Wydarzenia Cieszyn

Koniec pięknej górskiej przygody. „Założyliśmy sobie, że to jest nasz dom”

Schronisko na Soszowie w Wiśle to ciekawe miejsce na mapie Beskidu Śląskiego, a szczególnie jego „cieszyńskiej” strony. Niebawem czekają go zmiany, a czas pokaże jak duże.

Schronisko na Soszowie (pod Soszowem Wielkim – 886 m n.p.m.) położone jest między Czantorią a Stożkiem. Znajduje się przy Głównym Szlaku Beskidzkim, ale też niedaleko Wisły Jawornika, co powoduje, że blisko do niego mają zarówno górskie „łaziki”, jak i spacerowicze. Schronisko na Soszowie jest jednym z najstarszych w Beskidzie Śląskim. Powstało jako prywatny obiekt w 1932 roku. Posiadający 40 miejsc noclegowych budynek został wybudowany przez Pawła Poloka. Później schronisko prowadziła jego córka Anna wraz z mężem Janem Gajdzicą. Na początku drugiej wojny światowej Jana Gajdzicę wywieziono na roboty przymusowe do Niemiec, z których powrócił w 1941 roku. Niestety w 1944 roku musiał ponownie opuścić Soszów – tym razem powołano go do niemieckiej armii. Po dezercji, powrócił do domu i ukrywał się do końca wojny. Nieobecność gospodarza w schronisku wykorzystał zabrzański Beskiden-Verein. Na Annie, prowadzącej w tym czasie schronisko, Niemcy wymusili dzierżawę obiektu. W 1947 roku utworzono w nim stację turystyczną Oddziału Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Cieszynie.

Obecnie to beskidzkie schronisko ma prywatnego właściciela. Ma też ajentów: Katarzynę, Pawła i Jurka Płonków, którzy prowadzą obiekt od dziewięciu lat. Za niedługo będzie można powiedzieć, że prowadzili, gdyż niedawno ogłosili w mediach społecznościowych, że wraz z końcem października kończą swoją działalność „na Soszowie”, a post z tą informacją spotkał się z bardzo licznymi reakcjami i wyrazami uznania za prowadzoną dotychczas działalność.

Niemal dekada to szmat czasu, a ostatnich 10 lat to sporo zawirowań w dziejach naszego kraju. Zakończenie działalności obecnych dzierżawców schroniska na Soszowie jest więc dobrą okazją na swoiste resume, w związku z czym red. Michał Cichy zapytał Pawła Płonkę o specyfikę miejsca i działalności na Soszowie.

Jak Państwa przygoda na Soszowie się zaczęła? Planowaliście prowadzenie schroniska?

To była szybka decyzja, która zapadła w ciągu dwóch tygodni od znalezienia ogłoszenia w internecie. Postanowiliśmy spróbować i w dwa tygodnie założyliśmy firmę, załatwiliśmy wszystkie formalności, po czym wyprowadziliśmy się z Chorzowa do Wisły właśnie po to, żeby prowadzić schronisko.

Czyli nie byliście Państwo stąd?

Nie, nie jesteśmy stela. Jesteśmy przyjezdni, ale myślę, że przez dziewięć lat tubylcy się z nami oswoili i my z nimi też.

Wcześniej byliście częstymi bywalcami gór?

Tak, góry zawsze nas przyciągały. Spędzaliśmy w nich praktycznie każdy wolny weekend, najczęściej na Śląsku Cieszyńskim, w Beskidzie Śląskim lub Żywieckim.

Minionych dziewięć lat to dobry czas dla Was?

Tak, oczywiście. Wiele się nauczyliśmy. Wiadomo, że były i dobre, i gorsze lata. Mieliśmy bardzo intensywne zimy, ale były też bardzo ciepłe. Każdy rok z tych dziewięciu lat czy każdy sezon w ciągu nich był inny. Przeżyliśmy pandemię, przeżyliśmy strajk nauczycieli w 2019 roku, który dla nas był bardzo dotkliwy ze względu na brak wycieczek szkolnych, które odwiedzają nas tłumnie. Do tego wybuch wojny, drożyzna, więc mamy za sobą bardzo wiele trudności. Wiele nas to nauczyło, także pokory. Nie żałujemy ani jednego dnia spędzonego w schronisku. Przyszedł jednak taki moment, w którym powiedzieliśmy sobie, że daliśmy już temu miejscu wszystko, co byliśmy w stanie dać i czas na zmiany – i dla schroniska, i w naszym życiu.

To był bardziej styl życia czy pomysł na zarobek?

Wszystko po trochu. Wyjeżdżając z Chorzowa byliśmy młodym małżeństwem, jeszcze na dorobku i postanowiliśmy spróbować. Daliśmy sobie pierwszy rok na to, żeby się oswoić z tym miejscem, sprawdzić, czy to jest dla nas. Z tego roku, jak widać, zrobiło się dziewięć lat i nie żałujemy. Nie wszystkie plany się udały, chcieliśmy coś odłożyć, ale nie wyszło, natomiast była to super przygoda, którą będziemy wspominać całe życie.

Jaki, według Pana, jest obecnie typ turysty na Soszowie i jak się zmienił przez tych prawie 10 lat?

Staramy się zawsze mówić goście, a nie turyści, bo od samego początku założyliśmy sobie, że to jest nasz dom i będziemy przyjmować w nim gości. Natomiast profil tych gości zmienił się na przestrzeni tych lat. Widzę powrót wędrowców. Soszów znajduje się przy Głównym Szlaku Beskidzkim. Od kilku lat został wytyczony szlak The Loop. Widzę, że z roku na rok przybywa znów turystów z plecakami, którzy pokonują długie dystanse od schroniska do schroniska, od miejsca do miejsca, przez wiele dni. Są również tacy, którzy chcą przyjechać samochodem pod samo schronisko, wyładować walizki na kółkach i oczekują luksusów, czego w naszym schronisku nie uświadczą. Zderzają się z rzeczywistością schroniskową. Niektórzy po dwóch, trzech dniach wyjeżdżają bardzo zadowoleni, bo przypomniały im się lata młodości, albo zobaczyli coś, o czym myśleli, że już nie istnieje. Poczuli się jak w skansenie. Inni nie potrafią zrozumieć, że w pokoju nie ma gniazdka z prądem. Że telefon można naładować jedynie obok czajnika na werandzie, albo w jednym czy dwóch gniazdkach dostępnych w jadalni. Nie rozumieją tego, jak w dzisiejszych czasach tak można funkcjonować. Jak widać, można. Jeszcze do dziś gotujemy na kuchni opalanej drewnem i turyści bardzo sobie to chwalą, ale nie wszyscy to rozumieją.

Czy z punktu widzenia Soszowa w Polsce jest ciągły wzrost liczby turystów w górach?

Widzę taki wzrost od początku naszego bycia w schronisku, czyli od roku 2016. Wracają też wycieczki szkolne, bo przez ostatnie lata było z tym kiepsko.

Samo schronisko zmieniło się przez ostatnich dziewięć lat?

Tak. Mam nadzieję, że na lepsze. Kiedy je obejmowaliśmy, nie cieszyło się zbyt dobrą opinią wśród turystów. Przychodzili na przykład i byli zdziwieni, że główna sala jest otwarta. Myślę, że pod względem gościnności zmieniło się na lepsze. Sama bryła i wystrój natomiast pozostały bez zmian. Dbamy o to, żeby ludzie poczuli się u nas jak w schronisku. By poczuli jak było dawniej wszędzie. Teraz już niestety takich miejsc jest coraz mniej. Mam nadzieję, że kolejni dzierżawcy, nasi następcy, zrozumieją to i utrzymają nadal to miejsce właśnie w takim wyglądzie i charakterze, jaki jest teraz.

Mieliście zapewne wiele ciekawych przygód i zdarzeń.

To oczywiście temat na długą opowieść. Na pewno zostaną w pamięci wszystkie imprezy, które organizowaliśmy. Mieliśmy na przykład koncerty na 600 osób. Mieliśmy imprezy firmowe, gdzie było 12 osób, a trzy razy musiała przyjeżdżać policja, żeby ich „zneutralizować”. Był festiwal punk rockowy, po którym, gdyby nie nagła ulewa, to nie wiem, czy by ze schroniska coś zostało, a tak wszyscy pochowali się w namiotach i na szczęście obyło się bez większych strat. Byli turyści, których trzeba było szukać po czeskiej stronie, bo zabłądzili, a byli pierwszy raz w górach i właśnie wybrali się do nas, przez Stożek, z walizką na kółkach. Było mnóstwo zwierząt, psów, które pojawiały się w schronisku i szukaliśmy ich właścicieli. Kilka razy musieliśmy GOPR wzywać. Na szczęście jakichś bardzo poważnych sytuacji zdrowotnych nie mieliśmy, ale złamania się zdarzały.

Alkohol, imprezy w górach, to duży problem?

Alkohol? Myślę, że tak, dlatego my w schronisku przez wiele lat, chcąc uniknąć jakichś bardzo poważnych sytuacji, nie sprzedawaliśmy mocnego alkoholu. Dwa lata temu to się zmieniło, natomiast mieliśmy mocny alkohol specjalnie drogo. Chcąc go wypić bardzo dużo, trzeba się uzbroić w naprawdę niezłą ilość gotówki. Robiliśmy to właśnie dlatego, żeby nie sprzedawać „szotów” po pięć złotych, żeby nie trzeba było, szczególnie zimą, cucić co drugiego gościa, który wejdzie do ciepłego schroniska, wypije pięć kolejek i potem jest kiepsko.

Soszów leży na terenie Wisły. Jak przebiegała współpraca z władzami miasta?

Od samego początku z miastem bardzo dobrze się dogadujemy, dobrze współpracujemy. Zawsze gdy organizowaliśmy jakieś imprezy, referat promocji Urzędu Miejskiego w Wiśle nas wspomagał, dofinansowywał, nawet czasami po prostu pożyczał namioty, leżaki czy inny sprzęt. Zawsze spotykaliśmy się z pozytywnym odbiorem. Miasto się cieszyło, że my coś robimy, my cieszyliśmy się, że nam pomagają, więc była to obopólnie dobra współpraca.

google_news