Góry zawsze – bez względu czy są to „kapuściane” Beskidy czy skaliste Tatry należy traktować z szacunkiem. „Góry tylko dla rozważnych” – to hasło, choć powtarzane od lat, wciąż nie traci nic ze swojej aktualności. Co prawda wypadki w górach się zdarzały i z pewnością zdarzać się będą, bo jest to nieodłączny element wszelakich form górskiej aktywności, lecz warto pamiętać, że wybierając się na górską wycieczkę, to czy wrócimy do domu cali i zdrowi zależy w głównej mierze właśnie od nas samych.
Trzeba zawsze zachowywać czujność wyruszając nawet w Beskidy, i to w miejsce, które z pozoru dobrze znamy. Są to może i wierchy niewysokie, więc wydawać by się mogło mało wymagające (nie ma tu stromych przepaści czy skalistych perci, lodowcowych szczelin a lawiny zdarzają się wyjątkowo rzadko), lecz potrafią być groźne. W Beskidach doszło już do wielu tragedii. Przypominamy – ku przestrodze dla nowych pokoleń turystów – największe z nich. Zwłaszcza że mają one jeden wspólny mianownik: w jednej chwili góry zabrały młode ludzkie życia a tragedii tych można było uniknąć. Zabrakło odrobiny rozwagi i może szczęścia. Bo to nie góry zabijają, lecz ludzkie słabości.
Z Miziowej na Babią
Najtragiczniejszy z beskidzkich wypadków – jeśli chodzi o liczbę ofiar – miał miejsce na stokach Babiej Góry w lutym 1931 roku. Grupa czterech doświadczonych narciarzy (dwie kobiety i dwóch mężczyzn), członków sekcji narciarskiej towarzystwa sportowego „Beskid” z Andrychowa, wybrała się wtedy na narciarską wycieczkę. Chcieli pokonać na nartach bardzo trudną trasę wiodącą ze schroniska na Hali Miziowej pod Pilskiem do – nieistniejącego obecnie – schroniska usytuowanego w szczytowej partii Babiej Góry. Obiekt ten wybudowała początkiem minionego wieku niemiecka organizacja turystyczna Beskidenverein. Po wojnie został spalony, a później rozebrany, choć w latach 50. ubiegłego wieku pojawił się pomysł jego odbudowania.
Narciarze byli uczestnikami gwiaździstego rajdu grzbietem Beskidów z metą w Rabce. Odcinek z Pilska na Babią Górę był jednym z etapów, jaki w trakcie rajdu miała do pokonania grupa andrychowian. Z Hali Miziowej wędrowcy wyruszyli rankiem 14 lutego i pod wieczór dotarli do gajówki położonej w pobliżu przełęczy Jałowieckiej. Stamtąd do celu podróży pozostało im jeszcze sporo drogi. Czekający ich odcinek był najbardziej wymagający i trudny technicznie ze wszystkich, jakie do tej pory pokonali. Mimo to nie zważając, że zbliża się noc, a warunki w górach są coraz trudniejsze, postanowili kontynuować wędrówkę. Na nic zdały się namowy gajowego, który sugerował im zmianę decyzji i zaproponował nocleg. Narciarze ruszyli przed siebie. Wtedy po raz ostatni widziano ich żywych. Najprawdopodobniej późno w nocy dotarli na szczyt Babiej, gdzie pogoda była już fatalna. Nie wiadomo dlaczego – widząc co się dzieje – w rejonie przełęczy Brona nie zmienili planów i nie skierowali się do schroniskach na Markowych Szczawinach, dokąd dotrzeć było o wiele łatwiej. Postanowili kontynuować marsz na szczyt. Gdy tam musieli zmierzyć nie tylko z huraganowym wiatrem powodującym zamieć śnieżną, lecz także z gęstą mgłą ograniczającą widoczność. To przez nią nie udało im się odnaleźć drogi do położonego na wyciągnięcie ręki schroniska. Jak się później okazało, dzieliło ich od niego zaledwie …kilkanaście metrów. Jeden z uczestników wyprawy zjeżdżając w dół zbocza przejechał tuż obok budynku nie dostrzegając go. Jego zamarznięte zwłoki odnaleziono później kilkanaście metrów poniżej schroniska. Zmarł tam z wyczerpania i zimna. Także ciała dwóch kobiet, które – jak potem ustalono – chciały odnaleźć bezpieczne schronienie brnąc w śniegu na piechotę odnaleziono w bezpośrednim sąsiedztwie schroniska. Ciała czwartego uczestnika wyprawy i zarazem szefa grupy odnaleźć się jednak długo nie udawało. Minęło kilka miesięcy, gdy wiosną natrafiono na nie kilka kilometrów niżej, w rejonie przysiółka Przywarówka. I jemu niewiele brakowało, by dotrzeć do ludzkich siedzib. Jadąc i brnąc w śniegu cały czas w dół pokonał ogromny dystans i dotarł dosłownie na odległość kilku minut marszu do leśniczówki w Przywarówce.
Za tę tragedię obwiniano – oprócz wytykania braku rozwagi tragicznie zmarłym uczestnikom wyprawy – także dyżurującego tego dnia w schronisku na Babiej syna gospodarza obiektu, który nie zapalił w budynku wszystkich świateł, tak aby był on lepiej widoczny w czasie zamieci. O wypadku rozpisywała się ówczesna prasa, a do dzisiaj wspomina się o nim w górskiej literaturze. Nadal budzi bowiem ogromne emocje.
Tragiczne podejście
To niejedyne ofiary, jakie pochłonęła Babia. Szerokim echem w środowisku ludzi gór odbiła się śmierć w roku 1951 znanego działacza narciarskiego i turystycznego z Suchej Beskidzkiej Aleksandra Starzyńskiego. W kwietniu feralnego roku wybrał się na nartach z markowych Szczawin na szczyt Babiej Góry. Jak wynika z relacji z tamtych czasów, nie zabrał z sobą dowodu osobistego a w tamtym okresie był on bezwzględnie wymagany podczas poruszania się w strefie nadgranicznej. Już na szczycie narciarz został wylegitymowany przez patrol Wojsk Ochrony Pogranicza i gdy okazało się, że nie ma dowodu, wopiści zabrali go na drugą stronę masywu Babiej na posterunek w Przywarówce. To posuniecie okazało się tragiczne w skutkach. Po tym jak na dole wyjaśniono wątpliwości, narciarz postanowił wrócić na Markowe Szczawiny przechodząc przez szczyt Babiej. Do pokonania miał jednak ogromny dystans, w tym prawie kilometrowe podejście pod górę. Było późno i decyzja okazała się brzemienna w skutkach. Zwłaszcza że pogoda w górach znacznie się pogorszyła. Szczyt spowiły chmury, wiał porywisty wiatr, a na dodatek zaczął padać śnieg. Wędrowiec dotarł co prawda na szczyt, lecz nie udało mu się już z niego bezpiecznie zejść na Markowe Szczawiny. Jego ciało odnaleziono po kilku dniach.
Sportowcy w zamieci
Pod koniec grudnia 1980 roku, tym razem na stokach Pilska, rozegrała się inna z z beskidzkich tragedii, która do dzisiaj budzi wiele kontrowersji. Śmierć zabrała tam w górach trzech młodych sportowców. Ofiary to uczestnicy obozu treningowego zorganizowanego w pobliskim Korbielowie. Młodzi chodziarze z Kalisza szlifowali w górach formę pokonując forsownymi marszobiegami beskidzkie trasy. 27 grudnia grupa 16 dziewcząt i chłopców pod kierunkiem trenera zamierzała przebyć dystans kilkunastu kilometrów. Ich trasa miała wieść z Korbielowa przez Halę Miziową na szczyt Pilska. Stamtąd szlakiem prowadzącym wzdłuż ówczesnej granicy Polsko Czechosłowackiej młodzi sportowcy mieli dotrzeć na przełęcz Glinne, a dalej – już asfaltową drogą – do Korbielowa. Zakładali, że zajmie im to najwyżej 3,5 godziny. Grupa wyruszyła około 10 i gdy w zaplanowanym czasie nie dotarli do ośrodka, kierownik obozu postanowił powiadomić o sytuacji ratowników górskich. Zbieg okoliczności sprawił jednak, że informacja ta dotarła do goprowców z dużym opóźnieniem. Żołnierze WOP patrolujący granicę twierdzili bowiem, że widzieli poszukiwaną młodzież w rejonie przełęczy Glinne, co mogło świadczyć o tym, że sportowcy dotarli już w bezpieczny teren i prędzej czy później pojawią się na kwaterach. Tak się jednak nie stało, a sprawiło, że akcja ratunkowa rozpoczęła się dopiero późnym wieczorem, gdy w górach zapadły już ciemności, a warunki do przetrwania zrobiły się trudne. Temperatura spadła znacznie poniżej zera, zaczął padać śnieg, wyszła też gęsta mgła. Na dodatek w rejonie szczytu szalała wichura powodująca zamieć. Mimo to rejon Pilska przez całą noc przeszukiwało kilkunastu ratowników. Ich wysiłki nie przyniosły jednak rezultatu. Młodzieży nie udało się odnaleźć. Dopiero rankiem zaczęły docierać ze słowackiej strony niepokojące wieści. Grupa myśliwych udających się na polowanie natrafiła w rejonie wsi Mutne na zziębniętych, skrajnie wyczerpanych i poodmrażanych uczestników obozu kondycyjnego. Najtragiczniejszą informacją była jednak ta, że wśród odnalezionych brakuje trójki młodych osób. Ich ciała ratownicy odnaleźli nieco później po słowackiej stronie góry. Z relacji ocalałych wynikało, że grupa bardzo szybko, w zaplanowanym czasie, osiągnęła Halę Miziową i po krótkim odpoczynku w schronisku wyruszyła na szczyt Pilska. Nie zajęło im to wiele czasu i sportowcy ruszyli w stronę przełęczy Glinne. Jednak w pewnym momencie – choć warunki pogodowe i widoczność były jeszcze dobre – przewodzący grupie trener pomylił drogę i zaczął schodzić nie w stronę przełęczy, lecz bardziej na południe, na słowacką stronę góry. Dość szybko odkrył swój błąd, lecz wtedy doszło do nieoczekiwanego – i do dziś budzącego wielkie emocje – spotkania. Grupa natrafiła w lesie na słowackiego (czechosłowackiego) gajowego. Ten, widząc w jakiej sytuacji znalazła się młodzież, zamiast sprowadzić ją bezpiecznie na dół, kazał wracać na polską stronę, argumentując to ponoć wycelowaną w sporowców strzelbą myśliwską. Przeszkadzali podobno w polowaniu! Grupa zawróciła, a to okazało się wielkim błędem.
Młodzi sportowcy dotarli co prawda z powrotem na szczyt Pilska, lecz pogoda zdążyła się już tak bardzo załamać, że w gęstej mgle przy zapadających ciemnościach nie zdołali odnaleźć drogi do ocalenia. Kompletnie pobłądzili i przez całą noc błąkali się brnąc przez śnieg po zboczach Pilska po jego słowackiej stronie. W ciągu nocy z chłodu i wyczerpania zmarło – mimo prób reanimacji czynionych przez ich kolegów i trenera – trzech uczestników feralnego treningu. Trzeba wyjaśnić, że młodzi sportowcy nie byli kompletnie przygotowani na takie warunki. Nie przewidując trudności i problemów nie wzięli ze sobą prowiantu, ciepłego picia i dodatkowej odzieży. Byli ubrani jedynie w dresy, a na nogach mieli buty do biegania. Za tragedię obwiniano głównie trenera i organizatorów obozu, którzy w tak nieodpowiedzialny, wręcz bezmyślny sposób przygotowali wyjście w góry. Choć trzeba podkreślić, że tragedia był także wynikiem wielu innych niesprzyjających okoliczności i zbiegów zdarzeń. Poza tym ratownicy górscy nie dysponowali takim sprzętem jak dzisiaj. Nie było skuterów śnieżnych, quadów a nawet odpowiednich nart. Nie było też telefonów komórkowych, a łączność bezprzewodowa, jaką wtedy dysponowano, pozostawiała wiele do życzenia.
Feralny trening ultramaratończyka
Jednak nawet najlepiej wyposażeni i wyszkoleni ratownicy mogą nie być w stanie pomóc, gdy zabraknie szczęścia i rozwagi. W lutym 2015 roku media w całym kraju obiegła wieść o śmierci na stokach Babiej Góry 35-letniego biegacza ultramaratończyka z Małopolski. Mężczyzna w sobotnie popołudnie wyruszył ze schroniska w Markowych Szczawinach na trening. Zamierzał pobiegać w rejonie wierzchołka Babiej. Gdy pod dwóch godzinach – o umówionym czasie – nie dotarł do schroniska, poinformowano GOPR. Około 17.00 rozpoczęła się akcja poszukiwawcza, w której udział brali zarówno polscy jak i słowaccy ratownicy. Poszukiwania utrudniało to, iż nie było do końca wiadomo, gdzie konkretnie udał się 35-latek. Gdy w środku nocy zamierzano już przerwać poszukiwania, aby wznowić je rankiem ratownicy natrafili na ciało biegacza…
Aleksander Starzyński wynajmował pokój u mojej rodziny. Historia wciąż żywa…