najbliższa rodzina Janusza Chmielniaka, czyli żona Agata oraz dzieci Paulina i Dawid, przez lata zdążyła się przyzwyczaić do tego, że w każdy kąt domu wepchnięta jest jakaś lampa. – Żona jest bardzo tolerancyjna i wyrozumiała, za co jestem jej niezmiernie wdzięczny. Sprzątanie tych lamp biorę na siebie, ale żeby oczyścić je wszystkie naraz, musiałbym wziąć przynajmniej tygodniowy urlop – śmieje się. Czechowiczanin wspomina reakcję syna, gdy wrócił z bytomskiej giełdy. Zaczął wyładowywać bagażnik wypełniony nowymi zakupami, a syn patrzył na to z przerażeniem w oczach. – Ojciec znowu „przelampił” pół wypłaty! – wypalił chłopak. – To uzależnienie i tego nie kryję. I może się tylko pogłębiać. To po prostu moja droga przez życie – mówi głowa rodziny.
Lampy w domu czechowiczan to nie tylko muzealne eksponaty. – Ciągle są w użyciu. W domu zawsze jest kilka litrów nafty. Lamp używam nawet podczas pracy przy komputerze. Jej światło nie jest tak zimne i bezduszne, jak żarówki elektrycznej czy elektronicznej. Przecież działa na wiele zmysłów, nie tylko na zmysł wzroku. Daje ciepło, delikatnie szumi i ma swój zapach – zauważa.
Wiedza Janusza Chmielniaka o lampach stała się tak rozległa i fascynująca, że w końcu musiała znaleźć ujście. Dlatego też w Miejskim Domu Kultury prowadzi wykłady dla mieszkańców z cyklu „Zaginione światło”. Były już poświęcone „Światłu w służbie armii” oraz „Światłu z cmentarza”. Jego opowieści o lampach można też znaleźć na facebookowej stronie „Zaginione światło – Janusz Chmielniak”. Jednak szczególnym owocem jego pracy jest książka zatytułowana „Ewolucja światła”, wydana w zeszłym roku nakładem Towarzystwa Przyjaciół Czechowic-Dziedzic, którego jest członkiem, oraz Urzędu Miejskiego. Do jej napisania został poniekąd zmuszony, bowiem był zasypywany pytaniami o historię lamp i inne kwestie z nimi związane. – Mam nadzieję, że dzięki tej publikacji także inni odkryją niezwykły świat lamp i latarni. Pragnąłem podzielić się wynikami prawie trzydziestu lat mojej pracy – stwierdza. Przy tym należy zaznaczyć, że książka nie jest nudnym katalogiem historycznych lamp. To pełna pasji opowieść o świetle, jego znaczeniu i pięknie, osobistych przeżyciach i obserwacjach, którą czyta się z zapartym tchem i dzięki której łatwo wpaść… w pułapkę. Bo aż chce się mieć choć jedną z tych niezwykłych lamp u siebie w domu. Możemy już zdradzić, że w przygotowaniu jest kolejna książka Janusza Chmielniaka.
Muzeum to nie mrzonki
Jednak najważniejszym celem czechowiczanina jest stworzenie muzeum z prawdziwego zdarzenia. I nie są to żadne mrzonki, bo plan jest już stosunkowo jasno określony. Eksponatów rzecz jasna nie zabraknie, bo aż sześćdziesiąt procent z tysiąca dwustu lamp jest już w idealnym stanie, a pozostałym też systematycznie będzie przywracana dawna świetność. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, to gdzieś za cztery lata zabytkowy dworzec kolejowy w Czechowicach-Dziedzicach zostanie kompleksowo odrestaurowany. Władze miasta, tak jak zapowiadały, zamierzają wtedy wydzierżawić tam sporą część pomieszczeń. Powstanie w nich muzeum miejskie, które dzisiaj nosi roboczą nazwę „Muzeum Przemysłowe”. Na wydzielonej powierzchni około trzystu metrów kwadratowych ma powstać również „Muzeum Światła” Janusza Chmielniaka. – Dysponuje on rewelacyjnymi zbiorami, i to w skali europejskiej. Co więcej, to zbiory, które będziemy mogli w nowym muzeum pokazać w pierwszej kolejności. One w zasadzie są gotowe do przeprowadzki w każdej chwili. Zasługują na dużą i ciekawą przestrzeń, aby móc je w mądry sposób pokazywać. Nie mogą być wciśnięte gdzieś w kąt, ale muszą wybrzmieć w pełnej krasie – mówi Jacek Cwetler, przewodniczący Towarzystwa Przyjaciół Czechowic-Dziedzic, kustosz Izby Regionalnej w Miejskim Domu Kultury (zalążka przyszłego muzeum) i nowy radny miejski. – Janusz Chmielniak jest pierwszą osobą, która znajdzie się w składzie zespołu nowego muzeum. Nie wyobrażałem sobie innego wyjścia, niż przejęcie jego wyjątkowych zbiorów razem z nim samym. Jego zbiory będą w pełni wartościowe, gdy to on je będzie prezentował. Przecież zna historię każdego jednego przedmiotu i potrafi o tym przejmująco opowiadać. Będzie prawdziwym wabikiem i przyciągnie tu ludzi – dodaje. Jacek Cwetler dowodzi przy tym, że lampy są nieodłączną częścią historii czechowickiego przemysłu i doskonale wpiszą się w myśl przewodnią nowej instytucji czechowickiej kultury. – Wystarczy wymienić Rafinerię Nafty, kopalnię Silesia, Kontakt, Zapałkownię, Walcownię Metali Dziedzice, kolej, a nawet nieobce tutaj tradycje morskie – wylicza.
„Historia jest utrwalana za pomocą światła. Wszystko, co dziś dla nas ważne: zdjęcia z rodzinnych spotkań, ulubione filmy, budzącą emocje muzykę, zapisujemy za pomocą światła. Światło lasera, czerwone lub niebieskie, uwiecznia nasze życie na płytach kompaktowych. A przecież wszystko zaczęło się od światła. Błysk pioruna zapalił próchno u wejścia do jaskini, dając człowiekowi tym samym najcenniejszy podarunek – światło i ciepło” – czytamy w dziele „Ewolucja światła” Janusza Chmielniaka.
Szef Towarzystwa jest pełen podziwu dla skali talentu i pracy Janusza Chmielniaka. – To pasjonat i kolekcjoner z krwi i kości. Kompleksowo zbiera wszystko, co jest związane z lampami. A przy tym ma gigantyczną wiedzę techniczną i jest złotą rączką. Liczymy na kolejne jego wykłady w Miejskim Domu Kultury – mówi. – To człowiek wielu talentów, które ciągle rozwija i podąża za nowymi inspiracjami. Jest koneserem muzyki, filmu, literatury i poezji, którą sam tworzy. Zrobimy wszystko, by mieszkańcy mogli skorzystać z jego wiedzy i dorobku – zapewnia.
Bardzo ciekawy artykuł.Oby muzeum powstało jak najprędzej i pan Janusz ze swoimi lampami znalazł w nim swoje miejsce.Uznanie dla autora.