Niełatwo jest podążać za swoimi marzeniami, a jeszcze trudniej pozostać im wiernym. Trzeba mieć ogromną siłę i odwagę, by żyć zawsze w zgodzie z nimi. Jak Antoni Pilch, który zdecydował się zarabiać na życie grając na lutni i zamieszkać w zrujnowanym dworze. I choć droga, którą wybrał, jest ciągłą walką o przetrwanie, bynajmniej nie zamierza z niej zawrócić.
40 lat temu Antoni Pilch był jedynym lutnistą w Polsce. Zanim jednak do tego doszedł, grał na różnych innych instrumentach. Zaczynał od skrzypiec, w średniej szkole muzycznej przerzucił się na organy, w końcu sięgnął po gitarę klasyczną. Czasem wykonywał na niej utwory z tabulatur lutniowych. Tak go zafascynowały, że zapragnął sprawdzić, jak brzmiałyby zagrane na oryginalnym instrumencie. Pierwszą lutnię sprowadził ze wschodnich Niemiec. Służyła mu pięć lat. – Dopiero później, podczas wakacyjnego kursu w Anglii dowiedziałem się, że prawdziwa jest zupełnie inna, delikatniejsza. Bardzo chciałem taką mieć, ale kosztowała pięćset czy sześćset funtów, co dla mnie było wielkim majątkiem. I wtedy Anglicy bardzo mnie zaskoczyli. Na zakończenie kursu podarowali mi taki instrument. Wracałem do kraju czując się jak król – wspomina z uśmiechem.
Po studiach w Royal College of Music w Londynie, otworzył pierwszą w Polsce klasę lutni w Akademii Muzycznej w Krakowie i tak zapoczątkował w ojczyźnie renesans tego niemal zapomnianego już instrumentu. Dziś grę na nim można szlifować także w innych uczelniach, a lutnistów jest w kraju przynajmniej kilkudziesięciu, jeśli nie kilkuset. – Gdy sobie o tym pomyślę, czuję się bardzo szczęśliwy. To tak, jakbym zasadził winnicę, która się pięknie rozrosła i daje obfitość owoców – mówi Antoni Pilch. Anglia pozostała krajem, do którego czuje szczególny sentyment i zawsze chętnie powraca. Z tamtejszymi przyjaciółmi gra w jedynej na świecie orkiestrze złożonej z 40 lutnistów. – Na naszych koncertach nic nie zarabiamy. Nie dostajemy honorariów, sami opłacamy podróż do miejsca występu i pobyt w nim. Ale granie z tymi muzykami to dla mnie prawdziwa rozkosz – zapewnia lutnista.
MY TU ZOSTAJEMY
Dźwięki lutni wymagają odpowiedniej oprawy. W nowoczesnym wnętrzu byłyby nie na miejscu, traciłyby część ze swego uroku. Bractwo Lutniowe, które w latach 80. ubiegłego wieku Antoni Pilch założył razem z innymi miłośnikami tego instrumentu, koncertowało z początku w piwnicy jednej z kamienic przy ulicy Kanoniczej w Krakowie. Ale potrzebowało własnej siedziby, w której mogłoby się spotykać i grać częściej niż raz w tygodniu. – Odżyły wtedy moje wcześniejsze marzenia. O tym, żeby ratować popadające w ruinę dwory i inne zabytkowe budynki. Z wielkim bólem patrzyłem na upadek materialnego dziedzictwa kulturowego naszego kraju i pragnąłem temu przeciwdziałać – opowiada.
Razem z żoną Anną zaczął szukać odpowiedniego dworku dla Bractwa. Najpierw w pobliżu Krakowa, później coraz dalej od niego. W końcu małżonkowie trafili do Wysokiej koło Jordanowa. Na widok tamtejszego szesnastowiecznego dworu obronnego serca żywiej zabiły im w piersiach, choć bynajmniej nie wyglądał zachęcająco. Nie miał okien, drzwi, stropów ani podłóg. – Co gorsza, poprzedni właściciel wykuł w ścianach od piwnic aż po dach coś w rodzaju szybów kominowych, które chyba naruszyły konstrukcję budynku. Robił wrażenie, jakby lada chwila mógł się rozpaść na dwie części. Ale miał niezwykłą aurę. Wyczuły ją nawet nasze dzieci, czteroletni wówczas Karol i trzyletnia Zuzia. Gdy tylko weszły do środka, od razu zakomunikowały, że tutaj zostają, nie wracają do Krakowa – śmieje się Antoni Pilch.
MIEJSCE NIEZWYKŁE
Choć dwór był na wpół zrujnowany, rodzina wprowadziła się do niego niemal od razu – po wstawieniu drzwi, okien i ułożeniu drewnianej podłogi w jedynym pomieszczeniu z sufitem. A następnie rozpoczęła remont budynku. Własnym sumptem, gdyż reszta Bractwa Lutniowego wycofała się ze wspólnych planów. Trochę pomogło Ministerstwo Kultury i Sztuki, refundując część poniesionych na renowację dworu kosztów. W półtora roku udało się przywrócić zabytkowi dawną świetność i stworzyć w nim niezwykły dom, w którym jednocześnie trwało życie rodzinne i odbywały się liczne wydarzenia kulturalne.
Czwórka dzieci Pilchów (bowiem z czasem do Karola i Zuzanny dołączyła jeszcze dwójka rodzeństwa – Józef i Ludwika) z rozrzewnieniem wspomina swoje życie w przesiąkniętych historią i dźwiękami lutni murach. – Pamiętam, że dwór był niemal zawsze pełen gości odkrywających spokój Wysokiej, piękno muzyki dawnej i radość wspólnego śpiewania. Pamiętam cudowny chłód kuchni w upalne letnie dni, przytulne ciepło potężnych pieców kaflowych zimą, świeże i czyste powietrze, całkowitą ciszę i ciemność nocy. Doświadczam tego za każdym razem, gdy odwiedzam rodzinny dom – napisał na stworzonej przez siebie angielskiej stronie internetowej 31-letni obecnie Karol Pilch.
Dwór wywiera zbawienny wpływ na każdego, kto zdecyduje się przestąpić jego próg. Jego atmosfera ma kojący wpływ na zszargane nerwy, pozwala zapomnieć o troskach i na chwilę zwolnić zawrotne tempo życia. – Nie zdarzyło nam się nigdy przyjąć tu kogoś, kto byłby nieuprzejmy, niegrzeczny, źle się zachowywał. To niezwykłe doświadczenie, umacniające wiarę w człowieka. Wszystkich tych, którzy myślą o tym, by ratować jakiś zabytkowe, zrujnowane obiekty, bardzo do tego namawiam. Bo one tak pięknie potrafią za to odpłacić. Dobrem i spokojem – zapewnia Antoni Pilch.
DUCHOWE BOGACTWO
Dwór w Wysokiej był otwarty dla wszystkich miłośników muzyki dawnej nawet wtedy, gdy jeszcze w najlepsze trwał w nim remont. Salon, w którym wtedy mieszkała cała rodzina, służył jednocześnie jako sala koncertowa. – Kiedyś na jeden z naszych występów przyszła grupa niemieckiej młodzieży. Musieliśmy ich posadzić na naszym łóżku, bo nie mieliśmy wystarczającej ilości krzeseł. A ono załamało się pod ich ciężarem, tak wielu ich było – ze śmiechem opowiada Antoni Pilch. – Później rozpoczęliśmy już poważną działalność. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku powołaliśmy fundację Lutnia Staropolska, która powstała, by zajmować się dworem, a jednocześnie kulturą Rzeczypospolitej Obojga Narodów, szczególnie szesnastego i siedemnastego wieku. Zaczęliśmy gościć artystów z Rosji, Ukrainy, Białorusi, Litwy, Estonii, z którymi stworzyliśmy międzynarodowy zespół Akademia Tradycji.
Choć od kilku lat Antoni Pilch mieszka we dworze sam, nadal dzieli się swoją pasją z innymi. Organizuje warsztaty dla dzieci i młodzieży, koncerty pieśni adwentowych, bożonarodzeniowych oraz świeckich, a także zabawy z renesansowymi tańcami. – Tym wszystkim żyli ludzie w dawnych czasach, dawało im to radość i poczucie harmonii z otoczeniem, a także pewną satysfakcję i dumę. Człowiek, który ma piękną i bogatą kulturę, niczego się nie boi. Ma zaufanie do świata, bo czuje swoje duchowe bogactwo, które jest o wiele ważniejsze od bogactwa materialnego – podkreśla Antoni Pilch.
Sam jednak boleśnie się przekonał, że to drugie również jest niekiedy potrzebne. Bez niego nie zawsze można żyć w zgodzie ze swoimi marzeniami i ideałami. Utrzymanie dworu kosztuje zdecydowanie więcej niż można zarobić grając na lutni czy organizując wydarzenia kulturalne. – Czasem jedynym wynagrodzeniem za występ jest serdeczne słowo. Kiedyś pewien ksiądz proboszcz podszedł do nas po koncercie w kościele i powiedział: „To było takie piękne i wzruszające, że o pieniądzach nie godzi się mówić”. Więc nie ośmieliliśmy się o nich wspominać… – mówi lutnista.
NIE MOGĘ ODEJŚĆ
Antoni Pilch boryka się z poważnymi problemami finansowymi, lecz wciąż ma nadzieję, że nie będzie musiał wyprowadzić się ze swego ukochanego domu. Toczy więc zaciekłą walkę o przetrwanie, czekając na lepsze dla kultury czasy. – Nie tylko ja opiekuję się dworem, ale i on czuwa nade mną. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że nadal tu żyję i organizuję spotkania muzyczne. Dlatego nie mogę stąd odejść. Ponadto traktuję obecność tutaj jako swego rodzaju obowiązek względem mieszkańców Wysokiej, Jordanowa i całej okolicy. Skoro udało mi się ten budynek wyremontować, by służył tak wielu ludziom, byłoby nie w porządku zostawić go teraz na pastwę losu – uważa.
Lutnista wraz ze swoją fundacją ocalił nie tylko dwór, ale też kilka zabytków architektury drewnianej, które są teraz ozdobą parku dworskiego. Najstarszym z nich jest wybudowany w 1868 roku spichlerz plebański ze Skrzydlnej w powiecie limanowskim. Niewiele młodszy jest pochodzący z 1870 roku budynek dawnej szkoły z Naprawy. W latach 90. ubiegłego wieku został przeznaczony do rozbiórki, a ówczesna rada sołecka chciała go sprzedać na opał. – Gdy się o tym dowiedzieliśmy, bez zastanowienia postanowiliśmy go kupić. Jak się okazało, drewno było zachowane w doskonałym stanie. Trzeba było wymienić tylko belki z samego dołu konstrukcji, te najbliższe ziemi. Wszystkie pozostałe są oryginalne. Ten budynek stał się dla nas wielkim skarbem. A mieszkańcy Naprawy, którzy tutaj przyjeżdżają, cieszą się bardzo, że nie skończył jako drewno opałowe. Mamy też piękną stuletnią kuźnię z Wysokiej, którą dostaliśmy od słynnej tutaj rodziny Figurów – mówi Antoni Pilch.
Ten miniskansen można podziwiać o dowolnej porze dnia, gdyż park nie jest ogrodzony. Odwiedzając go, warto również zapukać do drzwi dworu. Jeśli gospodarz będzie w domu, chętnie zaprosi do środka, oprowadzi po stylowych wnętrzach, poczęstuje kawą lub herbatą, a może nawet zagra na lutni.