Marian Kasprzyk jest jednym z najlepszych ambasadorów Bielska-Białej. Wielkim mistrzem, a zarazem skromnym człowiekiem.
Tłumy na placu
„Niemal dwie godziny trwali na posterunku wierni kibice oczekując zapowiedzianego przybycia naszych medalistów. Z niecierpliwością równą wytrwałości, stali na placu Chrobrego i ulicy Kosmonautów mimo chłodu i… pustych żołądków. Wielu z nich prosto z pracy spieszyło się tam, aby tylko nie spóźnić się na powitanie olimpijczyków. Około godziny 16.00 plac Chrobrego zapełnił się ponadtysięczną rzeszą ciekawskich – tak w listopadzie „Kronika” relacjonowała powitanie wracających z igrzysk olimpijskich w Tokio bielskich pięściarzy Mariana Kasprzyka oraz Zbigniewa Pietrzykowskiego. Nie ma się co dziwić tak ogromnemu zainteresowaniu, jakie wśród bielszczan wzbudził tamten pamiętny powrót olimpijczyków, wszak mowa o największym w całej dotychczasowej historii Podbeskidzia osiągnięciu sportowym. Złoty medal olimpijski bielszczanina Mariana Kasprzyka z 1964 roku to bowiem, jak na razie, jedyny tytuł mistrza olimpijskiego wywalczony przez sportowca z Podbeskidzia”.
Taka relacja pojawiła się w książce wydanej w 2006 roku z okazji 50-lecia „Kroniki Beskidzkiej”. Początek historii dotyczy 1964 roku, kiedy to Kasprzyk wrócił z Tokio ze złotem, a Pietrzykowski z brązem. W wiwatującym tłumie byli dwaj chłopcy, którzy wręczali kwiaty. Jednym z nich był Bogdan Dubiel (drugim jego brat Jacek), znany pasjonat bielskiego sportu, potem m.in. wiceprezes Beskidzkiej Rady Olimpijskiej. – Pana Mariana poznałem w 1963 roku. Mój tatuś był narciarzem Ogniwa Bielsko-Biała i przyjaźnił się z bokserami. I pewnego dnia mówi, że idzie na trening, bo Marian będzie pierwszy raz po Katowicach. Pamiętam, jak przyszedłem na salę dzisiejszego Technikum Mechaniczno-Elektrycznego i pytam dlaczego wujek Antek, czyli trener Antoni Zygmunt, siedzi panu Marianowi na plecach. Wtedy nie wiedziałem, o co chodzi, dziś już wiem, że – jak to się mówi – poprawiał mu w ten sposób gibkość – wspomina Bogdan Dubiel. – Widziałem wszystkie walki Mariana Kasprzyka, jakie stoczył w Bielsku-Białej – dodaje.
Talon na ubranie
Bokserski mistrz nie jest bielszczaninem z urodzenia. Na świat przyszedł w Kołomani, na Kielecczyźnie. Potem ojciec znalazł pracę w Ziębicach, na Dolnym Śląsku. Starszy brat boksował, to mały Marian też postanowił spróbować. W 1958 przeszedł do BBTS-u. Wspominał, że dostał za to talon na ubranie (a za złoty medal olimpijski 30 dolarów). W 1960 roku pojechał na igrzyska do Rzymu i wrócił z brązowym medalem. A mogło być jeszcze piękniej: w ćwierćfinale pokonał mistrza olimpijskiego z Melbourne Władimira Jengibariana, ale z powodu kontuzji łuku brwiowego nie dopuszczono go do walki o finał.
Perspektywy miał więc znakomite, ale zdarzyła się smutna przygoda. Dostał rok odsiadki po pobiciu milicjanta (był w cywilu, to on zaczepił boksera) i dożywotnią dyskwalifikacja ze sportu. – Zrobili ze mnie zabijakę, którym nigdy nie byłem, ale łatka została – powiedział mi kiedyś. W katowickim więzieniu odsiedział osiem i pół miesiąca. Po wyjściu zapytał trenującego bielskich pięściarzy Antoniego Zygmunta czy może z nimi trenować, trener się zgodził. A potem niespodziewanie Feliks Stamm powołał go na zgrupowanie kadry mimo dyskwalifikacji. I okazało się, że Kasprzyk jest znakomity i pojedzie na igrzyska do Tokio. W finałowej walce w Tokio już w pierwszej rundzie złamał palec. Feliks Stamm zapytał, czy ma go poddać. Poddać? Oczywiście, że nie! Wygrał, przywiózł do Bielska złoto.
Wóda lepsza od sodówy
– Wóda jest i tak lepsza od sodówy, bo człowiek wypije, ale potem wytrzeźwieje – powtarzał wiele razy. Kiedyś każdy chciał się napić z mistrzem. Dopiero Matka Boska uwolniła go od wódki, tak twierdzi. Wiary co prawda nigdy nie stracił, ale nie był pobożny. Za to teraz często opowiada, że najważniejsza walka w jego karierze to był powrót do Boga. W kościele jest codziennie. – To pierwsza osoba świecka, z którą zacząłem rozmawiać o Panu Bogu – mówi Bogdan Dubiel.
Wygrał też jeszcze jedną ważną walkę – z chorobą nowotworową. Lekarze wycięli mu część przełyku, żołądka, śledziony. Kiedy już otrząsnął się z choroby, ciężko zaniemogła jego żona. Opiekował się nią przez cztery lata. Zmarła mu na rękach.- Pan Marian zawsze myśli o wielu ludziach. Od wielu pomaga byłym pięściarzom BBTS-u. Jest ich coraz mniej, różnie się ułożyły ich losy, a pan Marian zawsze stara się im pomóc – opowiada Bogdan Dubiel.
Sam mistrz, mimo wielkiej popularności, jaką się cieszy, jest skromnym człowiekiem. – Przez ostatnie dwa lata tworzyliśmy zarząd Beskidzkiej Rady Olimpijskiej. Jego popularność otwierała wszystkie drzwi, śmiałem się, że mam najlepszy wytrych. Poznaliśmy się na hali sportowej, ja uczyłem się w technikum i grywałem tam w siatkówkę, koszykówkę, a bokserzy trenowali. Zresztą Zbigniew Pietrzykowski namawiał mnie na boks, na szczęście bez powodzenia – mówi trener Wiktor Krebok.
Co Bozia da
– Mistrza Mariana poznałem jakieś 10 lat temu. Byłem wtedy na stażu w redakcji sportowej „Kroniki Beskidzkiej”. Pamiętam to, jak dziś. Redaktor Piotr Wysocki rzucił mnie na głęboką wodę i powiedział: „Zrobisz materiał o Marianie Kasprzyku”. Pojechałem nie mając do końca wiedzy, warsztatu i doświadczenia, żeby rozmawiać z tak znakomitym sportowcem. Jednak to spotkanie zapamiętam do końca życia. Serdeczny, otwarty, a przy tym… niezwykle silny. Dla żartów pokazał mi, jak powinno się sparować. Na drugi dzień obudziłem się rano z siniakiem. Z tego spotkania pozostały zdjęcia, które robił redaktor Mirosław Galczak – opowiada radny Maksymilian Pryga.
– Mam wielki dług wdzięczności wobec pana Mariana, bo gdyby nie tacy ludzie, jak on, to czym ja bym się w życiu interesował? – mówi Bogdan Dubiel.
Często można go zobaczyć na mieście. W ulubionej kawiarni „Mucha” czeka biała kawa. Dzwonię z życzeniami. – Życzyć 100 lat czy więcej? – pytam. – Więcej, więcej, co tak skromnie? – żartuje w odpowiedzi. Ale po chwili, zapytany czego mu życzyć, poważnieje: – Co Bozia da. Bo wiele można sobie życzyć, ale co z tego? Ja wiele nie potrzebuję. Nie narzekam, nigdy nie narzekałem.