Bielsko-Biała Czechowice-Dziedzice Kultura i rozrywka

Nigdy nie jest za późno

Fot. Wojciech Małysz

Rozmowa ze Stanisławem Janickim, czechowiczaninem z urodzenia, bielszczaninem z wyboru, dziennikarzem, historykiem kina, scenarzystą i reżyserem filmowym, o urokach starości i recepcie na szczęśliwe życie.

– Panie Stanisławie, miało nie być o ślubie, ale czytelnicy by mi nie wybaczyli. Przecież to filmowa historia: wybranka jest sporo młodsza, znaliście się przed laty, a potem kontakt na długo się urwał…
– Zacznijmy od tego, że to moje trzecie małżeństwo. Pierwsze zamieniło się w trwającą po dziś dzień przyjaźń. Drugie skończyło się tragicznie – śmiercią żony po chorobie. A ja nie lubię wracać do domu, w którym ktoś na mnie nie czeka. Często w życiu liczę na przypadek, ale taki, na który niejako czekam… Znamy się z Elżbietą od 30 lat, pracowaliśmy razem na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Potem przez lata nie mieliśmy żadnego kontaktu. I nagle właśnie ten przypadek. Miałem dwa bilety do filharmonii w Katowicach. Przypomniałem sobie, że w Katowicach jest Ela. Odnalazłem numer telefonu, zadzwoniłem. Zgodziła się, poszliśmy na ten koncert. A że jestem dżentelmenem starej daty, więc po koncercie zaprosiłem na kolację. I nagle okazało się, że że mamy o czym rozmawiać, że czuję się w jej towarzystwie dobrze, nawet bardzo. To mi dało do myślenia.

– I nastąpił ciąg dalszy.
– Znowu przypadek. Miałem zaplanowany wyjazd do Turcji. Zaproponowałem Elżbiecie wspólny wyjazd. Trwał 10 dni, a to jest dobry test dla każdego kto rozważa, czy chce być z kimś razem. Wiedziałem już wtedy, że małżeństwo Elżbiety rozpadło się przed laty. Kiedy wracaliśmy zastanawiałem się, dlaczego mamy się rozstawać? I tak, w rozmowie, nie żebym klękał, prosił o rękę, nawet nie wiem, jak to sformułowałem, ale jak Pan wie gadać potrafię – zapytałem czy nie byłoby nam dobrze razem? Padła twierdząca odpowiedź… Zawarcie związku małżeńskiego było już tylko formalnością. Myślę, że już tyle przeszliśmy, oczywiście nie razem, ale każde z osobna, że nie sądzę, żeby jakiekolwiek trudne sytuacje były nas w stanie pokonać. Może dlatego tak szybko się porozumieliśmy, że umiemy odróżnić to, co jest w życiu wartościowe od tego, co jest tylko piękną błyskotką. Koniec opowieści.

– Bardzo dziękuję. Zatem mogę przejść do głównego tematu naszej rozmowy. Znany pisarz Eustachy Rylski powiedział kiedyś: „Nie widzę żadnego sensu, piękna ani żadnej prawdy w starości, chorobie, przemijaniu, biedzie, jaka się do nich dołącza. Nie potrafię w niej dostrzec niczego poza nieodległym i przewidywalnym końcem, który jest zawsze katastrofą”. Co Pan na to, przeżywszy 84 lata?
– Mam inne zdanie. W moim pokoju jest kartka, na której czerwonym flamastrem napisałem: „Pamiętaj, w życiu nigdy nie jest na nic za późno”. Nie jestem okazem zdrowia, mam cztery bajpasy po ciężkim zawale i rozrusznik serca, dokuczają mi arytmia, kręgosłup i zawroty głowy. Przy pomocy fachowych i życzliwych lekarzy robię wszystko, by jakoś to łagodzić. Oczywiście śmierć musi przyjść i jest tylko pytanie czy przyjdzie nagle. O to właśnie proszę – żeby mnie – za przeproszeniem – szlag trafił raz a dobrze. Najgorsze, jak się cierpi na przewlekłą chorobę i nie ma nadziei na wyzdrowienie.

– Jak sprawić, żeby starość nie była utrapieniem?
– Nie ma eliksiru młodości, ale trzeba wypełnić swoje życie czymś, co w tym ostatnim okresie zaowocuje. W moim przypadku jest to – wiem, że brzmi to jak banał – ciekawość świata i ludzi. Jeżeli się tego nie ma, to rozumiem, że można się załamać. To jest częsty przypadek tych, którzy przechodzą na emeryturę i nagle nie wiedzą, co robić.

– A co robić?
– Interesować się różnym sprawami, mieć pasje, coś, co wypełni ten pusty czas. Oczywiście łatwo mi się mówi, zwłaszcza że sam tylko przez krótki czas pracowałem na etacie. Ale miałem 42 lata, kiedy zmieniłem całkowicie swoje życie. Siedziałem przed kartką papieru, bo pisałem zawsze wiecznym piórem i pomyślałem: – Czy ja do końca życia mam opisywać to, co zrobili inni? Przecież to straszne. Zdecydowałem, że zamiast opisywać – będę robił filmy. To był taki generalny przełom w moim życiu, przeszedłem na drugą stronę barykady. Od tamtej pory nie wiedziałem, co to jest etat.

– Coś stałego Pan jednak miał. Przecież w kultowym telewizyjnym programie „W starym kinie” pojawiał się Pan przez ponad 30 lat.
– Tak, ale zawsze robiłem ten program jako wolny strzelec, nigdy nie byłem wkręcony w te upiorne telewizyjne układy, nie byłem od nikogo zależny, niczyjego krzesełka nie zajmowałem. A skończyło się w try miga, w godny dla tej instytucji sposób. Byłem w Łodzi i montowałem swój kolejny film, kiedy pani redaktor z TVP zatelefonowała i powiedziała mi, że „uznano” za konieczne unowocześnienie „W starym kinie”. Zapytałem na czym miałoby to polegać? Okazało się, że są trzy pomysły. Pierwszy, że program będzie się zaczynał jak Totolotek, to znaczy będą kule, ja będę je wprawiał w ruch, a potem wylosuję jedną z nich. I w ten sposób okaże się, że tematem odcinka będzie – dajmy na to – Greta Garbo, bo akurat ona została wylosowana. Drugi pomysł zakładał dyskusję między mną i jakimś młodym krytykiem, wzorem tego, co robili Zygmunt Kałużyński i Tomasz Raczek. Trzeci pomysł był taki, że „W starym kinie” nie będzie już czarno-białych filmów, bo widzowie nie chcą ich oglądać!

– Jak Pan zareagował?
– Na pierwszą propozycję odpowiedziałem, że telewizja ma cudownych specjalistów od losowań Totolotka, więc niech wezmą kogoś z nich. A przede wszystkim niech nie traktują widzów jak idiotów, którzy nie wiedzą, że każdy program trzeba najpierw przygotować. Na drugą – że co to za dyskusja, która ma trwać tyle, co wstęp do filmu, czyli pięć minut? Co do trzeciej odpowiedziałem krótko: – Pani redaktor, uznam, że tego w ogóle nie słyszałem! „Stare kino” bez Chaplina, Grety Gabro, Smosarskiej, Bodo, Żabczyńskiego i Dymszy?! Tak się skończyła nasza współpraca. Więc ja wiem, co znaczy stracić coś, co się lubi. Ale nie lubię niczego klęcząc na kolanach.

– Ale nie wybrał się Pan na emeryturę.
– Oczywiście, że nie. Jeszcze rok temu miałem swój program w telewizji Kino Polska – prowadziłem go przez dwanaście lat. Ale z dnia na dzień dowiedziałem się, że kończymy. Tym razem była to autonomiczna decyzja prywatnego właściciela stacji. Za to nadal prowadzę „Odeon” w radiu RMF Classic. Prezentowane tam moje felietony stały się inspiracją książki, która ukazała się kilka lat temu. W przygotowaniu jest drugi tom.
A propos – wkrótce ukaże się książka o mnie. Napisał ją mój przyjaciel Andrzej Pacuła, pisarz, poeta, sercem i duszą związany związany z Piwnicą Pod Baranami. Poza tym przygotowuję książkę o niezrealizowanych pomysłach filmowych Andrzeja Wajdy. Rozmawiałem o tym z wybitnym reżyserem już w latach 70-tych, ale ciągle coś stawało nam na przeszkodzie. A Pan Andrzej – bo mimo wieloletniej przyjaźni zawsze zwracaliśmy się do siebie per pan – miał 100 (dosłownie, no może 102) niezrealizowanych projektów i nikt jak dotąd o tym nie napisał. Więc jak pan widzi – bez przerwy coś robię.
Poza tym dostaję zaproszenie za zaproszeniem. Ostatnie: Pyskowice, Toruń, Biskupiec, Szczecin. Podobnie jak na zamku w Bielsko-Białej i w Domu Sztuki na warszawskim Ursynowie będę też spotykał się regularnie z miłośnikami starego kina w Ustroniu. To są różne spotkania, ale punktem wyjścia jest zawsze „W starym kinie”. To jest młodość wielu ludzi, a tu się nagle okazuje, że facet, który to prowadził, przez pomyłkę ( a może życzliwość lub zapomnienie Tam Na Górze) jeszcze żyje. Do tego poszła fama, że spotkania ze mną nie są nudziarstwem. A dla mnie też to jest przygoda. Zawsze przywożę ze sobą również dwa, trzy swoje filmy. I robi się z tego spektakl.

– Ale jak sprawić, by ta pasja, aktywność, o których Pan opowiada, nie zgasły z wiekiem?
– W moim przypadku to pewnie sprawa charakterologiczna, mam to gdzieś w genach. Ale myślę, że można też to sobie narzucić, a potem wejdzie to w krew. Ja to miałem zawsze – chłonąłem wszystko, co było wokół. Ciekawa książka – przeczytaj, ciekawy człowiek – pogadaj. Wolę czuć niedosyt, że z tych wszystkich książek, które pan tutaj widzi na półkach, jedna czwarta nie została przeczytana. Ten slogan, że na emeryturze przeczytasz wszystko, to guzik prawda, bo ciągle przychodzi coś nowego. Polecam każdemu obcowanie ze sztuką, bo to jest studnia bez dna. A tymczasem kiedy siadam w autobusie, to widzę 20 osób, z których 18 jest wpatrzonych w smartfona. To jest tak, jakbym widział satyryczny rysunek.

– Pan nie ma smartfona?
– Właśnie, że mam! Ale nigdy w publicznym miejscu w niego nie patrzę. Rano jeszcze w łóżku, wyjmuję smartfona z ładowarki i robię przegląd prasy. Tak zaczynam dzień. Potem mierzę sobie ciśnienie. Kiedy jest niskie to jest problem.

– Powinien Pan się napić kawy.
– Ja w ogóle nie piję kawy (może teraz to się zmieni). Kiedyś pomagało pół szklanki whisky, ale organizm się przyzwyczaja do przyjemnych rzeczy i przestało działać. A kiedy mam złe ciśnienie to jestem totalny denat, nawet nie mogę ćwiczyć.

– Czyli rozumiem, że nie zrezygnował Pan z codziennej gimnastyki, o której mi kiedyś opowiadał?
– Oczywiście, że nie! Chociaż zmusić się do czegoś takiego rano, zwłaszcza zimą, kiedy jest ciemno za oknami, to trzeba być zapaleńcem albo idiotą. Dlatego wymyśliłem cały system ćwiczeń. Pierwsza część odbywa się na leżąco, tylko zrzucam z siebie kołdrę. Potem czas na gimnastykę w pozycji siedzącej. I dopiero kiedy się nieco rozruszam, wstaję i kontynuuję na stojąco.

– Chyba zacznę stosować i zdam Panu relację, kiedy się znowu spotkamy. Tylko czy Pan nie ucieknie z Bielska-Białej, skoro małżonka jest związana z Katowicami?
– Bez obaw, zostajemy w Bielsku, to będzie nasze miejsce do życia. Oczywiście zapytałem żony, gdzie chce teraz mieszkać. Elżbieta ma mieszkanie w Katowicach, jej mama mieszka nieopodal Zawiercia, więc sprawa nie była oczywista. Miałem też pomysł, że może znajdziemy nowe lokum, skoro zaczynamy nowe życie. Ale Elżbieta wybrała Bielsko. Ja zresztą doskonale wiem dlaczego: już poprzedniej zimy zawoziłem ją na stok narciarski na Dębowcu i po trzech godzinach odbierałem. Ale poza wszystkim Bielsko-Biała to jest zbyt fajne miejsce, żeby z niego rezygnować. To nie jest grajdołek, tylko duże miasto. Duże miasto – ale nie moloch. A w śródmieściu człowiek czuje się jak w Wiedniu. Wyjechałem do Warszawy w latach 50., wróciłem do Bielska czterdzieści lat później. Widziałem, jak bardzo się zmieniło. Lubię to miasto.

– Czy Pan w końcu dał mi tę receptę na szczęśliwe życie?
– Ma być krótko? Proszę zadbać o kondycję fizyczną (z wiekiem maleje, ale trzeba ją podtrzymywać), chodzić po górach, czytać – zarówno klasycznego „Ulissesa” Joyce’a (może być coś innego), jak i najnowszego Haruki Murakamiego „Śmierć komandora” (właśnie kończę), słuchać fado, każdej muzyki ludowej, jazzu (obojętnie jakiego), Bacha i Szostakowicza. To się nazywa pełnia życia. Przede wszystkim jednak kochać i być kochanym.

google_news
1 Komentarz
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Ewa
Ewa
5 lat temu

ciekawa historyjka i taka normalna zyciowa bez owijania w bawelne. moje zachowanie jest podobne. Sport i wiedza. Komunikacja z ludzmi oraz zadowolenie z tego co sie osiagnelo w zyciu.