Ostatnio (co gorąco polecam) z wielkim zainteresowaniem przeczytałem po raz kolejny (może jeszcze z większą uwagą niż poprzednio) pracę publicystyczną Karola Szymanowskiego z 1930 roku zatytułowaną „Wychowawcza rola kultury muzycznej w społeczeństwie”. Czytając i analizując ten tekst doszedłem do wniosku, że to, co dla K. Szymanowskiego było istotą problemu – „powszechne niemal ignorowanie i lekceważenie spraw muzycznych jest zastanawiające i niezrozumiałe wobec niewątpliwego faktu, iż w zakresie społecznym muzyka wywiera dziś nierównie większy wpływ niż literatura i plastyka, narzuca się więc nieunikniona konieczność wyciągnięcia z tego stanu rzeczy odpowiednich wniosków, zwłaszcza dla jednostek poczuwających się do odpowiedzialności za rozwój kultury artystycznej kraju” – dzisiaj staje się znów wyzwaniem społecznym i kulturowym.
Poglądy, które głosił w 1930 roku Karol Szymanowski, idealnie pasują do otaczającej nas dzisiaj rzeczywistości. Okazuje się, że przez prawie wiek upowszechnienie wiedzy muzycznej w społeczeństwie było zawsze dla rządzących „piątym kołem u wozu”. Ale nawet w stosunku do okresu PRL w tym zakresie teraz cofnęliśmy się o kilka wieków.
Bo warto przypomnieć, że w siermiężnych czasach komunizmu przynajmniej przedmiot „wychowanie muzyczne” był obecny w polskiej szkole. Lata, w których muzycy i orkiestry przyjeżdżały do małych ośrodków miejskich i gminnych z koncertami lub pogadankami muzycznymi okraszonymi prezentacją omawianych utworów minęły bezpowrotnie. Oczywiście można, a nawet trzeba zdobyć się na polemiczny głos, że nie zawsze takie działania przynosiły pożądany skutek, ale – z całą odpowiedzialnością za słowo – trzeba ten wysiłek ocenić pozytywnie i oddać mu należny szacunek. Chociaż może mają także rację ci, którzy mówili „nic na siłę” i może to była – oprócz finansów – przyczyna porażki tej szczytnej idei.
Ale co dzisiaj oferuje się młodzieży? Pustkę lub samokształcenie nie zawsze ukierunkowane właściwie, „papkę” muzyczną pozbawioną jakichkolwiek treści lub szkoły muzyczne nastawione wyłącznie na kształcenie zawodowych muzyków, a nie także przyszłych słuchaczy i miłośników muzyki.
Próbę zmiany kierunku kształcenia muzycznego na poziomie szkolnictwa I stopnia podjęto w latach 2010-2015. W programach tego projektu główny nacisk kładziono na muzykowanie, w tym zespołowe, a nie tylko kształcenie zawodowego muzyka już od 7. roku życia. Żyłowanie – na siłę – idealnego poziomu wykonawczego czasami prowadzi do sytuacji, w której ambitny uczeń, widząc swoje niedoskonałości i brak możliwości zaspokojenia wymagań programowych, przestaje lubić muzykę, a czasami nawet jej nienawidzi i kieruje swoje zainteresowania muzyczne do gatunku niewymagającego niczego poza łatwą do strawienia „papką”.
Bo, jak zauważa K. Szymanowski, dźwięk, a więc muzyka – jakkolwiek postrzegana – otacza nas zawsze, bardziej niż literatura, malarstwo, rzeźba, film czy teatr. Z dźwiękiem się rodzimy i zawsze, nawet w chwili śmierci, dźwięk nas otacza.
I znów, nawiązując do poglądów K. Szymanowskiego na temat szkolnictwa muzycznego, bliżej mu było do modelu, który usiłowano wprowadzać w latach 2010-2015, niż do modelu, który preferowany jest obecnie przez PiS.
To szkoły muzyczne, według tego porzuconego projektu, miały uzupełnić brak kształcenia artystycznego w szkolnictwie powszechnym. Może dzięki temu programowi chociaż 10-20 procent naszego społeczeństwa poszukiwałoby innej muzyki, niż tej – czasami siermiężnej – promowanej przez resort kultury (Bayer Full, Martyniuk i temu podobni), TV i większość stacji radiowych. Może dzięki temu programowi sale koncertowe, w których wykonuje się Beethovena, Mozarta, Szymanowskiego nie stałyby puste, a ich zarządcy nie martwiliby się o frekwencję. Niestety PiS wyrzucił ten projekt do kosza, przywracając model szkoły muzycznej, do której chodziłem w latach 50.-60. ubiegłego stulecia. To, że tak się stało, to wina nie tylko obecnej władzy, ale również naszego środowiska muzycznego bojącego się jakichkolwiek zmian i zapatrzonego (jak na Polaków przystało) w nieomylność i gloryfikowanie naszego modelu kształcenia muzycznego jako najlepszego na świecie. Ale okazuje się, że rzeczywistość skrzeczy i system ten nie wypuszcza takich światowych uznanych wykonawców, jakich kształci to poniżane przez część środowiska muzycznego szkolnictwo czeskie, niemieckie, francuskie czy nawet fińskie. Oczywiście polski model szkolnictwa muzycznego ma swoje poważne plusy, chociażby w postacie bezpłatnego dostępu do kształcenia muzycznego, czy też bardzo wysokiego poziomu wykształcenia muzycznego absolwentów, ale zasięg tego szkolnictwa, ilość uczniów kształcących się, nie rekompensują w pełni jego wad. Oczywiście ten problem wymaga dogłębnej analizy.
Ktoś zapyta: a Krystian Zimerman? I wymieni nazwiska jeszcze kilku światowej sławy polskich artystów. To odpowiem. Wyjątek potwierdza regułę. Liczba tych wybitnych artystów w stosunku do nakładów finansowych poniesionych na szkolnictwo muzyczne w dotychczasowym kształcie nie rekompensuje tego wysiłku finansowego.
To samozadowolenie ciągle nas niszczy. Może jednak warto popatrzeć i posłuchać innych lub spojrzeć na siebie, nie w krzywym zwierciadle, ale w lustrze, które pokazuje nasze piękno, ale również nasze ułomności. To takie proste i jednocześnie dla nas takie trudne, tym bardziej że obecna władza tak jednowymiarowo właśnie widzi nas i ten świat.
Piszę o tym trochę z zażenowaniem, gdyż obserwując z bliska moje środowisko widzę, że nie zawsze wykonywany zawód muzyka idzie w parze z miłością do muzyki. Z przykrością zauważam, że na koncertach (nawet doskonałych i bezpłatnych) rzadko widzę swoich kolegów i koleżanki „po fachu” i zastanawiam się czy to „zmęczenie materiału”, czy przesyt muzyki, a może tylko po prostu brak czasu. I chciałbym wierzyć, że to rzeczywiście tylko to ostatnie.
Jak możemy zachęcić naszych wychowanków do słuchania muzyki, nie uczestnicząc czynnie i wspólnie z nimi w tym procesie wychowawczym? Czy patrząc na otaczająca nas bezwzględną i brutalną rzeczywistość, dla której „mamona” jest najwyższym dobrem, zaspakajającym wszystkie ludzkie potrzeby, w tym emocjonalne i kulturalne, możemy przejść spokojnie i bez obaw patrzeć w przyszłość? Czy zajęci wyłącznie pracą i gromadzeniem dóbr materialnych nie tracimy tego, co dla człowieka powinno być najważniejsze (oprócz strawy), tj. kultury, bez której słowo człowieczeństwo przestaje mieć jakiekolwiek sens i znaczenie? Czy można zrobić coś, aby próbować naprawiać ten stan i przestawić zwrotnicę naszych zainteresowań na właściwe tory z kierunku, który prowadzi nas do katastrofy kulturalnej? Ktoś mi może zarzucić, że moje krytyczne spojrzenie nie widzi właściwych proporcji, bo przecież… Tak, to prawda, ale ja mówię o kulturze muzycznej, a nie o innych ważnych sprawach społecznych.
Mam również świadomość, że kultura bez mecenatu nie będzie istnieć. Bez mecenasów w poprzednich wiekach nie mielibyśmy wielkich kompozytorów, malarzy, architektów i pisarzy. To ci mecenasi zamawiali, wystawiali opery, sztuki teatralne, obrazy i rzeźby, o których dzisiaj mówimy „genialne” i „wspaniałe”. To oni kształcili gusta i nawyki kulturalne w społeczeństwie. Bez tego mecenatu najprawdopodobniej wielkie dzieła nigdy by nie powstały lub uległy zniszczeniu i zapomnieniu. To smutna konstatacja, że w dobie tylu pieniędzy krążących w świecie, tak mało wydajemy na kulturę.
Jak widzicie, stawiam tylko pytania, na które nie znajduję właściwej odpowiedzi. Nie posiadam takiej wiedzy, aby dokonać właściwej wykładni i wskazówek co do tego, co robić. Myślę, że to zadanie dla socjologów kultury. Ale myślę również, że najwyższy czas zacząć publicznie, a nie tylko w wąskim domowym gronie, dyskutować, bić na alarm i zacząć wspólnie wypracowywać taki model społeczeństwa, w którym kultura muzyczna w życiu społecznym odgrywać będzie istotną i twórczą rolę.
Tu widzę wielką rolę nie władzy centralnej, która zajęta jest (i będzie nadal) dbaniem o zdobywanie głosów wyborców, ale samorządów, społeczników, towarzystw i fundacji kulturalnych, mecenasów, których siła działania polega na pasji, społecznym zaangażowaniu, a nie na zdobywaniu głosów poparcia i podziwianiu słupków sondażowych. To nie minister kultury lub inny urzędnik państwowy powinien decydować, co w kulturze jest ważne i najlepsze, a samorządy, które są usytuowane najbliżej mieszkańców miasta, powiatu, gminy. Ale one również powinny być odpowiedzialne za kształtowanie nawyków kulturalnych swoich obywateli.
To mój postulat i ścieżka, którą możemy pójść razem, aby dotrzeć do właściwej drogi prowadzącej do modelu społeczeństwa, dla którego kultura (nie ta kojarząca się obecnie z piwem i kiełbaską z rożna) stanie się pilną potrzebą, a słowo „człowiek kulturalny” znaczyłoby chociaż tyle, by wyróżniało nas od innych gatunków ssaków. Mam nadzieję, że mój głos nie będzie głosem wołającego na puszczy.
Mistrzu, pozostaje (na razie) uznanie milionów widzów YT, którzy śledzą Pana batutę z podziwem oglądając i słuchając wykonań, których chcieliby posłuchać w swoim mieście. Byłem ostatnio w Filharmonii Łódzkiej na wieczorze z Mozartem, który to obył się bez klarnetu i oboju w solo. Było pięknie, audytorium zachwycone, jednak niedosyt pozostał. Dla ‘szerokiego mecenatu’ czyli zachwytu publiczności robi Pan wiele. Czyż nie lepiej posłuchać Piazzolli od Zenka? Są inne dzieła, dajmy zwykłym ludziom muzykę zamiast kiczu. Może powinniśmy edukować czym muzyka różni się od ‘rąbanki’?
Obawiam się, że głos będzie głosem wołającym na puszczy w sytuacji kiedy pan dyrygent widzi jako najważniejsze samorządy ledwie wiążące koniec z końcem a bohaterowi zależy szczególnie na kulturze muzycznej. Ale wymienia też Bayer Full, Martyniuka…