To była fascynująca podróż w nieznane. Kobiety, które wzięły w posiadanie 21. edycję Jazzowej Jesieni, razem z publicznością odważnie eksplorowały różnorodne muzyczne światy. I w duchu filozofii patrona Tomasza Stańko, pokazały nam piękno ich skrajności i różnorodności.
19 listopada, gdy beskidzkie szczyty okalające Bielsko-Białą przybrały już zimową szatę, po pięciu dniach i ośmiu koncertach zakończyła się Jazzowa Jesień im. Tomasza Stańko, organizowana przez Bielskie Centrum Kultury. Prowadzona przez Małgorzatę Chełchowską-Rak instytucja nie tylko rozbrzmiała jazzem, ale też zyskała prawdziwie festiwalową atmosferę. Wystawa fotografii współpracującej z Jazzową Jesienią Zuzanny Gąsiorowskiej w foyer, instalacje artystyczne, festiwalowe koszulki i płytowe perełki, spotkania gości festiwalu w Cafe Maria na piętrze, a nawet koncert i jam session w tej przestrzeni oraz rozmowy publiczności z wyjątkowo otwartymi artystami po koncertach – wszystko to budowało wyjątkowy klimat imprezy.
To, co najważniejsze, rzecz jasna działo się na scenie. Choć ta edycja nie była w stanie przyciągnąć rzeszy fanów muzyki innej, niż jazzowa, za sprawą braku gwiazd o światowej rozpoznawalności, to jej siłą było jak zawsze bogactwo inspiracji, bezkompromisowości i przekraczanie muzycznych granic. I, w przeważającej większości, najwyższy poziom artystyczny.
Jeśli ktoś miał obawy, że postawienie na kobiece składy może trącić monotonnością, to szybko się ich pozbył. Kobieca wrażliwość, odważne podążanie w skrajnie różnych kierunkach, improwizatorski zew oraz szczególna, wręcz namacalna, sceniczna więź między artystami, to najbardziej urzekające aspekty 21. edycji.
Już sama Kasia Pietrzko, która po raz kolejny mogła przygotować dla Jazzowej Jesieni projekt specjalny, opowiadała o tym, jak z rezerwą podchodziła do działalności kobiet na jazzowej scenie. Tymczasem sama stała się ich wielką ambasadorką. Dla niej gra w Bielsku-Białej, czyli w domu, to szczególna odpowiedzialność, ale znowu zaskoczyła wierną jej publiczność, która zgotowała pianistce owacje na stojąco. Wystąpiła w sekstecie z inną bandleaderką – koreańską perkusistką Sun Mi Hong, a na scenie towarzyszył jej także ekspresyjny duński gitarzysta Teis Semey. Te żywioły była w stanie pogodzić z huraganem dźwięków duetu Cypriana Baszyńskiego na trąbce i Mateusza Rybickiego na klarnecie basowym. Jedynym muzykiem na scenie, z którym gra na co dzień, był kontrabasista Andrzej Święs, a mimo to publiczność dostała idealnie skomponowane muzyczne danie.
Lokalnych akcentów było więcej. W projekcie „gömböc” Teoniki Rożynek zobaczyliśmy zaskakujące wcielenie żywczanki Moniki Brodki czy też znanej bielskiej publiczności pianistki Joanny Dudy. Koncert, a może wręcz oniryczny spektakl, działał na wszystkie zmysły i był jednym z największych festiwalowych zaskoczeń.
Jeszcze większego improwizatorskiego szaleństwa doznaliśmy chwilę wcześniej, gdy duet trębaczki Susany Santos Silvy i legendy muzyki eksperymentalnej Freda Fritha wydobywał z instrumentów dźwięki zdające się wykraczać poza wyobraźnię. Tak jak w przypadku projektu „gömböc”, mieliśmy do czynienia ze spójnym dziełem, trwającą godzinę podróżą, bez miejsca na oklaski publiczności. Dla części słuchaczy właśnie ten koncert był największym odkryciem.
Od kameralnego kolorytu odeszliśmy za sprawą specjalnego projektu dyrygentki Aleksandry Tomaszewskiej. Duży, aż 18-osobowy skład orkiestry, wykonał kompozycje takich mistrzów, jak Tomasz Stańko i Krzysztof Komeda. Przy tym w każdym momencie wybijała się wielka osobowość kompozytorki. Świetnie prowadziła big-band, nadając na tym samych falach z towarzyszącymi jej wybitnymi muzykami.
Satysfakcjonujący był też soczysty jazz kwartetu Chelsea Carmichael. Partie brytyjskiej saksofonistki nowego pokolenia i gitarzysty Nikosa Ziarkasa miały wręcz rockowy charakter, dając publiczności mnóstwo frajdy.
Improwizatorskich zapędów nie hamowała Nicole Mitchel, wybitna flecistka. Kobiecy skład w całości udzielał się też wokalnie, sięgnął po afrykańskie instrumenty i elektronikę, dając energetyczny koncert.
Jazzowa Jesień pożegnała się z publicznością fantastycznym, dla wielu najlepszym całego festiwalu, koncertem kwintetu wybitnej pianistki i improwizatorki Myry Melford. Można się było zachwycać kunsztem solowych partii innowatorek kreatywnej sceny: Mary Halvorson (gitara), Tomeki Reid (wiolonczela), Ingrid Laubrock (saksofon) i Lesley Mok (perkusja). Najważniejsze, że i całość wybrzmiała tak doskonale, że pochłaniała słuchaczy bez reszty, ocierając się o skończone arcydzieło.
– Jestem bardzo szczęśliwa. Pomysł na koncerty z samymi bandleaderkami w mocnych składach, to nie była łatwa droga, zwłaszcza że grające dziewczyny w dalszym ciągu są mniejszością. Było to wyzwanie, któremu – jak sądzę – udało się sprostać – mówi nam Anna Stańko, dyrektor artystyczna Jazzowej Jesieni. Cieszy się z dużego zainteresowania publiczności, tym bardziej, że festiwal nie miał konia pociągowego w postaci jakiejś światowej sławy, która mogłaby przyciągnąć także publiczność niezorientowaną na jazz. – Mamy ogromną konkurencję w postaci polskich festiwali i mniej pieniędzy, niż inni, więc jeszcze bardziej doceniamy, że tak się udała ta edycja – zwraca uwagę. I dziękuje publiczności za obecność. – I nie tylko za to, bowiem nawet do tych trudnych koncertów, podczas których trzeba było opuścić swoją strefę komfortu, podchodziła z otwartymi sercami i doceniała artystów. To tylko zaprocentuje. Nawet jeśli jakiś koncert jest wyzwaniem, a być może powoduje dyskomfort, to ta muzyka poszerza nasze horyzonty, zostaje w nas i rezonuje na przyszłość, rozwija naszą wrażliwość – uważa Anna Stańko.
Jakie to infantylne, muzyka, jazz jest dobry albo zły, co ma do tego płeć wykonawców czy kompozytorów?
Zaczęto od organizatorów, prowadzących i dodano wykonawców – z lekkim przymrużeniem oka.
Bo np Hermenegilda okazała się FACETEM
Jeśli szura to szurnięta, nie pierwsza taka. Jakim facetem jak twierdzi, że urodziła dwójkę dzieci.
Jeszcze żeby kobiety były kobietami i będzie super….
No tak, najgorsze że biją mężczyzn.
Brakuje mi tylko stwierdzenia, które by niemal wręcz namacalnie ten projekt nobilitowało. Trzeba wyraźnie zadeklarować: TOMASZ STAŃKO BYŁ KOBIETĄ.
Niemal wręcz namacalnie nie da się, było 1 miejsce i Kopernik już zajął.. No chyba, że namacalnie i zaocznie przez ślepca wyobrażone ale nie może być wręcz o tym pisane.
Brakuje aby autorem artykułu była kobieta, a tych odważnych na B24 nie brakuje, wystarczyło zlecić do Głosu Ziemi Cieszyńskiej
Czytając tę relację,czuje się wręcz namacalną kobiecą wrażliwość i szczególną więź z politpoprawnością.