Wydarzenia Bielsko-Biała

Historie, które rozdzierają serce. „Mamo, tu spadają bomby!”

Ukraińcy, których gościliśmy w redakcji, w towarzystwie Adriana Brissa, dzięki któremu oni, jak i setki uchodźców, znaleźli bezpieczne schronienie. Na zdjęciu z lewej Anna Worobiowa i jej dzieci – Milana i Marek. Z prawej policjantka Wiktoria. Fot. Marcin Kałuski

Choć uciekli przed wojną, to ta wyryła bolesne blizny w ich sercach i umysłach. Jedenastolatek, który zamieszkał w Buczkowicach, kuli się na dźwięk przelatującego śmigłowca. Cała rodzina wylewa łzy na telefon, patrząc na to, jak zbrodniarz z Moskwy zabija ich sąsiadów z rodzinnego Kramatorska. Z kolei w Bielsku-Białej, zabierając siostrę i kuzynki, schroniła się policjantka z sąsiadującego z Kramatorskiem Słowiańska. – Wiemy, co najeźdźcy robią kobietom – wskazuje.

W redakcji „Kroniki Beskidzkiej” i „beskidzkiej24” gościliśmy Ukraińców z obwodu donieckiego, który pozostał w ukraińskich rękach po wybuchu wojny w 2014 roku. Uchodźców z lwowskiego dworca prosto do Bielska-Białej przewiózł organizujący konwoje Adrian Briss. Pisaliśmy już ze szczegółami o tym, że wraz z innymi odważnymi kierowcami cztery razy w tygodniu pokonuje trasę z Lwowa do Polski. Jednego dnia są w stanie przewieźć z Ukrainy około 50 uchodźców.

Telefon do mamy

Anna Worobiowa jest matką siedmioletniej Milany i jedenastoletniego Marka. Mieszkała w 180-tysięcznym Kramatorsku w obwodzie donieckim. Po wybuchu wojny w Donbasie w 2014 roku, wraz z synem musiała uciekać. Nie sądziła, że koszmar wojny nie dość, że wróci, to w nieporównywalnie straszniejszej formie.

Kobieta dopiero co rozpoczęła pracę w markecie, który otwarto 22 lutego. – 23 lutego świętowaliśmy z tej okazji. Nikt się nie spodziewał, że za parę godzin, bo o 4.00 kolejnego dnia, to wszystko się zacznie… Był nalot, budynki aż się trzęsły. Wojska ukraińskie zestrzeliwały rakiety. Wszystko to spadało naokoło. Chwyciliśmy za telefony i już wiedzieliśmy: wybuchła wojna – opowiada Anna Worobiowa.

Mimo wszystko, rodzina starała się żyć normalnie. Ale powiedziała „dość” 14 marca. – Ja byłam w pracy, a dzieci w domu. Zadzwoniły do mnie. Były przerażone. O dwa domy od naszego spadła bomba. To był koszmar. Rzuciłam wszystko i pospieszyłam do dzieci. Następnego dnia wyjechaliśmy. Wzięłam dzieci, a do walizki i plecaka spakowałam to, co mogło się nam najbardziej przydać – opowiada matka. – Dzieci od początku chciały wyjechać, ale nie mogłam się na to zdecydować, nie mając żadnych pieniędzy i kontaktów – przyznaje.

Już 16 marca kobieta dotarła ze swoimi pociechami do Lwowa. – Nie wiedziałam, co dalej robić. Tłum uciekających ludzi robił przerażające wrażenie, przytłaczał. Musiałam uspokajać dzieci, które pytały, co z nami będzie, co dalej się stanie – wyznaje.

Kobieta była zagubiona i nieufna. Nie chciała rozmawiać z wolontariuszem, który proponował jej bezpłatny transport do Polski. Po prostu się bała. Adrian Briss, który w tym momencie przygotowywał się do odjazdu z kolejną grupą Ukraińców, wzbudził jej zaufanie. Postanowiła wsiąść do busa z nieznajomymi. Nieco się uspokoiła, gdy towarzyszyły jej inne kobiety, będące w podobnej sytuacji. To wtedy spotkała Wiktorię, która wyjechała ze Słowiańska, położonego tuż obok jej rodzinnego Kramatorska. Trzeba tu powiedzieć, że matka i jej dzieci mieli sporo szczęścia, bo ich podróż z Kramatorska, przez Lwów, do Bielska-Białej odbyła się w błyskawicznym tempie, bez koszmaru koczowania na dworcu czy granicy.

Przerażający dźwięk

Annę Worobiową i dwoje jej dzieci pod swój dach w Buczkowicach przyjął Adrian Briss. Gdy dowiedział się, że kobieta nie ma co ze sobą począć, nie był w stanie podjąć innej decyzji. – Ania chce zostać w Polsce. Staramy się jej we wszystkim pomagać. Trzeba zacząć od kursu języka polskiego. Gdy pozna język, będzie mogła znaleźć pracę, może nawet w swojej branży handlowej. Potem przyjdzie czas na mieszkanie i większą samodzielność. Na razie nie jest to dla niej łatwe. Nigdy nie podróżowała tak daleko – mówi mieszkaniec Buczkowic. – W tym momencie ma już założone konto, wyrobiony pesel, do ZUS-u został złożony wniosek o „500+”, korzysta z magazynów. Trzeba będzie jednak rozwiązać sprawę choćby braku dokumentów medycznych i szkolnych jej dzieci – wylicza.

Rodzina, która uciekła przed bombami, w powiecie bielskim stara się żyć normalnie. – Jest tu bardzo ładnie. Możemy liczyć na pomoc dobrych ludzi, za co im bardzo dziękujemy. Gdy córka skaleczyła się na huśtawce, byłam zdziwiona, jak szybką i fachową można tu otrzymać pomoc. Moje dzieci bawią się z dziećmi mojego gospodarza, w zasadzie rówieśnikami, korzystają z ogrodu. Uczą się online do końca roku szkolnego w ukraińskiej szkole – opowiada Anna Worobiowa. – Aż trudno uwierzyć, że przyjęli nas do siebie. Czujemy się, jak u własnej rodziny – dodaje.

Jedenastoletni Marek szczególnie przeżywa kolejną ucieczkę przed wojną. W tym wieku już wszystko rozumie i trudniej mu się wyciszyć. Śledzi to, co dzieje się w jego ojczystym kraju. – Reaguje strachem, gdy słyszy przelatujące śmigłowce i samoloty. Gdy coś leci, trzeba go uspokajać, bo bardzo to przeżywa – mówi mama. Liczy, że jej dzieci uda się też objąć jakąś formą opieki psychologicznej, by mogły sobie poradzić z traumą.

Wiktoria znaczy zwycięstwo

Wiktoria w Słowiańsku służyła jako policjantka w wydziale do walki z narkotykami. Pracowała dopóki po nalocie nie usłyszała od naczelnika swojego wydziału, by wyjechała. Mieszkała razem z siostrą, Andżeliką, a przyjechały do nich jeszcze dwie kuzynki – też dwudziestoparolatki – Julia i Ela. Gdy obok ich domu spadły bomby, spakowały się w dwie godziny. 12 marca wszystkie wyjechały razem do Lwowa. W tamtejszym punkcie recepcyjnym spędziły cztery dni. – Postanowiłyśmy jechać do Polski. Wiedziałyśmy, co może spotkać młode kobiety, które by zostały na wschodzie naszego kraju – mówi policjantka, której – z racji zawodu – mogłoby grozić jeszcze większe niebezpieczeństwo.

Teraz cztery młode kobiety mieszkają razem w Komorowicach. – Dobrze nam. Żyć można. Teraz szukamy pracy. Obojętnie jakiej. Byleby przynosiła godne pieniądze, bo chcemy być samodzielne. Wszystkie uczymy się języka, by sobie tu dobrze radzić – deklaruje Wiktoria. – Dziękujemy Polakom, że tak się nami zajmują, że nam pomagają. To wspaniałe – dodaje.

Co zrobi funkcjonariuszka, gdy wojna dobiegnie końca? Bo wierzy, że Ukraina przegoni barbarzyńskiego najeźdźcę. – Od razu wracam do siebie i do służby w policji – stwierdza. Mówi, że Ukraińcy pokochali swojego prezydenta. – Wszystkim daje przykład. Nigdy byśmy się nie spodziewali, że będzie tak dobrym prezydentem i to w tak trudnych czasach – mówi. Dla Putina ma jedno przesłanie. Identyczne, jakie usłyszała załoga rosyjskiego okrętu wojennego…

Wojna trwa

Ucieczka z Ukrainy nie oznacza dla kobiet i dzieci ucieczki przed wojną. Koszmar ich rodaków pozostałych w kraju jest i ich koszmarem. – Moja mama, siostra, która nie chce wyjechać i dwaj bracia zostali na Ukrainie. Sytuacja jest niespokojna. Cały czas są ostrzeliwani. Na szczęście możemy za darmo rozmawiać przez telefon. Każda taka rozmowa to straszne przeżycie – przybliża Anna Worobiowa.

Spotkanie w redakcji z mieszkanką Kramatorska nie mogło trafić na bardziej dramatyczny moment. Gdy już dobiegało końca, kobieta zerknęła na ekran telefonu. Tego dnia (8 kwietnia) świat obiegły zdjęcia zbombardowanego przez Rosjan dworca w Kramatorsku. Zbrodniarze zaatakowali cywili oczekujących na ewakuację. Zginęło ponad 50 osób, a ponad sto zostało rannych. Widok ciał leżących na ziemi był makabryczny. Dla Anny Worobiowej był to widok mieszkańców jej ukochanego miasta, być może znajomych. Zareagowała histerycznym płaczem. Dzieci przeżyły wstrząs, skupiły się przy mamie, też zerknęły na wstrząsające obrazy. Chłopiec miał łzy w oczach, dziewczynka patrzyła w nicość. To widok, który dosłownie rozdziera serce, wyciska łzy, uświadamia bezsilność wobec brutalnej wojny i ludobójstwa rozpętanych przez Rosjan.

– To straszne, ale niech pan o tym napisze, co teraz widzi. Taka właśnie jest ta wojna. Tak ci ludzie cierpią. Tam przecież zostali ich bliscy i sąsiedzi. Nie są w stanie się od tego oderwać, nie mogą przestać śledzić tego, co się dzieje z ich rodzinami i ojczyzną. Niestety, nawet te biedne dzieci, które nigdy nie zapomną tego dramatu. Jak możemy tego nie zauważać i im nie pomagać? Nie wybaczyłbym sobie, gdybyśmy nie jeździli do Lwowa i nie zabierali ich stamtąd w bezpiecznie miejsce – stwierdza Adrian Briss.

Kontakt dla zainteresowanych pomocą bohaterom artykułu oraz udziałem w kolejnych konwojach z Bielska-Białej do Lwowa:
Adrian Briss
tel. 600 469 436
google_news