W połowie lutego ruszyły wreszcie wyciągi narciarskie. Na tę chwilę – od grudnia – z utęsknieniem czekali miłośnicy białego szaleństwa. Narciarze i snowboardziści tłumnie pojawili się w Beskidach. Początek sezonu okazał się jednak wyjątkowo pracowity dla górskich ratowników. Tylko w ciągu czterech pierwszych dni funkcjonowania ośrodków narciarskich udzielali pomocy ponad 100 kontuzjowanym narciarzom! Doszło też – pierwszy raz od kilku lat – do wypadku śmiertelnego.
W ubiegłym, trwającym około czterech miesięcy sezonie, takich interwencji było nieco ponad 1200. W ciągu jednego lutowego weekendu, narciarska brać wyrobiła blisko 10 procent ubiegłorocznej normy! Jak tak dalej pójdzie, to ten sezon – choć krótki – może okazać się pod tym względem rekordowy (o ile oczywiście stoki będą nadal czynne). Trzeba przy tym dodać, że statystyki GOPR nie oddają pełnej skali zjawiska. Nie wszystkie stoki narciarskie zabezpieczają górscy ratownicy spod znaku błękitnego krzyża. To zależy od decyzji właścicieli poszczególnych ośrodków. Mogą podpisać z GOPR umowę na świadczenie takiej usługi, lecz nie muszą. Wtedy o bezpieczeństwo narciarzy muszą zadbać we własnym zakresie. Statystyki GOPR-u nie uwzględniają wypadków na takich trasach.
Dlaczego tak wielu narciarzy doznaje urazów? Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa. Jest jednak kilka kwestii, na które zwracają uwagę ludzie gór. Po pierwsze zbyt duża prędkość. Jak przyznaje Marcin Szczurek, naczelnik Grupy Beskidzkiej GOPR, wielu narciarzy nie dostosowuje jej do swoich umiejętności, warunków panujących na trasie czy ilości osób znajdujących się na stoku. Gdy pojawiają się problemy, nie są w stanie zapanować nad nartami czy deską, a od tego już tylko krok do nieszczęścia. Tracąc kontrolę można staranować innego narciarza albo mocno poturbować się samemu. Zwłaszcza, że trasy przygotowywane są obecnie „na twardo”, z użyciem głównie sztucznie wyprodukowanego śniegu. Można go obić ratrakiem dosłownie „na beton”. Taki stok przypomina bardziej lodowisko niż miękką śnieżną kołderkę. A upadek na twarde podłoże zawsze jest bolesny i nierzadko kończy się poważną kontuzją. Ratownicy mają obecnie bardzo często do czynienia z urazami głowy, zwichnięciami i skręceniami stawów, stłuczeniami czy urazami kręgosłupa oraz złamaniami. Nawet niepozornie wyglądający upadek na zmrożoną trasę może zakończyć się poważnym uszczerbkiem na zdrowiu.
To, że wielu narciarzy jeździ zbyt szybko, nie zawsze wynika z brawury czy braku zdrowego rozsądku. Spory wpływ na to ma obecnie stosowana (i uczona na kursach) technika jazdy na krawędziach nart, tak zwany carving. Techniki klasyczne (np. kristiania) większy nacisk kładły na utrzymanie kontroli nad nartami kosztem prędkości.
Obecny styl stawia na prędkość. Podczas jazdy starymi technikami każdy skręt wiązał się z wyhamowaniem i wytraceniem szybkości. Jadąc na krawędziach, podczas skrętu jeszcze bardziej przyspieszamy.
Dzięki temu osiąga się zawrotne prędkości, co wskazane jest na zawodach sportowych, lecz niekoniecznie na zatłoczonym, oblodzonym stoku. Wszystko można więc sprowadzić do prostego stwierdzenia: aby unikać wypadków, należy zjeżdżać z taką prędkością, aby w każdej sytuacji móc zapanować nad nartami. Oczywiście zawsze może wydarzyć się coś niespodziewanego (kamień na trasie, niewidoczna mulda, bryłka lodu), lecz na pewno stosowanie tej prostej zasady mocno zminimalizuje ryzyko doznania kontuzji.
Trzeba też zauważyć, że wiele osób przecenia swoje umiejętności i pojawia się na trasach, na których nie powinno ich być. Dużym ułatwieniem są dla nich nowoczesne wyciągi, jakie pojawiły się w Beskidach. Kanapy czy gondole sprawiają, że na górę mogą dostać się nawet początkujący narciarze o mizernych umiejętnościach. A gdy już wjadą, to chcą zjechać, co bardzo często kończy się dla nich „walką o życie”. Gdy w górach królowały wyciągi orczykowe, nie było tak łatwo. Bo żeby z nich korzystać, trzeba było posiadać spore umiejętności narciarskie. Żółtodzióbom nie tak łatwo było się na nich utrzymać. Dokonywały więc swego rodzaju selekcji, której teraz – dzięki wygodnym kanapom – brakuje.
Inna sprawa, że nie ma żadnych ograniczeń w korzystaniu ze stoków narciarskich. Nawet osoba, która nie potrafi jeździć na nartach czy desce może wybrać się nawet na najtrudniejszą z tras zjazdowych. A potem stanowić zagrożenie zarówno dla siebie, jak i dla innych narciarzy.
Ratownicy przyznają, że przyczyną wypadków na stokach jest też alkohol. Zdarza się, że ratownicy mają do czynienia z osobami, które przesadziły z piwem czy grzańcem i mają trudności w utrzymaniu się na nartach. W tym wypadku sprawa wydaje się oczywista: takich osób w ogóle na stokach być nie powinno. Przepisy zakazują jazdy na nartach czy desce pod wpływem alkoholu (powyżej 0,5 promila). Kto nie przestrzega tej zasady popełnia wykroczenie, czym naraża się na prawne konsekwencje. Najwyraźniej jednak ten zakaz nie do wszystkich przemawia.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. W naszym kraju obowiązek jazdy w kasku dotyczy tylko dzieci i młodzieży do 16 lat. Ratownicy i doświadczeni narciarze zalecają jednak, aby kaski zakładali wszyscy, którzy pojawiają się na stokach. Gdy już dojdzie do upadku kask może uchronić przed poważnymi urazami głowy. Marcin Szczurek dodaje jednak natychmiast, że nie czyni on narciarza niezniszczalnym. Na stoku zawsze trzeba zachować zdrowy rozsądek.
ustawowo przywrócić jazdę krystianią i w dodatku na nartach min. 2 m. Carvingom mówimy stanowcze nie, jazdę na snowboardach zabronić. No i jeszcze jazda wyciągami tylko dla ochrzczonych, ateiści niech dymają sami pod górę
Tylko telemarkiem na sprężynowych zapięciach
To mogą być też skutki obostrzeń. Ludziska bez kondycji przeżywają grozę na wylodzonych trasach. Kontuzjom sprzyja obecna modna technika jazdy na krawędziach, która “lubi” większe prędkości.