Wydarzenia Bielsko-Biała

Gdy stolica Podbeskidzia saneczkarstwem stała. W dół lodową rynną

Bielsko-Biała było niegdyś saneczkarską potęgą. O osiągnięciach bielskich saneczkarzy mówił cały sportowy świat.

 

Stefanię Kajzer kibice zapamiętali pewnie pod panieńskim nazwiskiem Olkuska, pod którym święciła największe sportowe triumfy. Pani Stefania dobiega dziewięćdziesiątki. Mimo podeszłego wieku i problemów ze wzrokiem wygląda na osobę pełną energii. Chętnie wspomina czasy, gdy jako młoda dziewczyna z długimi do kolan warkoczami ślizgała się na sankach na torach całej Europy. – Te warkocze to był mój znak rozpoznawczy – przyznaje z uśmiechem pani Stenia, jak nazywają ją znajomi.

Lepienie toru

Urodziła się w Mikuszowicach Krakowskich w 1936 roku. Wojenna zawierucha rzuciła jej rodzinę do pobliskiego Bielska. Nie był to dobry czas dla jej bliskich. Ojca Niemcy wywieźli do pracy, a później – już po wojnie – trafił w ręce Rosjan. Z sowieckiego wiezienia wrócił z zaawansowaną gruźlicą. Rodzina zamieszkała w kwaterunkowym mieszkaniu w budynku położonym obok kąpieliska w Cygańskim Lesie w Mikuszowicach Śląskich, będących jeszcze wtedy samodzielną wsią. A jeśli Cygański Las i Mikuszowice, to oczywiście tor saneczkowy, który powstał na stokach Koziej Góry już pod koniec XIX wieku. Nie był to wtedy obiekt sportowy, tylko rekreacyjny. Stanowił zimową atrakcję dla bywalców schroniska turystycznego na Stefance. Popularny stał się w latach 20. ubiegłego wieku, kiedy przejęło go we władanie niemieckie towarzystwo turystyczne Beskidenverein (gospodarujące także schroniskiem). Początek toru zlokalizowany był prawie przy samym budynku Stefanki. Turyści, głównie niemieccy bielszczanie, wypożyczali w schronisku sanki i po szaleńczym i niebezpiecznym zjeździe docierali aż na sam dół, w rejon parku w Cygańskim Lesie.
Sportowa kariera obiektu zaczęła się dopiero w okresie powojennym, kiedy został przebudowany. Nie był to naturalny tor (jak wielu wciąż uważa). Na Koziej Górze zawodnicy mknęli w dół sztucznie ukształtowaną śnieżno-lodową rynną, tak jak dziś sportowcy uprawiający saneczkarstwo na tak zwanych torach sztucznie lodzonych. Różnica była tylko taka, iż takie tory saneczkowe to dziś betonowe rynny, w których lód wytwarzają agregaty chłodzące. Na Koziej Górze wszystko robiło się ręcznie, przy współudziale sił natury.

Gdy tylko w górach spadł pierwszy śnieg, przystępowano do „klejenia” toru. Na trasę, ograniczoną z obu stron kamiennymi bandami, wrzucano jak najwięcej śniegu zbieranego w okolicznym lesie. Zajmowało się tym mnóstwo osób, bo roboty było przy tym co niemiara. Potem zgromadzony śnieg polewano wodą, aby stał się lepki i plastyczny. Tak powstałą masą wyklejano (warstwą grubości około 20 centymetrów) zarówno podłoże, jak i bandy, odpowiednio profilując ich geometrię. Resztę robił mróz, ścinając śnieżno- lodowy profil i tak powstawała rynna, w której później ścigali się saneczkarze. Aby była trwalsza, zanim jeszcze zamarzła, jeden z pracowników dziurawił widłami świeżo wyklejoną strukturę. Tor co jakiś czas polewano wodą. Dzięki tym otworom wsiąkała ona głębiej w jego konstrukcję.

Przygotowanie toru trwało co najmniej tydzień, a zajmowali się tym głównie pracownicy Lasów Państwowych, bo obiekt znajdował się na ich terenie. Osoby, które pamiętają tamte czasy, wspominają zwłaszcza postać leśniczego Franciszka Jężaka oraz gajowego Józefa Kwaśnego, którzy sami będąc sympatykami saneczkarstwa, przez wiele sezonów nadzorowali prace przy wyklejaniu mikuszowickiego toru. Zazwyczaj tor był gotowy przed świętami i służył saneczkarzom mniej więcej do końca marca. W tym czasie odbywały się na nim treningi i organizowano zawody. W tamtych czasach zimy były na tyle śnieżne i mroźne, że umożliwiało to przygotowanie i utrzymanie toru jedynie siłami natury.

Brakowało dziewcząt

Był początek lat 50., gdy nastoletnia Stefania zainteresowała się saneczkarstwem. Zachęcił ją brat i jego koledzy. W tym czasie uczyła się w Technikum Finansowym w Białej. Była wysportowana, grała w szkolnej reprezentacji siatkówki, dużo pływała. Koledzy z sąsiedztwa oraz jej brat, którzy już trenowali saneczkarstwo, namawiali ją, żeby też spróbowała. W tym czasie w Mikuszowich działał LKS. – Jeździło w nim na sankach wielu mieszkających w okolicy chłopaków, brakowało jednak dziewcząt do sekcji kobiecej, szukali młodych utalentowanych saneczkarek – wspomina. Połknęła saneczkarskiego bakcyla i tak zaczęła się jej wielka sportowa kariera.
Saneczkarstwo to niełatwy sport. Zwłaszcza w tamtych czasach. Samo dostanie się na górę wymagało nie lada kondycji. Z ciężkimi sankami na placach trzeba było wspinać się na Kozią Górę. Zajmowało to około 40 minut. W ciągu jednego treningu wykonywało się nawet kilka ślizgów, więc trzeba było nieźle się natrudzić. Tylko podczas dużych zawodów sportowych organizowano konne zaprzęgi i sanki zawodników były wywożone na górę na dużych saniach (sportowcy na sanie się nie łapali). Prawdziwe emocje zaczynały się, gdy siadało się na sankach na wieży startowej i ruszało w dół. – Młodość ma to w sobie, że człowiek nie zna uczucia lęku. Siadało się na górze i pędziło na dół. To sport dla odważnych – mówi pani Stefania.
Trasa uchodziła za jedną z najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych w Europie. Pokonanie długiego na prawie 2,5 kilometra toru zajmowało ponad 4 minuty. Do tego dochodziła bardzo duża liczba ostrych, trudnych technicznie zakrętów, a na dodatek na trasie często tworzyły się lodowe muldy. Gdy tor powstawał, jego geometrię zaprojektowano „na oko”. (dziś używa się do tego komputerów i zaawansowanych programów symulacyjnych). Ukształtowanie i nachylenie band na wirażach wykonano „wedle uważania”, co sprawiło, że przy większych prędkościach saneczkarze mieli problem z utrzymaniem linii jazdy i wypadali z trasy. Zdarzało się to nader często. Przy prędkościach 80 czy nawet 100 kilometrów na godzinę nachylenia zakrętów nie miały aż takiego znaczenia, ale gdy jechało się szybciej – a w Mikuszowicach można było rozwinąć większe prędkości – pojawiały się problemy. Najgroźniejszy wypadek wydarzył się w 1968 roku. Podczas zawodów na wirażu zwanym Altaną wypadł z toru i uderzył w drzewo zawodnik BBTS-u Włókniarz Bielsko-Biała Czesław Ryłko. Mężczyzna zginął. Pani Stefania wspomina podobną sytuację ze swoim udziałem. – To było na drugim wirażu. Wypadłam z toru. Jechałam wtedy na bardzo szybkich pożyczonych sankach, a tor był wylodzony. Na szczęście nie uderzyłam w żadne drzewo i skończyło się tylko na strachu – wspomina i dodaje, że szybko wróciła na trasę i pobiła jeszcze rekord przejazdu.

Bielszczanie i zawodnicy ze Śląska, którzy na co dzień trenowali na tym obiekcie, znali go jak własną kieszeń i nie mieli tu sobie równych. W Polsce w tym czasie funkcjonowały jeszcze dwa inne prężne ośrodki saneczkarstwa. W Krynicy Górskiej oraz Karpaczu, istniały tam podobne obiekty jak ten na Koziej Gorze. Jednak zawodnicy trenujący na tamtych torach bali się rywalizować w Bielsku. Zdarzało się, że w pierwszej dziesiątce zawodów rozgrywanych w Mikuszowicach plasowali się sami bielszczanie, nawet wówczas gdy rywalizowali z utytułowanymi zawodnikami, w tym mistrzami kraju. Po prostu tor na Koziej Górze „nie leżał” wielu zawodnikom.

Trenowało się wówczas i startowało we własnych ubraniach, butach i rękawiczkach. Po szkole brało się sanki i szło na Kozią Górę. Z tym że sanki były problemem. LKS Mikuszowice był biednym klubem. Jeśli zawodnicy nie mieli własnych sportowych sanek jeździli na zwykłych drewnianych, zwanych kozami. Pani Stefania pokazuje zdjęcie w starym albumie. Młoda zawodniczka, uśmiechnięta od ucha do ucha, z warkoczami do samej ziemi siedzi na takich właśnie saneczkach.
Saneczkarze mieli jednak sposoby, aby nawet ten nie najlepszy sprzęt uczynić piekielnie szybkim. Płozy sanek od spodu posiadają stalową listwę. Saneczkarze szybko odkryli, że najlepiej nadaje się do tego stal z pił, jakich używa się w tartakach do cięcia drewna. Taka płoza była najszybsza. – Chłopaki z klubu chodzili do tartaku w Mikuszowcach i załatwiali sobie takie zużyte piły. Później jakiś kowal czy ślusarz montował do sanek wycięte z tej stali listwy – wspomina pani Stefania.
Utalentowaną zawodniczką z Mikuszowic szybko zainteresowali się działacze z bogatych śląskich klubów, w których zawodnicy nie musieli się ścigać na „kozach”. W połowie lat 50. pani Stefania trafiła do Startu Katowice, jednego z najmocniejszych klubów saneczkarskich na Śląsku. To w nim odnosiła swoje największe sportowe sukcesy. Bycie saneczkarką nie wiązało się z wielkimi profitami, kojarzonymi obecnie ze sportem wyczynowym. To była tylko i aż pasja. – Człowiek tym żył, cieszył się wynikami, rywalizacją, wynikami swoimi i kolegów. To było całe nasze życie – mówi z przekonaniem. Sport był też okazją do poznania nowych ludzi, nowych miejsc, podróżowania po Polsce i Europie. Wspomina kolegów i koleżanki z tamtych czasów, zawodników z całej Europy, z którymi przez lata utrzymywała bliskie kontakty.

Fatalna kontuzja

Największym sportowym sukcesem naszej rozmówczyni było mistrzostwo Polski w jedynkach wywalczone w 1956 na torze w Mikuszowicach. Utalentowana zawodniczka trafiła do kadry narodowej. Rok później pojechała z nią na mistrzostwa świata do Davos. Tam prześladował ją jednak pech. Sanki zostały źle zaadresowane i zamiast z saneczkarzami do Davos, pojechały pociągiem do Sankt Moritz wraz z bobami bobsleistów. Pomyłkę próbowano naprawić na stacji w Wiedniu. Gdy w końcu sanki dotarły na miejsce, były na tyle uszkodzone, że nie można było na nich startować. Pani Stefania musiała pojechać na znacznie większych i cięższych sankach dwuosobowych. Podczas jednego ze ślizgów (były cztery przejazdy) nie utrzymała sanek i zaliczyła upadek. Mimo to łączny czas czterech przejazdów dał jej 8. miejsce, a w jednym ze ślizgów bielszczanka pobiła rekord toru.
Wydawało się, że sportowa kariera stoi przed nią otworem, lecz los zadecydował inaczej. Po mistrzostwach w Davos pojechała na międzynarodowe zawody rozgrywane w austriackim Villach. Tor był fatalnie przygotowany. Bandy niedbale wykonano z desek, a na jednym z wiraży strażacy w ostatniej chwili wylali wodę, aby lepiej wylodzić to miejsce. To właśnie tam pani Stefania, pędząc z prędkością ponad 100 kilometrów na godzinę, wypadła z trasy. Wystrzeliła ponad drzewa i z ogromnym impetem uderzyła w zbocze. Mogło się skończyć tragicznie. Szczęście w nieszczęściu, że tylko złamała nogę. Tego samego dnia, w tym samym miejscu, z toru wypadł młody austriacki saneczkarz i złamał kręgosłup. Zawody przerwano.
Uraz pani Stefanii też okazał się jednak bardzo poważny – złamanie uda z przemieszczeniem. Trzy miesiące spędziła w szpitalu w Villach. Jedyny pożytek, że zaczęła się wówczas uczyć języka niemieckiego, którym teraz włada biegle. W szpitalu odwiedzali ją koledzy ze świata sportu, ale pojawił się nawet prezydent Austrii.

Po wypadku nie wróciła już do wyczynowego uprawiania sportu, choć ówczesne gazety długo spekulowały o jej możliwym powrocie do wyczynowego ścinania się. Decyzją o zakończeniu kariery zasmuciła liczne grono kibiców. Z sankami miała jeszcze do czynienia tylko gdy zabierała na górkę najpierw swoje dzieci, a później wnuki. Z czasów, gdy jeździła na sankach wyczynowo, pozostały jej wspomnienia, przyjaźnie, album ze zdjęciami, kilka medali i dyplomów oraz… sanki. Stoją teraz gdzieś w garażu jej syna…

Piłka czy sanki?

Przygoda Edmunda Foksińskiego z saneczkarstwem zaczęła się w 1966. Jak mogło być inaczej? W tym czasie, jako młody chłopak, mieszkał w Mikuszowicach niedaleko toru. Ale fascynacja tym sportem zaczęła się już wcześniej. Miał może osiem lat, gdy w 1958 roku w Krynicy rozgrywane były mistrzostwa świata. Polacy odnieśli tam ogromny sukces, wygrywając między innymi w jedynkach kobiet i mężczyzn. – Wtedy mieszkaliśmy jeszcze w centrum Bielska-Białej. Tata słuchał w radiu transmisji z tamtych zawodów i żywiołowo kibicował naszym saneczkarzom. Jego entuzjazm, gdy Polacy sięgali po najwyższe trofea tak mnie wtedy zafascynował, że zapragnąłem zostać saneczkarzem. Dziecięce marzenie spełniło się kilka lat później – wspomina.

W tym czasie w mieście działało już kilka sekcji i klubów. Pan Edmund wspomina swój pierwszy trening. – Było nas ze 100 chłopaków. Mieliśmy przejechać fragment toru, taki łatwiejszy, żeby trener mógł zobaczyć, jak sobie radzimy. Gdy skończyłem swój przejazd, trener kazał mi wziąć sanki i pójść na samą górę, a innym chłopakom powiedział, żeby patrzyli jak zjeżdżam – mówi. Utalentowanego 15-latka szybko wypatrzył Edward Fender, prawdziwy gigant polskiego saneczkarstwa. Szukał wtedy partnera do dwójki. Trener – nawiasem mówiąc starszy brat mistrza, Józef Fender – zaproponował mu właśnie tego młodego chłopaka, który już na pierwszym treningu zrobiła na nim tak dobre wrażenie. Zaledwie po kilku wspólnych treningach pojechał w parze ze starszym od niego o 10 lat utytułowanym kolegą na pierwsze zawody do Krynicy.
To był początek siedmioletniej kariery sportowej, podczas której wielokrotnie stawał na podium różnych zawodów i mistrzostw. Wywalczył między innymi wicemistrzostwo Polski, był członkiem kadry narodowej i dwukrotnie reprezentował nasz kraj na mistrzostwach świata – w 1968 i 1969 roku. Niestety – jak przyznaje – był wtedy jeszcze za młody i za nerwowy. Zabrakło doświadczenia i tamte starty nie poszły mu tak, jakby sobie tego życzył.

Warto wspomnieć, że niewiele zabrakło, a nie zostałby saneczkarzem. Jako bardzo młody chłopak trenował piłkę nożną i szło mu tak dobrze, że został powołany do kadry juniorów Śląska. A to było coś, Śląsk w tamtych czasach był piłkarską potęgą, takie piłkarskie marki, jak Górnik Zabrze czy Ruch Chorzów były magnesem dla wielu młodych chłopców. Oprócz małego Edmunda do kadry Śląska załapał się tylko jeszcze jeden chłopak z Bielska-Białej.
Przez dwa lata jakoś łączył piłkę nożną z saneczkarstwem, ale nie wiedział, co robić dalej. Piłka nożna też była fascynująca. Zapamiętał zgrupowanie na Stadionie Śląskim i wyjątkową atmosferę, jaka tam panowała. W pewnym momencie trener kazał jednak wybierać – piłka nożna czy saneczkarstwo? Wybrał sanki. Co zdecydowało? Na pewno nie pieniądze. – Trenowało się i ścigało właściwie za Bóg zapłać, ale człowiek to kochał i nie mógł bez tego żyć. To była nasza życiowa pasja – tłumaczy. Fakt, że można było zobaczyć kawał świata, co w tamtych czasach dla zwykłego Polaka było czymś nierealnym.
Karierę sportową zakończył w 1972 roku. Kilka lat później okazało się jednak, że nie było to jego pożegnanie z saneczkarstwem. – Dałem się namówić i pod koniec lat 70. ukończyłem kurs trenerski – dodaje. Został trenerem saneczkarzy LKS Klimczok Bystra (klub przejął sekcję saneczkarską LKS Mikuszowice), trenował też kadrę polskich juniorów. Zajmował się tym przez kilka lat, ale był to czas, gdy takie obiekty jak ten na Koziej Górze zaczęły tracić rację bytu. Na Zachodzie zaczęły powstawać w tamtym okresie sztucznie lodzone nowoczesne tory saneczkowe. W takich lodowych rynnach sezon trwa nie od grudnia do marca, jak to było w Mikuszowicach, lecz od września do maja. Dzięki temu zawodnicy w ciągu sezonu mogą wykonać nawet 1500 ślizgów treningowych, a tymczasem na Koziej Górze takich zjazdów robiło się w ciągu sezonu 150. Zmieniło się też samo saneczkarstwo, sprzęt używany przez zawodników, metody treningowe itp. Do produkcji sanek czy kombinezonów zaczęto wykorzystywać „kosmiczne” materiały, zawodnicy mają do dyspozycji całe sztaby szkoleniowe, trenują w tunelach aerodynamicznych. Nie dziwi więc, że czołówka światowa bardzo szybko zaczęła odjeżdżać polskim zawodnikom, którzy nie mieli takich warunków do treningu. Doszło do tego, że w ogóle przestali się liczyć w tym sporcie.
Ostatni raz zawody saneczkowe na Koziej Górze (na górnym odcinku toru, bo dolny był już wtedy przystosowany do zjazdu na sankorolkach) zorganizowano w połowie lat 80. Później obiekt popadł w ruinę, osiągnięcia bielskich saneczkarzy odchodziły w niepamięć. Ci, którzy ślizgali się na mikuszowickim torze i odnosili sukcesy w tym sporcie, liczą, że w Bielsku-Białej powstanie w końcu – od dawna obiecywane – muzeum sportu, w którym znajdzie się miejsce na upamiętnienie złotej ery bielskiego saneczkarstwa. Z Bielska-Białej pochodziło aż 12 medalistów mistrzostw świata i Europy w saneczkarstwie. W jakiej innej dyscyplinie bielszczanie odnosili tak spektakularne sukcesy?

google_news
12 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Mario
Mario
10 miesięcy temu

“W jakiej innej dyscyplinie bielszczanie odnosili tak spektakularne sukcesy?”
Może jeszcze w szybownictwie?

Marian
Marian
10 miesięcy temu

Czyli potrzeba było Niemca żeby tor się rozwinął? A jak tor wrócił do Polaków to znowu zaliczył regres?

Olo
Olo
10 miesięcy temu

Przypominam sobie jeszcze rodzeństwo Krawczyków,/Janusz i Krystyna/którzy w końcu lat sześćdziesiątych byli zawodnikami Kadry

Jan
Jan
10 miesięcy temu
Reply to  Olo

Ja pamiętam Pawełkiewiczów oraz Fender jeżeli nie tak sie pisało byli z BB a startowali z klubu Katowice też z kadry Polski

Jutrzenka
Jutrzenka
10 miesięcy temu

Świetny artykuł! Drogi autorze, nie ma jednak czegoś takiego jak Podbeskidzie w odniesieniu do regionu. To pojęcie nie ma żadnego konkretnego umiejscowienia. Proszę go nie używać, chyba, że się pisze o klubie sportowym Podbeskidzie…

Tubylec.
Tubylec.
10 miesięcy temu
Reply to  Jutrzenka

Podbeskidzie to tereny gdzie kończą się góry i rozpościera równina śląska

Tom.Info
Tom.Info
10 miesięcy temu
Reply to  Tubylec.

My tu nic nie widzimy bo nam góry zasłaniają./

Jan z BB
Jan z BB
10 miesięcy temu
Reply to  Jutrzenka

Niby klub podbeskidzie ośmiesza nas mieszkańców BB to są niby wiejscy kopacze co żerują na naszych podatkach HAŃBA kto na to chodzi taki co ma sieczkę w głowie.

Grzegorz
Grzegorz
10 miesięcy temu
Reply to  Jutrzenka

Artykuł genialny trzeba przyznać .Podbeskidzie (cz. Pobeskydí, niem. Beskidenland) – określenie nieformalne używane do określenia terenów geograficznie położonych u podnóża zachodniej części pasma Beskidów Zachodnich, obszaru dawnego województwa bielskiego bądź obszaru metropolitalnego/okręgu przemysłowego Bielska-Białej.

Les
Les
10 miesięcy temu

Nie ma czegoś takiego jak “Podbeskidzie”. Więc jeśli już to “podbeskidzie”. Z małej litery.

Monika
Monika
10 miesięcy temu

Super historia. Szkoda ze ani słowa o aktualnych saneczkarzach z Bielska.

Aleksander
Aleksander
10 miesięcy temu

Naprawdę piękna historia tor w Mikuszowicach był bardzo trudny technicznie Krynica szybki ale nie miał tyle wiraży. Startowałem na nim i Krynicy w latach 1960-65 mam sanki do dziś ,wspominam kolegów z dwójek a najwięcej wylot do lasu w Krynicy z bandy która miała 4 m wysokości ale było ok parę drobnych siniaków na nogach ,były to super czasy a Niemcy Austriacy Czesi się u nas uczyli.