Wydarzenia Bielsko-Biała

Śmierć królów przestworzy. Ich podniebne wyczyny były legendarne

Fot. NAC

Ciało Stanisława Wigury znaleziono od razu. Zwłoki Franciszka Żwirki dopiero po pewnym czasie. Wszędzie wokół były resztki samolotu. W oczy rzucały się dwa ogromne drzewa, których wierzchołki ściął spadający aeroplan. Ochrzczono je później mianem „masztów śmierci”.

We wrześniu minie kolejna rocznica jednej z najtragiczniejszych katastrof w historii polskiego lotnictwa. W 1932 roku w Cierlicku na Zaolziu – kilka kilometrów od Cieszyna – zginęli dwaj bohaterowie przestworzy, pilot Franciszek Żwirko oraz jego mechanik, konstruktor lotniczy, inżynier Stanisław Wigura. W Bielsku-Białej jest plac noszący ich imię, a na nim pomnik upamiętniający obu awiatorów. Niestety wygląda na zdewastowany.

Ostatnio z monumentu zniknęły pamiątkowe tablice. Pozostały tylko ślady w miejscu, gdzie były zamontowane.

Kim byli Żwirko i Wigura, patroni nie tylko bielskiego placu, lecz także niezliczonych ulic, szkół, organizacji i instytucji? Nazwiska pewnie każdy słyszał, część zapewne wie, że chodzi o lotników, ale mało kto zdaje sobie sprawę, jak legendarne były ich podniebne wyczyny i jak bardzo ważne są to postacie w historii nie tylko polskiej, lecz również światowej awiacji.

Lata 20. i 30. to era ogromnego rozwoju lotnictwa. Popularność, jaką cieszyli się w tamtych czasach konstruktorzy samolotów oraz – zwłaszcza – piloci bijący na swych latających maszynach niewyobrażalne rekordy, można porównać tylko do tej, jaką kilka dekad później zyskali astronauci latający na Księżyc. Przemysł lotniczy był oczkiem w głowie każdego rządu, bo świadczył o poziomie rozwoju danego państwa. Wyczynami lotników, latających coraz szybciej i wyżej, docierających w najbardziej odległe zakątki globu, pasjonowali się prawie wszyscy.

W tę lotniczą rywalizację światowych potęg gospodarczych, włączyła się dopiero co odrodzona Polska. Kraj ekonomicznie słaby, gospodarczo zacofany, ze słabo rozwiniętym przemysłem, w tym dopiero raczkującą branżą lotniczą. Mimo to polscy piloci, latający na polskich maszynach, odnosili ogromne sukcesy, ucierając nosa asom przestworzy reprezentującym zachodnie potęgi. O ich osiągnięciach mówił i zachwycał się nimi cały ówczesny świat. Największe sukcesy na tym polu odnosił właśnie duet awiatorów Żwirko i Wigura, których nazwiska wymieniane były – i są do tej pory – zawsze jednym tchem. Zwyciężali w przeróżnych sportowych zawodach lotniczych, jakich w okresie międzywojennym organizowano w Europie bardzo wiele.

Przez wiele lat mało który z zagranicznych pilotów, nie mówiąc już o krajowych, mógł im dorównać. Ich wielkim wyczynem był między innymi przelot wokół Europy samolotem RWD-2 na liczącej ponad 5 tysięcy kilometrów trasie Warszawa-Erfurt-Paryż-Barcelona-Wenecja-Warszawa. Dokonali tego w 1929 roku. Bez wątpienia ich największym sukcesem było zwycięstwo w międzynarodowych zawodach lotniczych w Berlinie, w sierpniu 1932 roku, na samolocie RWD-6. Było to jedno z największych osiągnięć w dziejach polskiego lotnictwa sportowego, o którym wspomina się do dzisiaj. Tym cenniejsze, że polski duet wygrał z faworyzowaną załogę niemiecką. Pokonał ją na jej własnym podwórku w czasach, gdy niemiecki przemysł lotniczy uchodził za przodujący w świecie.

O mały włos, a polska reprezentacja – łącznie pięć załóg – z powodów finansowych w ogóle nie wzięłaby udziału w tych zawodach. Aeroklub musiał zaciągnął pożyczkę, aby sfinansować start Polaków. Pokazuje to jak bardzo polscy piloci mieli pod górkę, próbując rywalizować z najlepszymi. Na program mistrzostw, do których zgłosiło się ponad 40 załóg, składało się kilka konkurencji lotniczych. Jedną z nich był na przykład lot z minimalną prędkością. Uczestnicy musieli pokonać 800-metrowy dystans, lecąc tuż nad ziemią, maksymalnie na pułapie 50 metrów, jak najwolniej, na granicy tak zwanego przeciągnięcia (utraty siły nośnej, co wiąże się z upadkiem samolotu na ziemię). Maksymalną liczbę punktów można było dostać schodząc poniżej 63 kilometrów na godzinę. RWD Żwirki i Wigury leciał z prędkością 57,6 i polska załoga wygrała. Innym z wyzwań była tak zwana próba krótkiego startu i lądowania. Chodziło o to, aby jak najszybciej poderwać samolot do lotu, po czym momentalnie wylądować, przelatując po drodze nad zawieszoną 8 metrów nad ziemią poprzeczką. W trakcie zawodów testom technicznym poddawano też same samoloty, sprawdzając m.in. czas rozruchu silnika czy zużycie paliwa, za co również załogi otrzymywały punkty. Później piloci musieli pokonać liczącą 7 tys. km trasę prowadzącą z Berlina przez Warszawę, Pragę, Brno, Zagrzeb, Rzym, Paryż z powrotem do Berlina. Trasa prowadziła nad Alpami, a także nad morzami, co utrudniało nawigację. W trakcie lotu w wyznaczonych punktach kontrolnych załogi zrzucały meldunki dokumentujące ich przelot. Ostatnią konkurencją był lot z maksymalna prędkością. Chodziło o to, by jak najszybciej pokonać 300-kilometrowy dystans. Przed startem do tego wyzwania na prowadzeniu, po kilku konkurencjach, była załoga Żwirko i Wigura, która wyprzedzała znajdujący się na drugiej pozycji niemiecki zespół zaledwie o kilka punktów. Oznaczało to, że załoga, która przyleci na metę jako pierwsza, zwycięży w całych zawodach. Zmagania pilotów obserwowało tego dnia na berlińskim lotnisku Tempelhof około 50 tys. widzów. Polska załoga pokonała niemiecką o półtorej minuty i przeszła do historii, okrywając się lotniczą sławą.

Żwirko i Wigura stali się bohaterami narodowymi, ich sukces świętowała cała Polska. Witał ich w Warszawie ponad 100-tysięczny tłum rozentuzjazmowanych rodaków. Pilotów dosłownie noszono na rękach, wiwatom nie było końca. Stali się narodowymi bohaterami. Ich sukces doceniono nie tylko w kraju, z całej Europy napływały gratulacje, a także zaproszenia na zawody i inne wydarzenia lotnicze. Jedno z nich nadeszło z Pragi, gdzie we wrześniu miało się odbyć wielkie lotnicze święto. Polska załoga miała być największą atrakcją. Żwirko i Wigura już podczas zawodów w Berlinie obiecali kolegom z zaprzyjaźnionej czeskiej załogi, że pojawią się w Pradze. Niestety nigdy tam nie dotarli…

Wystartowali kilka minut po szóstej rano 11 września z lotniska na warszawskim Mokotowie. Dzień wcześniej do stolicy Czechosłowacji wyleciała z tego samego lotniska reszta polskiej ekipy. Żwirko chciał spędzić więcej czasu ze swoim dwuletnim synem i żoną, więc przekonał towarzysza, aby przesunąć wylot o jeden dzień. Początkowo lot przebiegał spokojnie, było słonecznie. Warunki zaczęły się pogarszać po mniej więcej dwóch godzinach, gdy samolot przekroczył granicę państwa w rejonie Cieszyna. Zerwał się porywisty wiatr, a chwilę później rozpętała burza. Huragan był tak silny, że porywał z ziemi i niósł wysoko w górę snopki siana, które latały wokół samolotu. Pilot próbował zawrócić w kierunku Cieszyna, aby wydostać się z burzowego frontu, wylądować i przeczekać nawałnicę. Niestety całkiem nowy RWD-6, choć był doskonałym samolotem sportowym, na którym polscy bohaterowie odnosili wielkie sukcesy, nie był w stanie przetrwać takiego wiatru. Kryte płótnem skrzydła miały zbyt małą sztywność i wytrzymałość. Jak wspominali świadkowie maszyna dosłownie zaczęła rozpadać się w powietrzu. Odpadały z niej poszczególne fragmenty, w tym jedno ze skrzydeł, które wiatr poniósł na drugi koniec lasu.

Ciała lotników przewieziono wozem do kostnicy na cmentarz przy kościele w pobliskim Kościelcu. Następnego dnia tamtejszy ksiądz Oskar Zawisza odprawił mszę żałobną za tragicznie zmarłych pilotów. Zwłoki przetransportowano następnie do Czeskiego Cieszyna, gdzie zmarłych żegnały tłumy mieszkańców Zaolzia. W asyście przy trumnach szli czechosłowaccy żołnierze, w tym dwóch generałów. Przez most na Olzie trumny przewieziono na polską stronę miasta. Następnie pociągiem pojechały do Warszawy. Lotników pochowano na Powązkach. Na pogrzebie był tłumy. Miejsce katastrofy ochrzczono mianem Żwirkowiska. Ustawiono tam brzozowy krzyż, na którym zawisły skrzydła lotnicze. W 1935 roku, ze składek Zaolzian, wybudowano niewielką kapicę–mauzoleum, postawiono też bramę. Umieszczono na niej napis „Żwirki i Wigury start do wieczności”. Tak powstało swego rodzaju narodowe sanktuarium upamiętniające tragicznie zmarłych pilotów.

W czasie wojny Niemcy wszystko to zniszczyli i zrównali z ziemią. Ścięli też pozostawione na pamiątkę „maszty śmierci”. Miejsce odnowiono, w nieco innej formie, dopiero w 1950 roku. Odsłonięto wtedy pomnik dłuta Juliusa Pelikana, poniżej którego znajdują się dwa symboliczne groby poległych lotników. Ustawiono też kamień z napisem „Żwirko i Wigura 11.9.1932” – będący jedyną pamiątką po przedwojennym Żwirkowisku.

Obaj piloci patronują od tego czasu tysiącom polskich ulic. Bielsko-Biała jest jednym z nielicznych miast, w którym ich imieniem nazwano plac. Stało się tak po przemianowaniu ówczesnego placu Wyzwolenia w 1933 roku. Podczas okupacji niemieckiej plac nosił nazwę Goetheplatz, lecz zaraz po wojnie przywrócono wcześniejszą nazwę.

Pomnik lotników ma formę prostego, wysokiego na kilka metrów, lotniczego orzełka ze skrzydłami sterczącymi pionowo w górę. Orzeł pojawił się na placu, gdy z początkiem lat 70. zeszłego wieku miejsce to zostało całkowicie przebudowane. To wtedy plac uzyskał obecny kształt i układ. Wiązało się to z wyburzeniem kilku stojących w tym rejonie kamienic i było częścią większego założenia, związanego z poszerzeniem ulicy Zamkowej. Początkowo pozbawionego jakichkolwiek oznaczeń czy wyróżników orła ustawiono z boku, wśród drzew i krzewów. Dopiero wiele lat później, w 2006 roku, staraniem weteranów lotnictwa z bielskiego aeroklubu, betonową konstrukcję przeniesiono w centralną część placu. Na skrzydłach dodano szachownice lotnicze, a u stóp monumentu umieszczono tablice upamiętniające bohaterskich lotników. Tak powstał bielski pomnik Żwirki i Wigury. Jego uroczyste odsłonięcie miało miejsce w 2006 roku. Od tego czasu w każdą rocznicę katastrofy składane są pod nim kwiaty i wieńce.

Bez tablic z inskrypcjami monument nie jest już pomnikiem, tylko znów bezimienną statuą, betonową konstrukcję w kształcie lotniczego orła. Na szczęście, płyty z napisami – jak się okazuje – nie zostały skradzione czy zdewastowane przez wandali. Z informacji, jakie uzyskaliśmy w bielskim Ratuszu, wynika, że zostały zdjęte z uwagi na ich zły stan. Mocno popękały i trzeba je było zdemontować. Na ich podstawie mają być wykonane nowe, już z metalu, trwałe i estetyczne. Drobny remont i renowację ma przejść również betonowa konstrukcja pomnika, bo i po niej widać już upływ czasu. Nie wiadomo, kiedy te prace zostaną zrealizowane. Byłoby dobrze, gdyby pomnik odzyskał dawny wygląd jeszcze przed 11 września, aby godnie uczcić kolejną rocznicę tragicznej śmierci wspaniałych polskich awiatorów.

google_news