Ich bliscy uważali ten pomysł za czyste szaleństwo. Bo jak można ruszyć w świat z dwojgiem pociech, które razem mają… trzy lata. Tymczasem jaworzanka Angelika, jej ukochany Mo oraz dzieci Ingis i Iyan przemierzają – na koniach! – bezdroża Ameryki. Z Argentyny – przez pustynię, góry i bezkresne równiny – chcą dotrzeć do Meksyku.
Zaczęło się od złamanego serca
Rodzinny dom Angeliki Milli znajduje się w Jaworzu, gdzie z wielką przyjemnością wraca, by w urokliwym gospodarstwie nieco odetchnąć między kolejnymi podróżami. W Bielsku-Białej ukończyła IV Liceum Ogólnokształcące o profilu biologiczno-chemicznym, a edukację kontynuowała na Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie. Zawsze pasjonowały ją konie, a umiejętności jeździeckie podnosi od ponad szesnastu lat. W 2015 roku ukończyła studia, otrzymując tytuł inżyniera hodowli i użytkowania koni. Już wcześniej rozpoczęła niekończącą się podróż po świecie. Na pierwszy ogień poszły Stany Zjednoczone, gdy uczestniczyła w studenckim programie Camp America. – Pozwalał on – po dziesięciotygodniowej pracy podczas obozu letniego – na zwiedzanie przez cały miesiąc. Wyjazd, który z początku miał mi tylko pomóc uporać się ze złamanym sercem, okazał się punktem przełomowym w moim życiu. Otworzyły mi się oczy na świat i możliwości, jakie daje podróżowanie – wspomina Angelika Milli.
Do dzisiaj zwiedziła prawie pół setki krajów. Pracowała w kilku europejskich stadninach, wykorzystując pasję do koni i zdobyte wykształcenie, zajmując się prowadzeniem wypraw, hipoterapią, ujeżdżaniem i szkoleniem koni, a nawet skokami przez przeszkody. Uważa, że w powiedzeniu, iż podróże kształcą nie ma krzty przesady. Bo jeżdżąc po świecie nauczyła się o wiele więcej, niż w szkole. Imała się rozmaitych zajęć, prac, zleceń i wolontariatów w przerwach między podróżowaniem autostopem, samolotem, rowerem, żaglówką czy na piechotę. W Tajlandii na przykład pracowała… z tygrysami i słoniami. Oszczędzała jak tylko mogła, dorabiała gdzie tylko mogła i wydawała jak najmniej mogła. Jej dewizą jest życie z jednej strony odważne, a z drugiej proste, wręcz stawiające na minimalizm.
Poznała bratnią duszę
W 2015 roku spotkała swoją bratnią duszę. Mo Abdoulvahab urodził się w Pondicherry – mieście w południowych Indiach, dawnej kolonii francuskiej. Jego matką była Hinduska, a ojcem Francuz. Gdy jako dwudziestolatek zdobył licencjat z mikrobiologii medycznej, ruszył w sześcioletnią podróż, mając ze sobą tylko 150 euro. Zwiedził prawie sześćdziesiąt krajów, a pracował aż w trzynastu. W 2015 roku kupił ogiera w pobliżu Oaxaca w Meksyku i przejechał 750 kilometrów do Frontera Corozal, meksykańsko-gwatemalskiej granicy, gdzie odmówiono mu wjazdu do Gwatemali. Wtedy też powrócił do Europy. Poznali się w Paryżu, gdy korzystali z „CouchSurfingu” – portalu, za pośrednictwem którego można się zatrzymywać na darmowy nocleg w różnych miejscach świata. – To wspaniała idea, pozwalająca zwiedzać świat bez dużych nakładów pieniędzy oraz poznać genialnych ludzi dzielących tę samą pasję do podróży – uważa podróżniczka.
Połączyła ich nie tylko miłość, ale też pasja do koni. – Razem z Mo zamieszkaliśmy w Londynie, planując zarobić na wspólną podróż przez Amerykę Południową – opowiada Angelika Milli. Była wręcz zachwycona pomysłem konnej wyprawy po bezdrożach Ameryki. Od razu zaczęli planować wspólny wyjazd. – Jednak bardzo szybko pojawiły się dzieci i nasze plany zostały przesunięte w czasie – dodaje.
Chłopczyk Iyan, dziś dwuletni, na swoim pierwszym kucyku zaczął jeździć, gdy miał rok i osiem miesięcy. W wieku dwóch lat sam już siedział na koniu. Obecnie może wytrzymać w siodle kilka godzin. – Potrafi też zająć się takimi czynnościami przy koniach, jak karmienie, pojenie, prowadzenie i szczotkowanie. Wie, jak rozpalać ogień, czerpać wodę z jeziora czy rzeki. W tak młodym wieku jest już bardzo ważnym członkiem naszego podróżniczego zespołu. Wykonuje zadania, które odciążają nas, dorosłych. Uczy się pięciu języków, ale nie poprzez filmy czy książki, ale w praktyce – mówiąc, widząc i czując – opisują rodzice.
Z kolei roczna Ingis na pierwszym koniu siedziała już w wieku ośmiu miesięcy. Z dużą odwagą potrafi doprowadzić do porządku nie tylko kota czy psa, ale i największego konia rodziców – Pomelo. Silnym i zdecydowanym głosem sprawia, że koń idzie tam, gdzie ona chce. Na razie podczas wypraw musi zaakceptować miejsce w plecaku taty, który jedzie to na koniu, to na motocyklu. Jednak – ze względów bezpieczeństwa – bardzo rzadko. – Widać, że ciągnie ją do siodła. Gdy już usiądzie, to ani myśli zejść. Były chwile, że raczkowała do leżącego na ziemi siodła, by na nim usiąść. Jest bardzo pogodna i uwielbia się bawić – cieszą się rodzice.
Z Argentyny do Meksyku
Przez dwa lata rodzina mieszkała w Anglii, pracując i odkładając pieniądze na podróż. Ta rozpoczęła się we wrześniu 2018 roku. Do teraz rodzina pokonała konno przeszło tysiąc kilometrów przez Argentynę. W planie jest pokonanie w ciągu dziesięciu lat drogi do Meksyku, a niewykluczone, że podróż będzie jeszcze bardziej śmiała. – Dopiero oglądanie świata z grzbietu konia dało nam poczucie pełnej wolności i spełnienia. Konie są środkiem transportu od zarania dziejów. W obecnych czasach ten sposób podróżowania pokazuje, czego nam brakuje w życiu pełnym pośpiechu. Ludzie nie postrzegają nas jako kolejnych turystów, ale interesują ich nasze motywy. Użyczają nam swojego czasu, yerba mate, a czasem dachu nad głową. Przekazują nam dogłębną wiedzę o kraju i życiu w nim – wyjaśnia mieszkanka Jaworza. – Rodzina, znajomi – wszyscy uważali nasz pomysł za czyste szaleństwo, biorąc pod uwagę wiek naszych dzieci. One jednak najszybciej się przystosowały, pomagają karmić zwierzęta, przynoszą patyki na ogień, są brudne, ale szczęśliwe i bardzo odporne, a jedyne czego im brakuje, to czasu spędzonego na oglądaniu telewizji – dodaje.
– W momencie rozpoczęcia wyprawy Ingis miała dziewięć miesięcy. Choć jest najmłodsza, jest z nią najmniej problemów. Uwielbia zwierzęta, ma ogromny apetyt, nie ma strachu przed niczym, potrafi odnaleźć wielką radość w małych rzeczach („O! Właśnie znalazłam nowy patyk do zabawy!”). Iyan, gdy zaczynaliśmy, kończył dwa lata. Często ma swoje humory i opinie, ale jest bardzo pomocny w przynoszeniu patyków na ogień, karmieniu zwierząt czy nawet zmywaniu naczyń. Sadzamy go często na koniu, na około pół godziny, co bardzo mu się podoba. Bierze wtedy wodze w ręce, sam prowadzi konia i mówi, że chce jechać szybciej. Dzieci najszybciej się przystosowały do nowych warunków – przebywają cały dzień na świeżym powietrzu, bawią się wszystkim, co uda im się znaleźć, spędzają mnóstwo czasu z obojgiem rodziców i niczego im do szczęścia nie brakuje – zapewnia mama, która nie może się też nachwalić partnera: – Mo jest niesamowicie kreatywny i inteligentny. Nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Jest głową całej naszej ekspedycji, zajmuje się logistyką i rozwiązywaniem problemów, których po drodze napotykamy sporo.
„Zwykły” dzień
W przypadku rodziny podróżników trudno mówić, że jakikolwiek dzień jest „zwykły”. – Jednak typowy dzień w podróży wygląda tak, że wstajemy około ósmej. Mo karmi zwierzęta, ja przygotowuję dzieci do wyjścia na zewnątrz – rankiem jest dosyć zimno, zwłaszcza na pustyni. Po śniadaniu zabieramy się za czyszczenie koni i siodłanie. Rano jedziemy dwie-trzy godziny, po czym robimy przerwę na obiad. Po południu – kolejne dwie-trzy godziny w siodle, aż znajdziemy odpowiednie miejsce do rozbicia obozu. Czas gotowania kolacji poprzedzony jest szukaniem bezpiecznego miejsca do rozpalenia ogniska i zbieraniem drewna. Gotowanie na ogniu zajmuje sporo czasu, także staramy się zaczynać około osiemnastej, tak by za godzinę było gotowe. Dzieci chodzą spać między 21.00 a 22.00 – opisuje Angelika Milli. – Zmieniamy się razem z Mo – jednego dnia on rano rusza z końmi, a ja razem z dziećmi podążam samochodem, a po południu zamiana. Po dotarciu do następnej wioski robimy co najmniej dwa dni przerwy na odpoczynek, prysznic i pranie. Ludzie bardzo często pozwalają nam skorzystać z prysznica u siebie w domu, czasem oferują nocleg bądź poczęstują jakimiś domowymi wyrobami – dodaje. – Raczej wszędzie czujemy się bezpiecznie. Jedyne, czego możemy się obawiać, to aby nam nikt nie ukradł koni. Mamy naprawdę świetne konie w tym momencie, wytrenowanie ich zajęło nam sporo czasu. Odkrywając świat z grzbietu konia człowiek zdaje sobie sprawę z ogromu Ziemi. Czas zwalnia, a my jadąc wolno zwracamy uwagę na każdy najmniejszy szczegół. Tam gdzieś w oddali na pustynnej równinie widać kępkę drzew – to znaczy, że albo była, albo jest tam woda, a wtedy jest też szansa na zieloną trawę dla naszych koni. Obserwujemy i planujemy, gdzie jest najlepsze miejsce, by zrobić przerwę, a czasem bardzo ciężko coś znaleźć. Dużo czasu spędziliśmy na Pustyni Patagońskiej i był problem ze znalezieniem wody dla koni czy choćby jednego drzewa, aby się schować przed słońcem. Teraz wracamy już w stronę gór, więc będą inne problemy i wyzwania – opowiada podróżniczka.
Rodzina obieżyświatów zorganizowała niezwykłą karawanę. Przez pierwszych pięć miesięcy tworzyły ją trzy konie, z których jeden dźwigał część bagaży, a dwa służyły do jazdy, oraz motocykl z przyczepką, na której była reszta rzeczy. Nie było to rozwiązanie idealne na kamienistych traktach. Bywały dni, że dwa razy trzeba było się zatrzymywać z powodu przebitych opon w przyczepie. – Z powodu wielu innych trudności, w tym ekstremalnej pogody w słynącej z silnych wiatrów Patagonii i kłopotów w codziennym pakowaniu całego dobytku na konia, w lutym postanowiliśmy zamienić motocykl na samochód. Kupiliśmy vana, którego przerobiliśmy na kampera z miejscem z tyłu do spania. Podróżując z dwójką małych dzieci musimy wozić ze sobą bardzo dużo rzeczy. Sama apteczka pierwszej pomocy dla ludzi i koni waży prawie dziesięć kilogramów, a tu jeszcze trzeba spakować pieluchy, ubrania, wszystko co potrzebne do gotowania na ogniu oraz jedzenie na tydzień. Średnia odległość między wioskami wynosi sto kilometrów, a dla nas to pięć dni jazdy – objaśnia podróżniczka.
Ukochany kraj daje w kość
Podróżnicy są zachwyceni Argentyną. – Ludziom żyje się bardzo ciężko. Kraj ma ogromne problemy ekonomiczne, ceny są okropnie wysokie w stosunku do wypłaty, jaką przeciętny człowiek otrzymuje. Są niemal tak wysokie, jak… w Londynie! Na wsi wielu ludzi nie ma pracy, no bo co tu robić? Jeśli ktoś ma spory kawałek pola, to przynajmniej może chować bydło bądź owce. Argentyńczycy uwielbiają jednak swój kraj, swoją kulturę, przyrodę, jedzenie. Mimo trudów życia w surowej Patagonii, nie zamieniliby tego miejsca na żadne inne, bo je kochają całym sercem i bardzo silny wiatr i brak wody są rekompensowane widokami nie z tej ziemi. Ludzie są tacy jak wszędzie – były osoby, które bezinteresownie bardzo nam pomogły, były też takie, które tylko widziały nas jako portfel pełen pieniędzy. W Argentynie czas płynie inaczej, nikomu się nie spieszy, w ciągu dnia musi być sjesta (cztero-pięciogodzinna przerwa, w trakcie której wszystkie sklepy są zamknięte). W jednej z wiosek znaleźliśmy sklep, który był otwarty tylko trzy godziny dziennie – uśmiecha się Angelika Milli.
Bywa, że na poszczególnych etapach wyprawy do rodzinnej karawany dołączają wolontariusze, którzy także chcieliby poczuć magię niespiesznej podróży w siodle. Z jednej strony to zawsze jeden koń więcej do przygotowania, ale z drugiej – dodatkowi członkowie podróży pomagają w wielu codziennych czynnościach.
Argentyńska zima i europejskie lato
Z uwagi na wysokie ceny w Argentynie, rodzina musi realizować swą podróż w etapach. W trakcie argentyńskiej zimy, czyli europejskiego lata, para planuje wrócić do Europy i pracować kilka miesięcy, aby zebrać pieniądze i być w stanie kontynuować podróż. Jednak już na początku kwietnia Angelika Milli wpadła do Europy. – Odwiedzam dom w Jaworzu, ale gdzie będę za miesiąc – nie wiadomo. Wszystko zależy od tego, jak rozwiąże się sytuacja z szukaniem pracy. Mój partner jest wciąż w Argentynie przy koniach, szukając miejsca, gdzie możemy je bezpiecznie zostawić na zimę. Już za nimi tęsknię – wyznała wtedy „beskidzkiej24”.
Przygody rodziny można śledzić na bieżąco za pośrednictwem bloga (TUTAJ) oraz facebookowego profilu (TUTAJ). – Im więcej osób nas śledzi na Facebooku, tym większą szansę mamy na znalezienie potencjalnych sponsorów czy współpracę ze znanymi markami. To dla nas ważne, bo finansowanie tej ekspedycji, jak można się domyślić, sporo kosztuje – stwierdza jaworzanka.
Ich sprawa. Są wolnymi ludźmi i nie nie dodają cierpienia pociechom.
Są właścicielami swoich dzieci – i pomimo że podróż nie jest pomysłem maluchów to niech je sobie wychowują wg swojego uznania. Inna sprawa że w pewnych ‘nowoczesnych’ krajach prawdopodobnie urzędowo rozbito by tą rodzinę.
Podziwiam.
biedne dzieci ….i szcześliwi rodzice
Rodzina, wszyscy znajomi mają rację.
Odezwała się ta co w każdym temacie uważa się za wyrocznię a pewnie kisi się tylko w domu. Rodzice ryzykują zdrowie swoich dzieci choćby wożąc się do ogniska wszelkich chorób jakimi są przedszkola. W szklanym kloszu dzieci się nie zamknie a z takiej podróży wiele wyciągną dla siebie na przyszłość. Ja jestem pełen podziwu za ich odwagę i samozaparcie
Nie o mnie tutaj mowa! Nie moja opinia ale się z nią zgadzam i tyko tyle.
Dodam, że te dzieci nie nadają się nawet do przedszkola. Skomentować mogą odpowiedzialnie mamy, które mają dzieci w tym wieku.
Coś wspaniałego . Bezpiecznej podróży!