Wydarzenia Bielsko-Biała Cieszyn Czechowice-Dziedzice

Łatwiej pokonać kotka niż tygrysa. Celują w raka pozytywnym myśleniem

Fot. z archiwum rodzinnego

Uwielbia rysować i szkicować. W wodzie czuje się jak ryba. Kocha jazdę na hulajnodze i zwierzęta. Marzy o domu z ogrodem, w którym będą psy, koty i oczywiście basen. I choć ma zaledwie siedem lat, jest niezwykle mądrą i dojrzałą osobą. Mowa o Ani Łagosz z Cieszyna. Miesiąc temu otrzymała świadectwo ukończenia pierwszej klasy, ale równolegle zdaje ważny życiowy egzamin. Wygrywa z nowotworem.

Wszystko zaczęło się pół roku temu. 22 grudnia. Zwyczajny wtorek pandemicznej niezwyczajności. Ania miała lekcje zdalne. Wigilijkę klasową przed monitorem. Skarżyła się, że pobolewa ją brzuch. – Umówiliśmy się na teleporadę. Byłam przekonana, że to niestrawność, bo ból nie był jakiś ostry. Pojawiał się i znikał, zwłaszcza po wypiciu naparu z mięty. Ale pani doktor zaprosiła nas do gabinetu i po wstępnym badaniu odesłała do szpitala w Bielsku-Białej na badania obrazowe. Tam lekarz zbadał córkę. Stwierdził, że to kolka jelitowa, ale zdecydował, iż zrobi USG. Ze mnie zeszło ciśnienie, bo w końcu kolka to nic takiego. Swoje odczekałyśmy przed gabinetem i w tym czasie ból minął. Ania stwierdziła, że możemy jechać do domu – wspomina Bogusława Łagosz.

Kiedy w końcu weszły do gabinetu, podczas badania USG panowała dziwna cisza. Mama Ani próbowała rozładować napięcie. Zagadnąć panią doktor. Uśmiechać się do córki. Bo przecież za chwilę jadą do domu. Po badaniu znów znalazły się na szpitalnym korytarzu pełnym dziecięcych rysunków. Pani Bogusława nie pamięta ani jednego z nich. Jej myśli galopowały. – Zaprosili nas do środka. Poczułam na sobie spojrzenia wszystkich, którzy mieli w tym czasie dyżur. Wiedziałam, że coś jest nie tak. To, co usłyszałam za moment, zmieniło wszystko. Guz na lewej nerce o wymiarach 10 x 7 x 4 cm. Podejrzenie guza Wilmsa. Zmiana nowotworowa złośliwa. Mój świat się zawalił. Co zrobiłam nie tak? W którym miejscu zawiodłam? Te pytania zajęły w całości moją głową. Następnego dnia rano byliśmy już w Zabrzu. Anię czekały liczne badania. Spędziliśmy tam święta Bożego Narodzenia, co chyba było najtrudniejsze dla córki. Ale Aniołki są sprytne, bo nawet tam dostarczyły nam prezenty, a przy okazji okazało się, że mój partner robi najlepsze krokiety bezglutenowe na świecie! – opowiada pani Bogusia.

Po cichu wciąż miała nadzieję, że medycy się mylą. Że stanie się cud. – Zadziałał u mnie mechanizm klasycznego wyparcia. Choć pracuję z ludźmi znajdującymi się w różnych momentach życia i wiem, co może dziać się w stresie, co robić w kryzysie, byłam bezradna. Jak to mówią – szewc bez butów chodzi. Ale przecież nie jesteśmy robotami i mamy emocje. Poświęciłam więc kilka dni na wyparcie, ale w końcu trzeba było się pozbierać. Dzieci nas obserwują. Jesteśmy dla nich wzorem. Nie mogłam się obawiać i smucić, bo Ania, zamiast zbierać siły na walkę z tym, co przed nią, oddawałaby je mnie, by wzmocnić swoją mamę. Tak nie mogło być – mówi pani Bogusia.

Nie wiem, kiedy to nastąpiło, ale w pewnym momencie to Ania zaczęła mnie uczyć, strofowała, kiedy naszła mnie jakaś czarna chmura. Szybko pogodziła się z utratą włosów, za co ją podziwiałam, bo mi było o wiele trudniej na to patrzeć. Pewnego dnia przyniosła mi pokazać taką konkretną garść włosków i powiedziała „Mamo, patrz… Ale wiesz, że one odrosną i będą o wiele ładniejsze!”

Diagnozę potwierdzono 28 grudnia. Tego samego dnia Ania dostała swoją pierwszą chemię. W kolejnych trzech tygodniach następne trzy dawki. Na piąty tydzień zaplanowano operację usunięcia guza z całą nerką. – Powoli oswajałam córkę z tym, co przed nią. Przygotowywałam na wypadanie włosów, na operację. Rysowałyśmy jej nereczki i wizualizowała, że wpada do nich i całego ciała światło. Słuchałyśmy odpowiedniej muzyki i starałyśmy się podnosić nasze wibracje, przez co rozumiem między innymi nastawienie przepełnione zaufaniem, radością i miłością. Nie wiem, kiedy to nastąpiło, ale w pewnym momencie to Ania zaczęła mnie uczyć, strofowała, kiedy naszła mnie jakaś czarna chmura. Szybko pogodziła się z utratą włosów, za co ją podziwiałam, bo mi było o wiele trudniej na to patrzeć. Pewnego dnia przyniosła mi pokazać taką konkretną garść włosków i powiedziała „Mamo, patrz… Ale wiesz, że one odrosną i będą o wiele ładniejsze!”. Żeby było jej łatwiej, mój partner, a wujek Ani, Grzegorz, zgolił włosy. Jej mina była bezcenna, kiedy go zobaczyła. Nazwała swoją chorobę pieszczotliwie nowotworkiem. Czy to nie jest wspaniałe? Łatwiej przecież pokonać kotka niż tygrysa! Już wtedy, na początku drogi, miała w sobie i ma do dziś tyle akceptacji i spokoju, jakby wiedziała, że to jest jakaś lekcja, którą musi przejść i chce zdać ten egzamin na szóstkę z plus. A ja się tylko zastanawiam, kto tu jest czyim nauczycielem… – przyznaje, nie bez wzruszenia, nasza rozmówczyni.

Kiedy zbliżał się dzień operacji, Ania zapytała mamę, co się stanie z jej nerką. Na to wspomnienie łzy stają w oczach pani Bogusi. Ania nie chciała, by lekarze gdzieś nerkę wyrzucili. Chciała, by ją dobrze potraktowali, bo czuła, że spełniła ona w jej życiu ważną rolę. W pewnym sensie uratowała jej istnienie. Zanim znalazła się na stole operacyjnym, pożegnała swoją lewą nerkę i podziękowała za wszystko, co dla niej zrobiła… – Dzień operacji, 25 stycznia, był trudny dla nas obu, ale dowiódł, że w tym maleńkim ciele jest silna dusza. Ania szybko się regenerowała. Po prawie trzech tygodniach przyszły wyniki badań histopatologicznych. Okazało się, że zaklasyfikowano guza na drugi stopień, co oznaczało dla Ani 28 tygodni chemioterapii. Kolejny strzał. Wiedziałam, że martwieniem się niczego nie zmienię i trzeba to przetrwać! Od tego momentu w naszym domu funkcjonuje stwierdzenie, że Ania już jest zdrowa i tylko wspomagamy to zdrowienie wizytami w szpitalu. Zadaniowo spakowaliśmy się więc i 15 lutego rozpoczęliśmy chemioterapię pooperacyjną. Ania dostaje chemię raz w tygodniu i dobre wyniki sprawiają, że po półtorej dnia pobytu w szpitalu wracamy do domu – wyjaśnia pani Bogusława.

Ania nie traktuje wyjazdu do Zabrza jako czegoś negatywnego. We wszystkim dostrzega plusy. W końcu we wtorki, w których pojawia się w szpitalu, Fundacja „Iskierka” przeprowadza świetne zajęcia kreatywne, więc jest to jakiś powód, by być na oddziale.

– Widzę, że po chemii jest jej niedobrze, ale ona się nie skarży. Przyjmuje to jako coś, co jest i minie. Jej menu coraz bardziej się uszczupla, bo coraz więcej produktów wskakuje na czarną listę, ale radzimy sobie, szukamy nowości, żeby zachęcić Anię do jedzenia i przede wszystkim suplementujemy ją. Podczas chemioterapii te możliwości są ograniczone, ale wspieramy ją czym tylko możemy i planujemy dalsze wsparcie organizmu po zakończeniu leczenia, na co już zbieramy pieniądze. Każdego wieczoru praktykujemy wdzięczność. Dziękujemy za wszystko, za co czujemy, że chcemy podziękować. Niesamowite jest, ile Ania znajduje powodów do bycia wdzięczną! Rozpiera mnie duma, że spotkał mnie ten zaszczyt bycia jej mamą – zdradza pani Bogusia…

Cieszynianka dziękuje wszystkim osobom, które w minionym półroczu przekazały jej córce i rodzinie wsparcie w postaci modlitw, dobrych myśli, cudownych intencji. To wszystko dało Ani i jej bliskim dużo sił, więc proszą o kolejne porcje dobrej energii, bo mocno wierzą w jej działanie. Jeśli ktoś zechce, może również przekazać wsparcie finansowe, które zostanie przeznaczone na powrót Ani do pełnego zdrowia i formy. Link do zrzutki znajduje się tutaj.

google_news
1 Komentarz
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
zoka
zoka
3 lat temu

Kochani , dokładnie wiem przez co przechodzicie. Po przeczytaniu artykułu wróciły wspomnienia i smutek ale muszę Wam powiedzieć że nasze dzieci w takich sytuacjach są bardziej dorosłe niż my. To one dodają nam sił , i dziwne ale mądrość wypowiedzi , rozmów i styl bycia sobą w tych ciężkich chwilach pokazuje ich dojrzałość do sytuacji.Bącie dzielni i baaaardzo cierpliwi i wyrozumiali , życzę Wam duużo miłości , zdrowia i spokoju ., ps, o naszej ( chorobie Mateusza) można przeczytać w art. Lenie też idą do nieba , pozdrawiam.