Wydarzenia Bielsko-Biała Cieszyn Żywiec

Ratownicy górscy. Ludzie z żelaza

Fot. z albumu Alojzego Szupiny

Beskid Śląski od wielu lat przyciąga amatorów zimowego wypoczynku. Rokrocznie największym powodzeniem cieszyły się Czantoria, Stożek i Równica. Zawsze spory problem stanowiło zachowanie narciarzy na szlakach, czy nieznajomość korzystania z nartostrad i szlaków.

Po jednym się jeździ, a po drugim chodzi – zauważają nieco kąśliwie ratownicy górscy z Beskidzkiej Grupy GOPR. Apele o rozwagę i rozsądek nie zawsze skutkują. Często ratownicy słyszą w odpowiedzi wiązankę niecenzuralnych słów. Wtedy również reagują po męsku i taki ktoś potulnieje. To samo dotyczy amatorów pieszych wędrówek po górach zimową porą, którzy nieraz mają za nic ostrzeżenia o możliwym pogorszeniu się pogody. Idą, a później wzywają pomocy…

Przecenianie swoich możliwości

Niestety ludzie często przeceniają swoje możliwości. Raz studenci wybrali się z Przysłopia pod Barania Górą do… Węgierskiej Górki. Było akurat po ogromnych opadach śniegu. Tłumaczenie i przestrogi ratownika puścili mimo uszu. – Ogranicza nam pan swobody konstytucyjne – odrzekli i poszli. Gdzieś po trzech-czterech godzinach „mocarze” pojawili się z powrotem na polanie. Nieziemsko zmęczeni, przybici, cichaczem wgramolili się do schroniska. Było im jednak wstyd, nawet mnie przeprosili – wspomina Alojzy Szupina, długoletni, zasłużony ratownik górski, jedyny żyjący współzałożyciel Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego w Beskidach. Miało to miejsce w listopadzie 1952 roku, czyli blisko 70 lat temu, a młody miłośnik gór z Cieszyna liczył sobie wtedy niecałe 22 lata. Dzisiaj szczyci się tytułem Honorowego Członka Grupy Beskidzkiej GOPR.

Fot. Krzysztof Marciniuk

Wybierając się na beskidzkie szlaki należy pamiętać, że Beskidy są tak samo groźne, jak inne, wyższe góry. Szczególnie w przypadku załamania pogody niedoświadczeni turyści tracą orientację. Wystarczy mgła, śnieżyca… W latach 60. minionego wieku pod Baranią Górą podczas zadymki śnieżnej zamarzł samotny narciarz. Jego ciało odnaleziono dopiero na wiosnę. Na początku marca 1971 roku w trakcie nocnej akcji ratunkowej, prowadzonej pod baraniogórskim szczytem przez Karola Kaletę, zostały uratowane dwie wyczerpane narciarki. Gdyby nie pomoc goprowców zapewne przypłaciłyby życiem swoją wyprawę.

Dramat pod Baranią Górą

Przykładów wręcz dramatycznych sytuacji było dotąd sporo, a swój początek miały jeszcze w okresie międzywojennym. Oto podczas mroźnej zimy 1934 roku, doszło do tragedii na Baraniej Górze. Trójka narciarzy wyruszyła z Węgierskiej Górki. Warunki były bardzo trudne. Pod szczytem byli dopiero wieczorem. Jeden z uczestników mocno osłabł i nie dał rady iść dalej. Pozostał z nim drugi z mężczyzn, a trzeci próbował zorganizować pomoc. We mgle i śnieżycy błądził przez wiele godzin nim, przypadkiem zresztą, dotarł do schroniska na Przysłopie. Natychmiast zorganizowano akcję ratunkową z udziałem 16 osób pod kierownictwem gospodarza schroniska Karola Krokera. Do przysypanej śniegiem dwójki narciarzy udało się przebić po północy. Mężczyzna, który pilnował osłabionego towarzysza wędrówki został odratowany po zwiezieniu do schroniska. Natomiast ten osłabiony turysta zmarł z wyziębienia. Akcja zakończyła się o piątej rano. Po tej dramatycznej akcji, rok później ceszyński Oddziału PTT „Beskid Śląski” wyposażył własne schronisko na Stożku w apteczkę, sanki ratownicze i linę. Pierwsze ochotnicze dyżury zaczęli pełnić członkowie Sekcji Narciarskiej “Watra”, która powstała w 1921 roku, a przez kilkadziesiąt lat jej szefem był cieszynianin Alojzy Szupina.

Fot. z kroniki KN Watra Cieszyn

Czarna seria na Równicy

Legenda cieszyńskiej i beskidzkiej turystyki wraca wspomnieniami do wydarzeń, które na długie lata zapisały się w jego pamięci. Należy do nich czarna seria na Równicy, do której doszło w stanie wojennym, a więc blisko 40 lat temu. Pierwsza tragedia dotknęła starsze małżeństwo z Jastrzębia-Zdroju. Małżonkowie pod wieczór, po opuszczeniu schroniska, postanowili zejść na skróty do domu wczasowego na Zawodziu. Poszli prosto w dół po śniegu, poza wyznaczonym szlakiem. Nie przypuszczali, że pod nogami będą mieli twardą, zlodowaciałą skorupę. Szli w miękkich butach. W pewnym momencie stracili równowagę i zaczęli zsuwać się po lodzie. Ślady świadczyły, że próbowali hamować. – Byłem tam nazajutrz rano razem ze Zdzisławem Pokornym, doświadczonym ratownikiem z Ustronia. Kobieta i mężczyzna spadli do potoku i woda porwała ich ciała, niosąc jeszcze przez 50 metrów. Wyżej na drzewach widoczna była krew i kawałki skóry. Oboje nie żyli – opowiadał podczas jednego z naszych spotkań Alojzy Szupina, szef Cieszyńskiej Sekcji GOPR w latach 1959-1996.

Dwa dni później na Równicy koło schroniska ślizgał się 10-letni chłopiec. Pamiętam, Adrian miał na imię. Nagle razem z kolegę poleciał w dół po pochyłości. Adrian rozbił się na drzewie i zginął, a jego kolega wpadł w cierniste krzaki i to uratowało go przed niechybną śmiercią. Rodzice pili w tym czasie kawę – opowiadał pan Alojzy. I trzeci przypadek związany z owym fatum, które dosięgło Bolko-Kantora. Jak zwykle w niedzielę wieczorem wybrał się na Równicę z karmą dla ptaków. Kierownik schroniska usłyszał naraz ujadanie psów. Wyszedł na zewnątrz, wziął solidną lagę na wypadek spotkania złodziei i… znalazł półprzytomnego Bolko Kantora, który zjechał z oblodzonej ścieżki pomiędzy drzewa. Uchroniła go gruba kurtka. Miał uszkodzone żebra. Te trzy historie wydarzyły w ciągu czterech dni lutego 1982 roku. Ludzie mówili wtedy, że to jakieś fatum zawisło nad tą górą.

Chodzili pod drzewem z wisielcem

Akcje poszukiwawcze bywały o różnym charakterze i ciężarze. Jedne trwały kilka godzin, inne parę dni. Niektóre przypominały mroczne horrory. Swego czasu goprowcy szukali w rejonie Szyndzielni mężczyzny. Nikt nie przypuszczał, że mógł powiesić się wysoko na drzewie. Chodzili pod nim. Ciało spadło parę miesięcy później, gdy przegnił sznur. Był to zaginiony pracownik kolejki wagonikowej. Innym razem przez trzy dni szukano mężczyzny. Pomagało wojsko i ówczesna milicja. Dziwnym trafem napotykani ludzie widzieli go w różnych miejscach. I tu, i tam. A on powiesił się nisko nad ziemią w krzakach nad Wisłą w Nowej Osadzie. Znalazła go kobieta pasąca krowy. Pod koniec lata poszukiwano inwalidy, który wybrał się na grzyby. Na jego ciało natrafiono nad ranem w lasku niedaleko Koniakowa. Lekarz stwierdził zawał.

Zasiedział się u dziewczyny

Nieraz ratownikom przychodziło porządnie wkurzyć się z powodu zmarnotrawienia cennego czasu. Rzecz w tym, że zlekceważyć nie można jednak żadnego wezwania. Kiedyś opiekun grupy szkolnej z Górnego Śląska biorącej udział w rajdzie, zgłosił zaginięcie trzech chłopców. Zaniepokoił się, gdy nie pojawili się na mecie rajdu. – Penetrowaliśmy teren przez calutką noc, a młodzieńcy spali w najlepsze w stodole obok leśniczówki na Kubalonce. Popiwkowali sobie zdrowo, wyłamali deski z tylnej ściany i padli na siano półprzytomni. Opiekun o mało zawału serca nie dostał. Innym razem zaalarmowali nas rodzice chłopaka z Ustronia, że syn nie wrócił na noc do domu. Była akurat siarczysta zima i zachodziła obawa, że mógł gdzieś zamarznąć. A „zguba” zasiedziała się u dziewczyny pod Czantorią – opowiadał Alojzy Szupina.

Turystka na skalnej półce

Ratownik górski znad Olzy bardzo chętnie powraca wspomnieniami do ochotniczej służby, w dodatku potrafi opowiadać. – W latach sześćdziesiątych podczas obozu szkoleniowego naszej sekcji na Hali Gąsienicowej w Tatrach, zostaliśmy zaalarmowani przez mężczyznę, który mocno przestraszony prosił o zabranie żony z półki skalnej. Był tak zaaferowany sytuacją, że nie potrafił nawet wskazać, z której dolinki przyszedł. Gdy ochłonął, wyruszyliśmy. Mówił po drodze, że wybrali się we dwoje na Kasprowy (później wyszło na jaw, że nie było to jego żona), gdzie wyjechali kolejką i postanowili pójść na Świnicę. Tam ktoś im doradził, że mogą zejść szlakiem na Halę Gąsienicową. Gdy byli na wysokości Turni postanowili zrobić skrót, widząc od strony północnej blisko dolinę. Zaczęli schodzić i wpadli w panikę, gdyż stok stawał się coraz bardziej stromy. Kobieta orzekła, że siada i nigdzie się nie rusza – wspominał ratownik, kiedy któregoś razu siedzieliśmy przy herbatce (bez rumu). – Była wysoko, zapadał zmrok, szybko się ściemniało. Oświetlając sobie drogę pochodniami zaczęliśmy ją „zdejmować”. Zawiadomieni ratownicy z Zakopanego wyjechali w górę kolejką i oświetlili teren. Akcja zakończyła się o pierwszej w nocy. To jeden z wielu przykładów na ludzką bezmyślność.

Alojzy Szupina brał udział w kilkuset akcjach ratowniczych, prowadzonych niejednokrotnie w ekstremalnych warunkach. O sprzęcie, typu skutery śnieżne czy quady, wtedy nikt nie słyszał. Musiały wystarczyć zwykłe tobogany (nosze na dwóch płozach), ważące 15-20 kg i troszkę nowocześniejsze akie sprowadzone z Austrii. Używanie tego sprzętu podczas akcji wymagało ogromnej sprawności fizycznej i niesamowitej kondycji. Ale wiadomo, GOPR-owcy to ludzie z żelaza.

google_news
2 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Iza
Iza
3 lat temu

Miałam okazję poznać p. Szupinę, w PTTK rewelacyjny człowiem z pasją, zaraził mnie górskimi wędrówkami.

LKT
LKT
3 lat temu

Ile razy pracując w lesie zimą maszyną zabierałem “turystów” bo zeszli na skróty bo wydawało się na GPS że to kawałek a najgorsze to to że niektórzy z dziećmi. A jak znów się komuś mówiło że nie idźcie tamtędy bo śniegu w lesie jest po pas to można było bluzgi słyszec