„Królowa Beskidów” jak magnes przyciąga zarówno turystów, jak i… nieszczęścia.
Wielokrotnie tej zimy pisaliśmy o akcjach ratunkowo-poszukiwawczych, jakie na Babiej Górze prowadzili beskidzcy goprowcy. Tak jest co roku. Tę najwyższą poza Tatrami górę w Polsce od zawsze otaczała mgła tajemnicy. Krążyło na jej temat wiele legend, mitów i niesamowitych opowieści o zbójach, zjawach, diabłach i czarownicach. Majestatyczny wierch górujący nad Beskidami przyciąga uwagę i rozbudza wyobraźnię. Wielu z tych, którzy ośmielili się zakłócić spokój Babiej, już z niej nie wróciło.
Koszmarne warunki
Od największej z turystycznych tragedii, jaka rozegrała się na Babiej, minęło już blisko 90 lat. Jednak tamto zdarzenie do teraz budzi ogromne emocje i jest wspominane podczas rozmów prowadzonych w gronie ludzi gór. O wypadku na Babiej, w którym zginęło czterech młodych ludzi, głośno było w tamtym czasie nie tylko w kraju. Rozpisywała się na jego temat prasa na całym świecie, a my przypominaliśmy je na łamach „Kroniki” w ubiegłym roku, przy okazji opisywania historii schroniska przy Głodnej Wodzie. Przypomnijmy więc tylko krótko.
Dramatyczne wydarzenia rozegrały się w nocy z 14 na 15 lutego 1935 roku. W górach panowały wtedy koszmarne warunki. Zamieć, mgła, temperatura znacznie poniżej zera. W taki czas na Babią wybrały się na nartach cztery osoby – dwie kobiety i dwóch mężczyzn, uczestnicy Gwiaździstego Rajdu Narciarskiego z metą w Rabce. Cała czwórka należała do Klubu Sportowego Beskid Andrychów. Jedna z tras prowadziła z Węgierskiej Górki przez Pilsko i Babią Górę do Rabki.
Na szczycie byli już dawno po zmroku, wokół rozszalało się lodowe piekło. Musieli mierzyć się z huraganowym lodowatym wiatrem powodującym zamieć i gęstą mgłą. Stracili orientację w terenie i nie byli w stanie odnaleźć położonego dosłownie na wyciągniecie ręki schroniska. Jak się później okazało, dzieliło ich od niego zaledwie kilkanaście metrów. Wszyscy zginęli. Babia Góra, nie bez przyczyny nazywana też „Matką Niepogód”, pokazała jak bardzo może być groźna.
Trzy dekady wcześniej
Niewiele brakowało, a prawie identyczna tragedia mogła się tam rozegrać już trzy dekady wcześniej. W styczniu 1906 roku sześciu pochodzących z Górnego Śląska narciarzy, członków organizacji Beskidenverein, weszło na nartach na Babią. To był pierwszy taki wyczyn. Wybrali podobną trasę jak ta, którą po latach przypłacili życiem młodzi andrychowianie. Przy czym szóstka z Górnego Śląska wyruszyła z Jeleśni i przez Przyborów dotarła na przełęcz Jałowiecką. Następnie wspięła się na Małą Babią i przez przełęcz Brona dotarła – już w kompletnych ciemnościach – na szczyt.
Wiał huraganowy wiatr powodujący śnieżną zadymkę, a mgła mocno ograniczała widoczność. Narciarze zaczęli zjeżdżać ze szczytu na południe w kierunku schroniska (oddano go do użytku zaledwie kilka miesięcy wcześniej), lecz nie byli w stanie odnaleźć go w takich warunkach. Byli jednak na tyle zdeterminowani i silni, że ponownie wspięli się na szczyt i za pomocą kompasu określili położenie budynku. Druga próba jego odszukania powiodła się. Uratowało to najpewniej życie mocno już zziębniętym i zmęczonym niemieckim narciarzom.
Warto dodać, że pierwsze polskie, zimowe narciarskie wejście na Babią Górę miało miejsce dwa lata później. Dokonało tego na początku lutego 1908 roku czterech krakowian. Towarzyszyła im jeszcze dwójka studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego wędrująca po górach na na tak zwanych karplach (góralskie rakiety śnieżne). Także w czasie tej wyprawy warunki były bardzo niekorzystne, lecz jej uczestnicy rozsądnie podeszli do sprawy. Z Makowa Podhalańskiego, do którego dotarli pociągiem, pomaszerowali do Zawoi, po czym podeszli do polskiego schroniska Towarzystwa Tatrzańskiego na Markowych Szczawinach. Tam spędzili noc, a akcję szczytową rozpoczęli dopiero nazajutrz. Mieli więc sporo czasu, aby dotrzeć na wierzchołek i bezpiecznie z niego zjechać jeszcze za dnia.
Pierwszą udokumentowaną ofiarą Babiej Góry był Jakub Sobenko. Jego zamarznięte ciało odnaleziono pod szczytem góry zimą na przełomie 1918 i 1919 roku. Był żołnierzem, po wojnie wracał ze szpitala we Włoszech do rodzinnego domu we Lwowie. Wybrał krótszą, lecz bardziej niebezpieczną drogę przez Babią i przypłacił to życiem.
Zostali w górach
Podobna śmierć dosięgła w 1951 roku znanego działacza narciarskiego i turystycznego z Suchej Beskidzkiej Aleksandra Starzyńskiego. Także to zdarzenie odbiło się szerokim echem w środowisku ludzi gór. Tragedii można było uniknąć – pechowy narciarz wybrał się na Babią Górę w kwietniu. Warunki były przyzwoite, nic nie zapowiadało tragedii. Wyruszył ze schroniska na Markowych Szczawinach i szybko wspiął się na wierzchołek. Pech chciał, że spotkał tam patrol pograniczników. Mundurowi chcieli go wylegitymować (w tamtych czasach w strefie nadgranicznej należało bezwzględnie posiadać przy sobie dokument tożsamości), a on zostawił dowód osobisty w schronisku. Wopiści (żołnierze Wojsk Ochrony Pogranicza) sprowadzili go na drugą stronę masywu Babiej, na posterunek w Przywarówce. Tam wyjaśniono wątpliwości. Ale zrobiło się już późno, a mężczyzna postanowił wracać na Markowe Szczawiny, przechodząc z powrotem przez szczyt Babiej. Okazało się to brzemienną w skutkach decyzją. „Kapryśnica” – taki przydomek także nosi Babia Góra – znowu pokazała jak może być groźna. Pogoda w górach nagle się pogorszyła, pojawił się porywisty wiatr, zaczął padać śnieg, a narciarz miał przed sobą długie wyczerpujące podejście. Jego ciało odnaleziono po trzech dniach w rejonie szczytu.
Śmiertelny wypadek zdarzył się też w lutym 2015 roku. Rozpisywały się o nim media w całym kraju. Podczas treningu śmierć poniósł pochodzący z Małopolski 35-letni ultramaratończyk. W sobotnie popołudnie wyruszył ze schroniska w Markowych Szczawinach w kierunku wierzchołka Babiej. Gdy o umówionym czasie nie powrócił do schroniska, jego koledzy poinformowali GOPR. Ruszyła akcja poszukiwawcza, w której brali udział zarówno polscy, jak i słowaccy ratownicy. Obszar poszukiwań był ogromny, nikt dokładnie nie wiedział, gdzie mógł pobiec mężczyzna. Gdy w środku nocy zamierzano przerwać poszukiwania, aby wznowić je rankiem, ratownicy natrafili na jego ciało.
Tragicznie zakończyła się też wyprawa turysty wędrującego w czerwcu zeszłego roku Percią Akademików, czyli najtrudniejszym beskidzkim szlakiem turystycznym. Mężczyzna doznał zawału serca w trudno dostępnym rejonie. Pierwszej pomocy udzielali mu świadkowie zdarzenia, następnie resuscytację przejął przybyły na miejsce ratownik GOPR. Chwilę później nadleciał śmigłowiec LPR. Poszkodowany został przetransportowany do szpitala, lecz nie udało się uratować jego życia.
Podobny wypadek wydarzył się na Babiej także w lipcu 2014 roku, kiedy na zawał serca zmarł wędrujący babiogórskim szlakiem 60-letni turysta. I w tym wypadku interweniował śmigłowiec ratunkowy, lecz na pomoc było za późno. Podobny los spotkał 44-letniego wędrowca, który we wrześniu 2016 zasłabł 100 metrów powyżej tak zwanych Żywieckich Rozstajów na szlaku prowadzącym na Małą Babią Górę. Mimo resuscytacji prowadzonej najpierw przez towarzyszącą mu żonę, a następnie ratowników, przybyły na miejsce lekarz stwierdził zgon.
Wyprawa morsa
Wypadków i zaginięć na Babiej Górze jest coraz więcej, ale dzięki lepszemu wyszkoleniu i wyposażeniu, ratownicy górscy są w stanie szybciej i skuteczniej nieść pomoc. Telefony komórkowe i lokalizatory GPS pozwalają znacznie łatwiej i szybciej wzywać pomoc, a także odnaleźć w terenie poszukiwane osoby. To sprawia, że śmiertelnych w skutkach wypadków w Beskidach jest obecnie mniej niż kiedyś, ale często od tragedii jest dosłownie o włos.
Tak było w przypadku wyprawy na Babią pewnego „morsa”. W grudniu zeszłego roku mężczyzna maszerował sam, ubrany jedynie w szorty, cienką czapkę, rękawiczki i buty do biegania. Gdy przypadkiem znaleźli go patrolujący teren ratownicy, był już w stanie głębokiej hipotermii. Był bliski utraty przytomności, kontakt z nim był mocno utrudniony. Ratownicy rozłożyli namiot ratunkowy, w którym powoli rozgrzewali jego ciało. W ten sposób udało się go uratować, a następnie przetransportować bezpiecznie na dół. Najprawdopodobniej w trudnych warunkach, jakie tego dnia panowały na Babiej Górze, ryzykant stracił orientację w terenie, a błądząc w kopule szczytowej szybko opadł z sił i wychłodził się do tego stopnia, że nie był w stanie logicznie rozumować. Miał bowiem przy sobie telefon komórkowy, z którego nie potrafił skorzystać. Jedynie dzięki temu, że w porę odnaleźli go ratownicy wyrwał się z objęć śmierci.
Tragedie dosięgały na Babiej nie tylko turystów i narciarzy. Doszło tam także do trzech tajemniczych i do dziś niewyjaśnionych katastrof lotniczych. Pierwsza wydarzyła się w 1963 roku. Przy dobrej pogodzie i widoczności na Babiej rozbił się helikopter. W katastrofie zginęli pilot i dwaj pasażerowie. Najtragiczniejszy w skutkach wypadek lotniczy miał miejsce w kwietniu 1969 roku. Na północnych stokach pobliskiej Policy rozbił się kursowy pasażerski samolot PLL Lot lecący z Warszawy do Krakowa. W katastrofie zginęły 53 osoby. Również tego dnia pogoda była dobra, a pilot nie zgłaszał przed wypadkiem żadnych usterek technicznych samolotu. Po katastrofie pojawiło się wiele spekulacji i sugestii, co mogło być jej przyczyną, ale komunistyczne władze zamiotły sprawę pod dywan i do dziś pozostaje niewyjaśniona. Nie wiadomo nawet, co samolot robił tak daleko od docelowego lotniska i dlaczego uderzył w widoczną z oddali górę?
Trzecia z niewyjaśnionych katastrof lotniczych miała miejsce w 2013 roku. W północne zbocze Babiej Góry, w rejonie Parci Akademików, uderzyła niewielka awionetka lecąca z Poznania do Bratysławy. I znowu – dlaczego samolot znalazł się w tym miejscu i dlaczego pilot w porę nie zauważył przeszkody? Przybyli na miejsce jako pierwsi ratownicy GOPR znaleźli wbity w zbocze góry wrak awionetki, a w nim zwęglone zwłoki trzech osób.
Są tacy, którzy za wszystkie te śmierci obwiniają diabła, który ponoć mieszka na Babiej. Nie bez przyczyny jej wierzchołek nazywa się przecież Diablakiem. Racjonaliści powiedzą, że to bajki, ale trudno nie przyznać, że trochę tego dużo jak na jedną beskidzką górę, której – przynajmniej z wyglądu – daleko do tatrzańskich szczytów.