Szybkość, stromizna, przeszkody – to elementy downhillu, czyli zjazdu w kolarstwie górskim. Dodatkowo kojarzy się z nim młodość i odwaga. No właśnie, odwaga czy brawura?
Jak to widzi „młodość” i jak łączy tę dyscyplinę z codziennymi obowiązkami? Takie kwestie i wiele innych jeszcze poruszył red. Michał Cichy w rozmowie z odnoszącym sukcesy w tej dyscyplinie Mikołajem Śliwką z Ustronia.
– Jesteś w klasie maturalnej. Zapewne masz jakąś koncepcję, co dalej?
– Jest pomysł, żebym studiował ekonomię w Insbrucku. To miasto w Austrii, w Alpach, gdzie dookoła jest świetna infrastruktura do uprawiania mojej dyscypliny sportu, więc dla mnie to lepsza lokalizacja niż na przykład Wrocław. Miałbym stamtąd znacznie bliżej do Włoch czy Francji, do dobrych tras.
– To potem, a teraz jak idzie przeplatanie sportu z edukacją?
– Ciężko łączy się naukę w szkole ze sportem, ale oczywiście da się. W zeszłym sezonie, w lutym i marcu, miałem kilkutygodniowe wyjazdy sportowe i potem wiele materiału do nadrobienia. Da się nadgonić, jednak trzeba się dużo uczyć.
– Odczytuję z tego Twoją świadomość, że na sporcie świat i życie się nie kończą?
– Chciałbym mieć wykształcenie i alternatywną dla sportu ścieżkę kariery, między innymi dlatego, że downhill to dyscyplina bardzo kontuzjogenna. Uraz może wyłączyć na kilka miesięcy czy nawet na cały sezon z jazdy i startów. Jeśli coś takiego się zdarzy, są małe szanse na powrót do formy i życia z tego sportu.
– Życie zawodowe sportowca jest krótkie. W jego trakcie można wyżyć z downhillu?
– Ciężko. Myślę, że może z niego żyć TOP 30 najlepszych zawodników na świecie. Z reguły należą oni do fabrycznych teamów i tam są opłacani. Na przykład firma produkująca rowery zakłada team, który pełni funkcję promocyjną dla marki. Zawodnicy mają wówczas pensje i bonusy za wygrane. Da się więc na tamtym poziomie żyć, ale ciężko dostać się do tej trzydziestki, szczególnie, że ten sport obecnie zaczynają uprawiać bardzo młode osoby, więc poziom jest wysoki, a kandydatów wielu. Ponadto jest uprawiany w coraz młodszym wieku. Dzieci siadają na rower już w wieku 7 lat i niejeden z nich w wieku 18 jest w stanie mieć przejechane tyle, co rowerzysta 30-letni.
– Przejdźmy zatem do downhillu i przybliżmy, bo dla wielu czytelników może nie być to oczywiste. Jak zdefiniujesz tę dyscyplinę?
– Downhill to kolarstwo grawitacyjne. Zjeżdżamy w dół po trasie, najczęściej 4-minutowej, z dużym przewyższeniem. W tym czasie jedziemy po nierównościach, kamieniach czy korzeniach. Przejeżdżamy przez dziury i szybkie sekcje z przeszkodami. To sport bardzo ekstremalny, rozgrywany na dużej prędkości. Wrócę tu do kontuzjogenności. Jeżeli przy tej prędkości uderzymy w drzewo, stojące z boku trasy, to wiadomo, jak może się to skończyć. To kolarstwo górskie jako odmiana – zjazd – tak też można to określić.
– Dosyć już dawno temu mówiło się, że downhillowcy przed zjazdem odłączają hamulce. Jest obecnie w tym coś z prawdy, czy to „legenda miejska”?
– Teraz na pewno nie. Nie wyobrażam sobie zjazdu bez hamulców. Do treningu możemy zdjąć łańcuch. Wtedy się nie pedałuje, jedzie tylko grawitacyjnie, całą prędkość pozyskując z jazdy w dół, wspomaganej przez odpowiednie poruszanie i balansowanie ciałem. Pozwala to ćwiczyć właśnie te ruchy ciała.
– Treningi odbywają się tylko na rowerze?
– Technika oczywiście tak – na rowerze. Trening wytrzymałościowy i wydolnościowy również odbywa się na rowerze. Czasem jest to na „kolarce”, czasem na rowerze górskim, ale nigdy nie na startowym. Ogólnie mam trzy rowery: zjazdowy, enduro – na którym mogę podjechać i zjechać, oraz kolarkę. Trenuję na dwóch ostatnich. W zimie trenuję na trenażerze, który mierzy mi moc pedałowania i obroty na minutę. To przydatne, gdy na zewnątrz jest mega zimno albo śnieg. Wtedy po drodze nie pojeździmy.
– Mówisz „my”, to znaczy że masz klub, trenera?
– Trenerów raczej nie mamy. Jeżeli już, są to specjaliści od przygotowania fizycznego. Techniki w Polsce nie ma za bardzo kto uczyć. A „my” to BSR Team, czyli piątka chłopaków z południowej Polski. Każdy z nas jest z innego miasta. Mamy zaprzyjaźnionego, byłego zawodnika, Macieja Jodko, który odnosił największe sukcesy spośród Polaków. Dużo nam pomaga pod kątem technicznym, potrafi coś doradzić, bo ma 20-letnie doświadczenie.
– Sądzę, że nie podlegacie pod jakiś związek kolarski, nie ma jakiejś ligi, nie jest to sport olimpijski?
– Nie jest to sport olimpijski. Związani z tematem jesteśmy w taki sposób, że na niektóre zawody musimy się zapisywać za pośrednictwem PKOL. Są z tym czasami problemy. Bywa, że ktoś czegoś nie dogada i na miejscu musimy na przykład załatwiać miejsce parkingowe. Na mistrzostwach świata czy w pucharze świata startujemy jako reprezentanci kraju, ale za koszulki reprezentacyjne płacimy sami. Wsparcie ze strony związku centralnego mamy chyba najgorsze pośród innych krajów na poziomie Polski. Musimy sobie szukać sponsorów, a przede wszystkim to duża pomoc rodziców.
– Ile czasu w tygodniu schodzi Ci na treningi?
– Cztery razy w tygodniu po około 2-3 godziny, a w weekend trochę dłużej albo dalsze wyjazdy.
– Czyli 10 godz. plus weekend.
– Tak. Trzeba dobrze gospodarować czasem, żeby mieć go i na inne sprawy. Gdy jesteśmy na miejscu, trenuje się głównie na Równicy, gdzie są dwie oznakowane trasy rowerowe w lesie. Tam ćwiczy się pod kątem technicznym. Jeśli jest wyjazd, to najczęściej Hiszpania, Włochy, gdzie trenuje się na zjazdowych trasach, ale to wtedy jest totalnie inny wymiar treningu. Na Równicy trenuję najczęściej sam. Czasem ktoś z teamu przyjedzie i wtedy się nawzajem motywujemy. Wiadomo, że zawsze jest chęć bycia szybszym, każdy goni każdego.
– Zjazd ze słuchawkami i z muzyką w uszach?
– Nie. Kiedyś próbowałem, ale na rowerze trzeba być maksymalnie skupionym. Z pozoru wydaje się, że trzeba mieć nierówno pod sufitem i jak najszybciej jechać. To jednak sport bardzo precyzyjny i przy takich prędkościach, jakie osiągamy, jeden zły skręt kierownicą albo niewłaściwe dociążenie roweru kończy się upadkiem.
– Przy takich prędkościach, czyli jakie to „osiągi”?
– W dół na w miarę prostym odcinku to będzie 60-70 km/h, a średnia to 40 km/h. Hamulce trzeba mieć mocne. Czasem się przegrzeją albo zapowietrzą.
– Jakie są inne atrakcyjne trasy oprócz Równicy albo tych w Austrii? Jakieś bliższe?
– O dziwo na Podhalu na przykład nie ma wiele tras, jest w Szczawnicy. Są trasy w Bielsku-Białej, ale to szlaki enduro. To nie jest to, czego my szukamy. Dla nas to zbyt lajtowe. W tym roku był historyczny, pierwszy Puchar Świata w zjeździe w Polsce. Powstała w tym celu specjalna trasa w Szczyrku, na Hali Skrzyczeńskiej, którą testowałem. Wraz z pięcioma innymi zawodnikami sprawdzaliśmy ją i było super. Fajna trasa, ciekawa, ale ma tendencje do bycia zaniedbaną, bo teraz prowadzona jest przez pobliski ośrodek narciarski. Takie są realia. Reasumując, Szczyrk i Czarna Góra na Dolnym Śląsku to najcięższe i najlepsze dla nas trasy w Polsce.
– Wróćmy do kontuzjogenności. Miałeś jakieś poważne urazy?
– Niestety w moim przypadku nie obyło się bez nich. W pierwszym sezonie startowym, w 2021 roku, zaliczyłem mocną wywrotkę i złamałem obojczyk, na skutek czego długo nie jeździłem. Na szczęście nie było powikłań. W tym sezonie z kolei, na pierwszych zawodach Pucharu Świata, miałem dosyć mocną glebę, po której złamałem lewego kciuka. Na tyle niefortunnie, że pojawiły się mikroodłamki. Potrzebna była operacja, a potem chodziłem miesiąc w gipsie, z drutami stabilizującymi kciuk. Potem był miesiąc rehabilitacji. Na rower wsiadłem dopiero na mistrzostwa Polski, po blisko trzech miesiącach. Poziom moich umiejętności spadł wtedy kolosalnie. Ta kontuzja spowodowała, że był to ciężki sezon dla mnie. Pokrzyżowała mi plany, bo to był dla mnie ostatni rok w kategorii junior i miałem ostatnią szansę na zakwalifikowanie się do finałów Pucharu Świata.
– Jak Twoi rodzice reagują na te kontuzje?
– Po tylu latach są do tego przyzwyczajeni, mam w nich mega duże wsparcie. Bardzo mi pomagają, nie tylko pod względem finansowym. Myślę, że są w stu procentach za tym, żebym coś robił z pasją, poświęcał się tej sprawie, gdyż to kształci charakter i ogólne nawyki. Tata – Wojtek Śliwka – też jeździł, był jednym z pierwszych zjazdowców w Polsce. Przekazał mi dużo porad, trenował mnie. Jeździłem z nim na zawody, spodobało mi się, jeździłem na obozy rowerowe. Miałem wtedy około 12 lat. Przez kolejne dwa lata nie jeździłem na rowerze, czego teraz żałuję. Potem wróciłem. Myślę, że ukształtował mi się bardziej charakter do tego.
– Twoje największe sukcesy, według Ciebie, to?
– W zeszłym roku byłem mistrzem Polski juniorów. Zająłem też w 2023 roku trzecie miejsce w zawodach cyklu Pucharu Europy, w Austrii. W Pucharze Świata dwa razy miałem 40. miejsce. Stawałem kilka razy na podium zawodów w Pucharze Czech, to zwykle mocno obsadzone zawody. To jednak, co miało być największe, miało być w tym roku, ale kontuzja na to nie pozwoliła. Mistrzostwa Polski są co roku i w tym roku byłem 10., co z mojego punktu widzenia było tragicznym miejscem.
– Ilu było startujących?
– We wszystkich kategoriach około 100 osób. Coraz mniej zawodników startuje.
– Dlaczego?
– Sądzę, że głównie z uwagi na finanse. To mega kosztowny sport.
– Ile więc to kosztuje?
– Zawodnicze rowery potrafią kosztować 30-40 tys. zł, a trzeba zakładać, że starczą na jeden sezon. Z częściami zamiennymi trzeba to liczyć razy dwa. Mamy oczywiście sponsorów, którzy dostarczają części. To sprzęt, który często się psuje. Dochodzą do tego koszty wyjazdów na zawody, też bardzo wysokie. Można jednak dodać, w przypadku zawodnika początkującego, można sobie sprawić rower za 10-15 tys. zł. Ja zaczynałem na starym rowerze.
– Czy macie szanse na wsparcie ze strony samorządów?
– W zeszłym roku złożyłem wniosek do Starostwa Powiatowego w Cieszynie i dostałem stypendium. Patrząc jednak na skalę naszych potrzeb, jeżeli nie wesprze tego związek sportowy, to nikt inny tego nie zrobi.
– Jakie jest miejsce Polaków w tej dyscyplinie?
– Bardzo dalekie. Nasz team najlepiej reprezentuje kraj na zawodach Pucharu Świata. Zjeżdżają się tam rowerzyści z całego świata i Polska jest na szarym końcu. Jest taki zawodnik, Sławek Łukasik, który na ten czas jest najlepszy w Polsce, jak chodzi o wszystkie kategorie. Teraz jeździ w enduro, nie w zjazdach. W tym roku w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata zajął 2. miejsce, bardzo dobre jak na Polaka. W mojej kategorii, w zjazdach, rządzą Francuzi, Kanadyjczycy, Nowozelandczycy i Islandczycy. To kraje, w których są i dobre warunki treningowe, i mają spore dotacje od państwa.
– Co jest fajnego w zjeździe, według Ciebie?
– To dla mnie jakby rowerowa Formuła 1. Ważny jest sprzęt, jego ustawienie, jest super atmosfera wokół zawodów. Jeździmy od kraju do kraju, jest jedna społeczność, każdy się zna, jest przyjazna. No i przede wszystkim ta mega adrenalina podczas zjazdu. Bez niej nie potrafiłbym żyć. Ważna jest też kwestia rywalizacji, sposób na sportowe emocje. W ciągu kilku minut trzeba dać z siebie wszystko. Przejazd na zawodach ma być idealny, najlepszy, bo nie będzie czasu na nadrobienie strat, na który to start wpływa wiele składników.
– Czy poza treningiem jeździsz na rowerze?
– Tak, z rodzicami, z dziewczyną, jeździmy na przejażdżki, głównie po Beskidach. Na Biały Krzyż, na Baranią Górę. Jest to dla mnie pewne urozmaicenie.
– Jakie trasy polecasz na downhill, szczególnie początkującym?
– Najpierw warto się udać do bikeparku na trasę flow. Są w Wiśle, w Bielsku-Białej czy Szczyrku. Potem powoli warto zwiększać trudność tras, wraz z umiejętnościami. Przede wszystkim jednak dużo, dużo, dużo jazdy, dużo czasu na rowerze, żeby mieć jak najlepsze poczucie stabilności, żeby być z nim zżytym.
– Trochę jak w odpowiedzi na pytanie, zadane na ulicy w centrum dużego miasta. Jak się dostać do filharmonii? Trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć.
– Tak, to bardzo prosta i ważna zasada. Ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć.
– Warto ten sport uprawiać, polecasz go?
– Jak najbardziej polecam. Można go uprawiać i amatorsko, i profesjonalnie. To mega fajna sprawa, bardzo cieszy „progresowanie” w nim, satysfakcja z przeskoczenia nowej przeszkody jest ogromna.
– Znajdujesz czas na inne pasje?
– Zimą jeżdżę na nartach zjazdowych i snowboardzie. Startowałem na przykład w Lidze Śląskiej. Poza tym nie ma czasu ma jakieś istotne hobby.
– Trening downhillu jest dla Ciebie radością czy musem?
– Taki na przykład na siłowni to przymus. Gdy jednak sobie zjeżdżam na rowerze, to wielka przyjemność. Nie każdy jest przyjemnością, ale nie trenuję po to, żeby było tylko przyjemnie, ale żeby zająć jak najlepsze miejsce w zawodach.
– W szkole jesteś oryginałem? Wiedzą, co uprawiasz?
– Dużo osób wie o sprawie i gadamy na temat zjeżdżania, ale mimo to, o dziwo, moim zdaniem jest to bardzo niszowy sport. O dziwo, bo przecież interesujący.
– Dziękuję za rozmowę.
Fot. z arch. Mikołaja Śliwki