Wbrew decyzji sądu, matka w dramatycznych okolicznościach wywiozła swoje dzieci z Żywca do Rzeszowa. Przekonuje, że musiała uciekać, bo w domu czuła się więziona i gnębiona, a w prokuraturze złożyła zawiadomienie o gwałcie. Jej były mąż mówi wprost o porwaniu dzieci i przed sądem domaga się ich powrotu do rodzinnego domu. Spór zaszedł już tak daleko, że rodzice nie potrafią się porozumieć w kwestii edukacji dzieci. W efekcie czego te od września… nie chodzą do szkoły. Sprawę prawdopodobnie rozstrzygnie bielski sąd.
W MAŁŻEŃSTWIE NIE MA GWAŁTÓW?
Rzeszowianka i żywczanin poznali się na studiach prawie dwadzieścia lat temu. Choć początkowo mieszkali w Rzeszowie i tam urodziły się ich dzieci, wybudowali dom w Żywcu i tu osiedli, gdy dzieci były jeszcze małe. – Wtedy mąż poczuł, że ma zielone światło. Że może robić, co chce. Kryła go i współpracowała z nim jego mama, od której był uzależniony. Skarżył jej się na wszystko. Przychodziła do nas, decydowała o różnych rzeczach i rzucała uwagi w stylu: „syn nie ma seksu” – opisuje rzeszowianka. – Już po miesiącu zostałam zgwałcona. Byłam dręczona i poniżana. Żyłam ze świadomością, że nic nie jestem warta – dodaje. Jej teściowa miała wtedy stwierdzić, że „w małżeństwie nie ma gwałtów”. Z opinii Rodzinnego Ośrodka Diagnostyczno-Konsultacyjnego w Bielsku-Białej, wykonanej na potrzeby sprawy rozwodowej, wynika, że kobieta nie zgłaszała tej sprawy na policję, bo nie chciała wszczynać postępowania sądowego. Z kolei mąż miał pamiętać tę sytuację i opór żony, ale jej wtedy nie posłuchał. Wskazywał jednak, że tą kwestią, wyciągniętą dopiero po latach, jest szantażowany. – Podczas rozwodu była żona powoływała się na rzekomą sprawę gwałtu. Od początku temu zaprzeczałem. Nigdy nie zgwałciłem żony, zaś na każdą próbę oskarżania mnie o to zawsze odpowiadałem: idź na policję, zgłoś albo przestań mnie bezpodstawnie oskarżać. Podczas procesu rozwodowego i badania RODK, psycholog w rozmowie powiedziała: „Żona twierdzi, że miał miejsce seks, który mógł jej się nie podobać”. Odpowiedziałem na to, że pamiętam tego typu sytuację i że nie było to związane z żadną przemocą czy wymuszeniem. Niestety, w protokole RODK znalazły się słowa, które można odczytać w sposób sugerujący, że pamiętam rzekomy gwałt. Nie jest to prawda. Protokołu RODK w żaden sposób się nie autoryzuje, są to po prostu opinie psychologa po rozmowie z rodzicem. Ponieważ proces rozwodowy był bardzo długo przeciągany z powodu nierealistycznych oczekiwań byłej żony co do alimentów, ja zaś nie miałem adwokata reprezentującego mnie w sądzie, po prostu sam uczestniczyłem w rozprawach, nigdy nie uznałem za konieczne prostowanie tego niefortunnego sformułowania w opinii RODK. Były po prostu ważniejsze rzeczy – zwraca uwagę.
Dzisiaj mężczyzna podkreśla, że żadnej sprawy o gwałt nie było i nie ma. – To konfabulacje i schemat działania polegający na tym, że wytacza się całą artylerię, by zyskać przewagę. Nie było takiej sytuacji. Jest wprawdzie postępowanie prokuratorskie, ale nawet nie zostałem przesłuchany i nie jestem stroną w tej sprawie. Te oskarżenia to naruszenie moich dóbr osobistych – wskazuje dziś mężczyzna. – Proszę zwrócić uwagę na termin składania zawiadomienia do prokuratury: koniec maja tego roku. Była żona planowała porwanie na początku sierpnia. Następnie prosiła prokuraturę czy też sąd w Żywcu, by przesłuchania odbywały się w Rzeszowie. Myślę, że tego typu gra terminami służyć miała temu, by skumulować w okresie planowanych procesów o miejsce zamieszkania dzieci jak najwięcej przeszkód – uzupełnia.
WSPÓLNE ŻYCIE PO… ROZWODZIE
Pogarszające się relacje między małżonkami zbiegły się w czasie z walką o zdrowie ich dzieci. Urodziły się jako wcześniaki, miały wady najważniejszych organów, choroby i alergie. Wymagały wielu lat intensywnej rehabilitacji, która przyniosła zadowalające efekty. – Choć pracowałam tak samo jak on, tylko ja zajmowałam się rehabilitacją, której nawet się sprzeciwiał. Musiałam jeździć na różne zabiegi trzy razy w tygodniu, nie mając żadnej pomocy. Mąż wielokrotnie ignorował sytuacje, w których dzieci chorowały lub miały jakieś urazy i w ogóle nie szukał dla nich fachowej pomocy. To wszystko było na moich barkach – wspomina. Ojciec z kolei twierdzi, że dzieci nie były szczególnie chore, a ich problemy zdrowotne w większości były typowe dla ich wieku i sytuacji.
Trzy lata temu kobieta wniosła pozew o rozwód. Jak wskazywał wtedy bielski RODK, od dawna jedyna więź, jaka łączyła małżonków, dotyczyła prowadzenia wspólnego gospodarstwa domowego. „Pożycie małżeńskie uległo rozkładowi, zerwana została więź fizyczna i uczuciowa. Nie ma możliwości restytucji związku” – stwierdził w swojej opinii. Oceniono jednak, że oboje rodzice posiadają odpowiednie kompetencje w zakresie wychowywania dzieci, choć matka daje lepsze gwarancje w sferze opiekuńczej. Zalecono, by oboje rodzice mogli w sposób nieograniczony kontaktować się z pociechami. – Proszę zwrócić uwagę, że opinia RODK wprost stwierdza, że oboje rodzice mają identyczną zdolność sprawowania opieki. W istocie można ją odczytywać jako pozytywną w stosunku do mnie. To nie jest bardzo częsta sytuacja, i chociaż nie jest zapewne to coś bardzo wyjątkowego, wskazuje wprost, że moje kompetencje jako rodzica są identyczne jak byłej żony. W tym związek z dziećmi lub moje kwalifikacje jako wzoru wychowawczego – stwierdza ojciec.
Po rozwodzie sytuacja niewiele się zmieniła, bo rodzina wciąż mieszkała razem. Sąd zdecydował, że dzieci mają zostać przy matce, ale ojciec ma prawo decydować o zmianie miejsca zamieszkania. – Jednak ta sytuacja była nie do zniesienia. Czułam się więziona w Żywcu – stwierdza rzeszowianka. Co drugi weekend jeździła do rodzinnego miasta, by opiekować się chorą na raka mamą. – Były mąż i teściowa bezlitośnie to wykorzystywali. Gdy byłam w Rzeszowie, mojemu dziecku w Żywcu podawano produkty, na które jest uczulone. Potem miało bóle brzucha, biegunkę, wymioty i gorączkę. Teściowa raz zadzwoniła i mówi: „Gdzie ty się szlajasz, gdy ci dziecko umiera?”. Nogi mi zmiękły, usiadłam na asfalcie, nie mogłam wejść do auta. Biłam się z myślami, czy jechać do dziecka, które tak naprawdę nie umiera, tylko z powodu podania alergenu ma gorączkę, czy zostać z mamą, którą być może widzę ostatni raz w życiu. On dawał mi do telefonu dziecko, które mówiło, jak źle się czuje. Co za zgryzota! Co za pognębianie człowieka! Mąż był bezwzględny, wykorzystując w ten sposób dziecko. Potem dzwonił i przedstawiał się jako cudowny tata, który sytuację opanował. Takie zdarzenia miały miejsce pięć razy… – opisuje czterdziestoparolatka.
Z oskarżeniami o celowe podawanie alergenów w momencie, gdy matka dzieci przebywała w Rzeszowie, nie zgadza się żywczanin. – Te zarzuty są kuriozalne. Dlaczego miałbym robić coś podobnego? Dziecku uczulonemu na białko jaja kurzego nie podałbym bezy, ale raz na jakiś czas może przecież zjeść kawałek sernika czy lody. Oskarżenia byłej żony odczytuję w ten sposób, że w tym czasie miała wiele na głowie z powodu choroby rodziców. To, że podawałem jej dziecko do telefonu, wynikało tylko z tego, że samo chciało porozmawiać z mamą – wskazuje.
Zaprzecza też oskarżeniu o psychiczne znęcanie się nad kobietą. – Nie rozumiem, o jakiego rodzaju działania miałoby chodzić. Zawsze wspierałem żonę, przez długi czas byłem jedyną osobą zarabiającą pieniądze. Mimo to robiłem co tylko mogłem czy umiałem, by moja rodzina miała zapewniony dobrobyt i bezpieczeństwo. Zawsze byłem w domu na czas, kiedy było to możliwe brałem urlop w pracy, by na przykład pomóc podczas choroby. Kiedy dzieci z powodu rotawirusa bywały w szpitalu, zwykle zajmowałem się nimi nocami, w dzień jeżdżąc do pracy. Gotowałem obiady, robiłem zakupy, organizowałem pomoc moich rodziców, dzięki którym mieliśmy wolne niedziele. Wykonywałem prace domowe: odkurzałem, myłem, prałem. Nie pamiętam, by była żona kiedykolwiek myła okna: zawsze robiłem to ja. Właściwie cały wolny czas spędzałem z rodziną, zawsze chciałem i spędzałem czas z dziećmi. Graliśmy w gry planszowe, komputerowe, chodziliśmy na spacery i na basen, czytałem im do snu książki, prowadziliśmy długie rozmowy, chodziliśmy do kina. Kilka razy byliśmy w Tatrach. Wiele z tych zajęć odbywało się bez uczestnictwa byłej żony. Czy przemoc psychiczna miała by polegać na tym, że wyręcza się kogoś, dając mu okazję, by odpoczął? – pyta.
DRAMATYCZNA UCIECZKA
W kwietniu kobieta straciła pracę z powodu redukcji etatów i nigdzie – w rejonie Żywca – nie znalazła nowej. – Były mąż chciał zostać w domu w Żywcu. Mnie z kolei życie tam nie dawało poczucia bezpieczeństwa. Czułam się więziona i osaczona. Byłam ofiarą przemocy psychicznej, a zakładnikami w tym wszystkim były dzieci. Trzeba było skończyć z tak chorą sytuacją. Postanowiłam przeprowadzić się z dziećmi do Rzeszowa – opowiada.
Mężczyzna zorientował się w zamiarach żony i niezwłocznie zwrócił się do Sądu Rejonowego w Żywcu, którego decyzją miejsce pobytu dzieci wyznaczono przy ojcu. – Zorientowałem się, że chce zmienić miejsce zamieszkania i planuje porwanie dzieci. Przecież nie musiała ich uprowadzać, tylko mogła prowadzić normalne negocjacje ze mną albo zwrócić się do sądu i załatwić tę sprawę zgodnie z prawem. Skupiała się jednak na konflikcie i szkodzeniu mi. Widząc, co zamierza zrobić, poszedłem do sądu, który wydał orzeczenie o zabezpieczeniu miejsca pobytu dzieci przy mnie – zakazał zmiany miejsca zamieszkania i szkoły. Nie rozumiem jej reakcji na to postanowienie – tłumaczy.
A reakcja była taka, że matka dzieci – gdy ich ojciec pokazał im dokument z sądu – postanowiła czym prędzej uciekać z Żywca. Miała nadzieję, że po przeprowadzce do Rzeszowa na miejscu zalegalizuje pobyt dzieci. Próby wyjazdu z Żywca wyglądały dramatycznie. – Dzieciaki uciekały przez taras, z butami w rękach. Powiedziałam im, żeby wsiadły do auta. Mąż to zauważył, wezwał policję i zabarykadował drogę. Policjanci radzili mi wypić herbatkę i grozili dołkiem na 48 godzin. Nie kryli, że reprezentują interesy byłego męża. Musiałam wrócić do domu. Poczułam się jak więzień w tym domu, bo przecież nie było nic nielegalnego w tym, bym opuściła z dziećmi teren posesji. Jedno z dzieci po tym wszystkim dostało histerii i całą noc płakało – opisuje matka. – Policja dobrze się zachowała w tym przypadku. Żona krzyczała, wzywała sąsiadów i nie mogła się uspokoić. Policjanci stosowali się tylko do postanowienia sądu i uspokoili sytuację – stwierdza żywczanin.
Jednak następnego dnia matka wraz z dziećmi, mimo obecności byłego męża w domu, wsiadła do samochodu i wyjechała do Rzeszowa. Dzieci miały na sobie krótkie spodenki. Nie zabrały nawet większości swoich rzeczy. – Wcześniej poszłam do sądu. Stawiłam się też na policji w Rzeszowie, by podać miejsce naszego pobytu i zapewnić o tym, że jestem do dyspozycji – mówi. Ojciec mówi wprost o porwaniu dzieci wbrew orzeczeniu sądu. Przekonuje, że przeżywał trudne chwile, nie wiedząc, gdzie się podziewają. W końcu pojechał szukać ich do Rzeszowa, gdzie udał się na policję, by pomogła mu się z nimi zobaczyć.
Obecnie, jeśli ojciec chce spotkać się z dziećmi, jeździ do Rzeszowa, ale narzeka na to, że była żona utrudnia mu kontakt z nimi i obraca je przeciwko niemu. – Wcale mu tak na nich nie zależy, bo nie zawsze przyjeżdża i odmawia wydania im ich rzeczy. Z jednej strony mówi, żebyśmy wracali do Żywca, a z drugiej – wymienił zamki – skarży się kobieta. – Dom jest otwarty zarówno dla dzieci, jak i żony, bo do niej też należy. Wymieniłem tylko jeden z zamków po tym, gdy była żona groziła, że część domu wynajmie grupie Ukraińców. Ale jeśli się pojawi, to wejdzie do środka – wyjaśnia ojciec.
SĄDOWE BATALIE
Byli małżonkowie toczą jednocześnie szereg spraw sądowych, głównie w Żywcu. Najważniejsza kwestia sprowadza się do tego, czy sąd potwierdzi, że dzieci mają mieszkać przy ojcu i czy przychyli się do jego wniosku o ich wydanie. Co więcej, toczy się proces o podział majątku. Kolejna sądowa potyczka dotyczy tego, czy dzieci – jak chce matka – mogą się uczyć w Rzeszowie. Na razie – nie mogą. Ojciec torpeduje wszystkie próby żony w tej sprawie, a ona nie wykonuje polecenia sądu, który zdecydował, że dzieci mają się uczyć w Żywcu. Efekt tego taki, że dzieci – zamiast chodzić do szkoły podstawowej – siedzą w domu. – Wręcz wielokrotnie błagały ojca, by pozwolił im się uczyć w wybranej przez nie szkole, bo im się spodobała. Żądały pozwolenia nawet publicznie w ośrodku mediacji. Dziecko przejrzało kłamstwa ojca i zarzuciło mu, że to wcale nie sąd zabrania im zmiany szkoły i to nie sąd zabrał im rzeczy, tylko ojciec. Ale nic z tego… Na szczęście jestem nauczycielką i robię co mogę, by realizować ich program. Obecnie walczę o to, aby mogły, jeśli nie mogą chodzić do szkoły, choćby przystąpić do egzaminów, aby nie stracić roku. Uczą się pilnie w domu, goniąc swoich rówieśników, którym dane jest chodzić do szkoły – przybliża kobieta. Mężczyzna przyznaje, że obecna sytuacja dla dzieci jest fatalna. Jednak domaga się respektowania decyzji sądu. – Dzieci są zapisane do szkoły w Żywcu i mam nadzieję, że tam wrócą. Wyszedłem nawet z propozycją, by tam się uczyły, a będę je przywoził na weekendy do matki – stwierdza.
Sądowa batalia dotycząca przyszłości dzieci i tego, który z rodziców będzie miał do nich większe prawa, ciągle jest w toku. Wszystko wskazuje na to, że ostatecznie dojdzie do procesu przed Sądem Okręgowym w Bielsku-Białej. Matka dzieci składa zażalenia na kolejne decyzje żywieckiego sądu, tłumacząc, że zadomowiły się w Rzeszowie i tam będą miały najlepsze warunki do życia. Skarży się przy tym na sądowe procedury, w tym sposób przesłuchiwania dzieci, który – jej zdaniem – wywołuje u nich znaczny stres. Ma poczucie, że argumenty jej i dzieci są pomijane. Inaczej do sprawy podchodzi mieszkaniec Żywca. – Jestem zbudowany tym, jak sprawnie działa Sąd Rejonowy w Żywcu, bo nie przeciąga sprawy. Zwołuje posiedzenia jedno za drugim. To byłej żonie zdarzyło się nie przyjechać tłumacząc to chorobą lub wybiec z sali sądowej – mówi.
Matka nawet nie chce sobie wyobrażać, że sąd może wydać wyrok stanowiący, iż jej dzieci wrócą do Żywca. – Boją się wrócić do Żywca, bo nie chcą się kontaktować z ojcem. On chce zabrać im wszystko – dom w Rzeszowie, możliwość dobrej edukacji, zdrowia, opiekę i mamę – twierdzi. – Chcą zostać w Rzeszowie, bo – jak powiedziały kuratorowi – tu mają dom, a w Żywcu miały jedynie budynek. Tutaj czują się bezpiecznie. Chcą być z mamą, tylko nikt nie słucha ich zdania. Po kolejnej rozprawie powiedziały, że wolą stracić rok w szkole niż wrócić do Żywca – dodaje.
Mężczyzna przekonuje, że jest gotowy do zawarcia kompromisu, choć nie wierzy, iż do niego dojdzie. Zastrzega, że jeśli sąd to jemu przyzna opiekę nad dziećmi, spodziewa się, że nie dojdzie do siłowego i dramatycznego odebrania dzieci. – Cały problem polega na tym, że one są włączane w nasz konflikt. Była żona o wszystkich procesach rozmawia w ich obecności. Zdumiewające, że teraz próbuje nagłośnić nasze prywatne sprawy w mediach. To ona złamała prawo, wywożąc dzieci i najwyraźniej się już w tej walce zaplątała – przekonuje. – Wobec obecnych wypadków nie uważam już, by żona bardzo kochała dzieci. Obecnie utrudnia mi kontakty. 24 października przejechałem drogę do Rzeszowa, zwalniając się wcześniej z pracy, a na miejscu nie pozwolono mi odbyć spotkania z dziećmi. Dzieci były nastawione negatywnie, zaś w fundacji pomocy ofiarom przestępstwa, z którą współpracuje była żona, a w pomieszczeniach której nieprawnie spotkania zwykle miały miejsce, postawiono mi wymaganie, abym pozwolił na założenie mi karty osobistej. Nie zgodziłem się na takie kroki, nie wyraziłem zgody na przetwarzanie moich danych osobowych. I do spotkania z dziećmi nie doszło… – przybliża. – Uważam, że dzieci mają prawo do obojga rodziców i jeden drugiego nie powinien im zohydzać. Zależy mi na nich, zależy mi na tym, by wróciły do swojego domu w Żywcu, ale też zależy mi na tym, by miały stały kontakt ze swoją mamą – zapewnia.
Jest napisane, że ojciec pochodzi z Żywca i mieszka w Żywcu. Jako ojciec pytam gdzie w tym człowieku jest ojcowski i
meski honor. Należ się tobie meski szowinisto kilka żywieckich liści abyś doszedł do normalnych wniosków. Przepychaj się z równym sobie, a nie z Kobietą i dziećmi.Zastanów się d****u wygrasz lub przegrasz i jak tym dzieciom spojrzysz w oczy jak będą starsze. Poproś mamuśki aby jeszcze raz cię wychowała waląc twą pustą głową o mur.
A ja rozumiem, że w konflikcie jest nie sam ojciec lecz dochodzi wpływ mamusi. Najpierw trzeba by było zacząć od wychowania mamusi i rozszerzyć na syna. A wina zapewne jest po obu stronach.
Największą ofiarą konfliktu wśród mało odpowiedzialnych dorosłych (po studiach!) – są dzieci
To są tacy sami ludzie jak Jerzy W z Oświęcim same psychole brak rozumu!!!