Jest słoneczny, spokojny dzień. Razem z Krzysztofem Pawlakiem z Fundacji „Piastun” docieramy do Domu Wypoczynkowego „U Zawadów” w Koniakowie. Rozciągający się z malowniczego zakątka na zboczu Ochodzitej widok działa kojąco. Kiedy wysiadam z auta, już z oddali słyszę dziecięcy śmiech. Kolorowy budynek na tle soczystej zieleni zaprasza w gościnne progi. Plac zabaw, boisko, basen – jest wszystko do spełnienia dziecięcych marzeń. Właśnie tu, w Koniakowie, schronienie znalazło 45 Ukrainek i ich dzieci. To tu leczą wojenne rany. Zastępują traumatyczne wspomnienia uśmiechem. Tylko czy uda im się odbudować to, co stracili?
To pytanie kołacze mi po głowie, kiedy wchodzę do środka. Szybko jednak ciemne myśli uciekają. Zastępuje je gwar rozmów i zapach gotującej się zupy… W dużej sali panuje poruszenie. Jeden z wolontariuszy przyjechał pomóc Ukrainkom złożyć odpowiednie wnioski, założyć konta bankowe. Jego uśmiech i serdeczność działają jak balsam. Mówi bez ogródek, że „sam się tutaj leczy”. Bo czym są nasze problemy wobec ich nieszczęścia?
LENKA, przyjechała z obwodu Czernichowa, w pobliżu z granicą z Rosją, z dwójką córeczek w wieku 2 i 8 lat. Jej rodzinne miasto szybko zostało otoczone przez wroga. Powód był prozaiczny – ze znajdującego się w pobliżu lotniska startowały ukraińskie maszyny. Stało się to więc strategiczne dla Rosjan miejsce. Bomby i pociski spadały jedna po drugiej. Pierwsza myśl – ucieczka. Na zachód. Znaleźć bezpieczne miejsce w Ukrainie. Tyle że pierwsza fala uchodźców ruszyła… nigdzie nie było miejsca. Wtedy pomyślała o Polsce. – Tylko co mnie tam czeka? – zastanawiała się w duchu. Nie miała jednak wyjścia. Uspokoiła się, kiedy znajomi 9 marca dotarli do granicy i zostali przyjęci w Polsce z otwartymi ramionami. Od 10 marca mieszka w Koniakowie. Żyje z dnia na dzień. Nie pracuje, choć w Ukrainie była księgową. Ledwie trzy miesiące przed wybuchem wojny wróciła do pracy po urlopie wychowawczym. Jak znaleźć opiekę dla córek? Wracać? To pytanie wciąż chodzi jej po głowie… Codziennie rozmawia z mężem. Jego życie to wciąż ciągłe alarmy przeciwlotnicze, syreny. Rozwozi wodę tirem po całej Ukrainie. Współpracuje z wojskiem. Do czego więc wracać? Jej dzieci już wiedzą, co to jest wojna… A jeśli przyjdzie jej uciekać po raz drugi? Patrzy na córki i wie, że tutaj są bezpieczne. Spokojne. Z drugiej strony martwi się, że pomoc kiedyś się skończy. Zostanie sama. W weekendy chodzi więc na kurs języka polskiego. Może się jakoś uda przygotować na zmiany.
MARINA, pochodzi z centralnej Ukrainy. Mąż i brat są w wojsku. Jej rodzinne strony cały czas są terenem walk. W pierwszych dniach wojny uciekała na wieś ok. 40 km od domu. Tyle że tam też zaczęły spadać bomby. Trzeba było opuścić rodzinne strony. Wyjechali 6 marca. Ona i jej synowie – 6 i 14 lat. Cztery dni przekładali wyjazd, bo cały czas słychać było strzały. Ogromny strach. Panika. Wszyscy uciekali. Stali w ogromnych korkach. Dojechali z jedną torbą – 12 marca. Nie wiedziała, co ją w Polsce czeka. Najpierw Warszawa, Opole i wreszcie Koniaków. Pomógł Krzysztof Pawlak. Jak mówi o nim – to taki jej ojciec chrzestny. O nic nie pytał, znalazł dla nich miejsce, uśmiech i ciepłe słowa. Starszy syn poszedł do szkoły. Wraz z polskimi rówieśnikami zdawał w Koniakowie sprawdzian ósmoklasisty. – Chyba dobrze mi poszło – rzuca luzacko. Matematyka była prosta, gorzej jednak poszło z testem z języków polskiego i angielskiego. Dopiero się uczy naszego języka, więc zadania z tłumaczeniem były dla niego trudne. Najbardziej tęskni za lekcjami karate. Tutaj nie ma takich zajęć, a bardzo chciałby znowu ćwiczyć. Dlatego cała rodzina myśli o wyprowadzce. Do Opola…
NATALIA, z obwodu donieckiego. Wojnę zna aż za dobrze. Już w 2014 Rosja zaatakowała Ukrainę. Wtedy uciekała po raz pierwszy. A teraz znowu… Jej oczy robią się szkliste. W tym roku jej syn miał osiągnąć pełnoletność. Mógł być wcielony do wojska. Na samą myśl cała się trzęsie. Chciała go ocalić, ochronić, od widoku śmierci, od broni, od ciągłego zagrożenia, od wroga… Bała się. Nie o siebie, o niego. Ścigała się więc z czasem. Reszta rodziny została w Ukrainie. Mąż, mama i babcia. Ewakuacyjny pociąg to było piekło… Stres ogromny. Na dworcu tłumy – matki z dziećmi, wśród nich ona, 17-letni syn i 8-letnia córka. Nieustanny płacz maluchów. Pociąg z powodu ostrzału był opóźniony. O 12 godzin! Starali się na dworcu choć na chwilę zamknąć oczy. Trzy dni uciekali z Ukrainy. Dotarli najpierw do Kijowa, potem Lwowa i Krakowa. Syn trafił do Gliwic. Ma już pracę w firmie budowlanej, ona i córka są w Koniakowie. Uczy się języka polskiego. Córka poszła do szkoły. Wracać? Nie, nie może, nie teraz… W jej rodzinnych stronach sytuacja jest dramatyczna. Piekarnia nie pracuje, bo nie ma gazu. Nie ma chleba. Mer apeluje, aby w miejscach, gdzie jest jeszcze elektryczność, choćby w sklepach, wypiekać bochenki. Nie ma już zakładów pracy… a był i kombinat mięsny, i miejsce, gdzie wydobywano sól i szampana tam robili. – Tam już nie ma życia – mówi cicho. Sama był szwaczką, szyła męskie kurtki. Teraz też chce pracować. Weźmie każdą pracę. Może zrobić wszystko. Jeden warunek – nie pracować co dzień po 12 godzin. Bo przecież musi zająć się córką…
Jedziemy z Krzysztofem Pawlakiem dalej, kilkaset metrów. Tuż przy głównej drodze jest strażnica Ochotniczej Straży Pożarnej w Koniakowie. Budynek prócz bankietowej sali na drugim piętrze skrywa także kilka pokoi. To tam swój dom znalazło kilkoro uchodźców. Kiedy wchodzimy, jest cichuteńko. Jakby nikogo nie było. Dopiero kiedy siadamy w dużej sali konferencyjnej, podbiegają chłopcy. Bawią się, hałasują. Śmiech wypełnia spokojną dotąd remizę.
JULIA, z obwodu sumska, na wschodzie Ukrainy na granicy z Rosją. – Bierz dzieci i uciekaj do Polski! – usłyszała od męża. Wyjechała 8 marca, kiedy zaczął się silny ostrzał. Ona oraz dzieci – 3 i 6 lat. Ucieczka zwiększa szansę na przeżycie nie tylko dla niej i dzieci, ale także jej męża. Łatwiej mu się schować przed wrogiem, kiedy nie musi się o nie martwić. Sytuacja tam wciąż jest dramatyczna. Na granicy zbiera się wojsko. Nie wiedzą, co będzie… Do męża dociera co prawda pomoc humanitarna. Raz dziennie dostaje jakieś jedzenie. Ma jeszcze coś zawekowanego, na trudny czas. Stara się więc nie martwić. Nie myśleć. Sama droga do Polski nie była łatwa. Jechały trzy dni. Z początku dzieci nie rozumiały, że wojnę zostawiły daleko za sobą… Na dźwięk fajerwerków drżały ze strachu. Z czasem się uspokoiły. Tylko tęsknią za ojcem. Starsza prosi, aby przyjechał, że w Polsce jest fajnie, bezpiecznie. Młodsza wreszcie się uśmiecha, jest wesoła i radosna. Tylko ta tęsknota. Święta cały czas spędziła z telefonem w ręku. Czy to się kiedyś skończy?
ALA, pochodzi z Mikołajewa. Tam się urodziła i tam spędziła większość życia. Spokojne miejsce, choć to tak naprawdę półmilionowe miasto z portem. Dla Putina bardzo atrakcyjne – naturalna droga do morza. Miejsce nieustających walk. Ala mówi wprost – 24 lutego runął jej świat. Na początku myślała, że Rosjanie zaatakują tylko wojskowe obiekty. Tyle że Rosjanie mieli inni plan… 10 dni spędziła w schronie bombowym. Wychodziła tylko na chwilę, by pobiec do domu coś ugotować. Wybuchy. Drżenie szyb. Czuć je było o każdej porze dnia. – Ja mogłam w tym schronie być. Nie jeść nawet przez kilka dni, ale moje dziecko… – opowiada ze łzami w oczach. Syn przestał w ogóle jeść. Nieustannie płakał. Miał ataki paniki i agresji. Musiała go wywieźć, aby mógł normalnie żyć. Jej znajoma z rodziną uciekła. Rosjanie ostrzelali ich auto. Z całej rodziny przeżył tylko mąż znajomej i jedno dziecko. Reszta została zabita. Strach przed drogą był paraliżujący. Mimo to postawiła wszystko na jedną kartę. Firma, w której pracuje, organizowała ewakuację dla swoich pracowników. Do Koniakowa przyjechała 10 marca wraz z mamą, babcią i synem. Ala pracuje zdalnie, tak jak w Mikołajewie. Zajmuje się logistyką, spedycją dla kierowców z Ameryki i Kanady. Kiedy odbiera od nich telefon, słyszy „Slava Ukrainie”. To dodaje jej otuchy. Jej były mąż jest wojskowym. Walczył już w 2014 roku. Był jednym z obrońców Mariupola, bohaterów z Azowstalu. Od miesiąca nie ma z nim jednak kontaktu. Podała jego dane do Czerwonego Krzyża. Dowiedziała się, że prawdopodobnie jest w niewoli. – Ja bym bardzo chciała do domu. Tam jest moje miejsce – mówi wprost. I wzbiera w niej złość. Zna język rosyjski. Chodziła do rosyjskich szkół. Kochała rosyjską literaturę. Ale to było kiedyś. Dziś o Rosji nawet nie chce słyszeć. – Tam jest taka propaganda. Mówią, że to myśmy ich sprowokowali. Zaczęli wojnę. Mówią o nas naziści i banderzy. To nieprawda – załamuje się. W Polsce jej się podoba. Chodzi często na spacery. Syn się uspokoił. Już nie płacze, gdy wyje strażacka syrena. Nie boi się. Za kilka dni szykują się jego czwarte urodziny. Będą świeczki i tort. – Kiedy byłam w Izraelu widziałam napis „Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat”. Tak właśnie myślę o Polsce… Uratowaliście świat – mówi wzruszona.
Swietłana, jest jak barwny ptak. Uczuciowa, a przy tym twardo stąpa po ziemi. Uśmiech nie schodzi jej z twarzy. Poznaję ją w karczmie „Ochodzita”. Dostała pracę, szansę na samodzielność. Kiedy mówi, słucham jak zaczarowana… Nie trzeba znać ukraińskiego – mimika, gestykulacja, modulacja głosem mówią wszystko. Pamięcią wraca do pierwszego dnia wojny. Szok. Stres. Nie wiedziała, co robić. Chwyta za telefon i krzyczy do męża – „gdzie ty jesteś?!”. – Wojna, a on poszedł do pracy – żartuje. Słychać wybuchy. Pakują jakieś produkty z lodówki, biorą dokumenty i w panice wyjeżdżają. Tyle że tak samo robią wszyscy. W ciągu 5 godzin przejeżdżają 4 km. Nie wiedzą, co robić. A co jeśli braknie paliwa? Wracają do domu. Syreny wyją. Chowają się w piwnicy i czekają. Półtorej doby nigdzie nie wychodzą. Swietłana ze stresu nie może oddychać. Bierze katechizm i modli się. Nie ma żadnych informacji. Uciekać? Którędy? Nie uciekać? Gdzie się chować? Śpią w zakładzie pracy, na materacach, jeden koło drugiego. W schronie. Z malutkimi dziećmi. W końcu wymyślają plan – uciekną. Pociągiem ewakuacyjnym. Zabierze dziecko i z mamą pojedzie do teściowej. Spotka się z siostrą. Na dworcu tłok. Płaczące dzieci, szczekając psy i to niemożliwe wycie syren… W punktach kontroli 18-letni chłopcy z karabinami większymi od siebie. Szturm na pociąg. Kto pierwszy, ten lepszy. Ogromna determinacja. Znajoma wraz z córką próbują wejść. Mała chora jest na raka, potrzebuje leczenia, którego w kraju już nie dostanie. – To był cud, że udało nam się wsiąść do tego pociągu. Jechałyśmy w 16 osób w wagonie z sześcioma kuszetkami – wspomina. Kiedy przyjechała do Polski, wymiotowała przez dwa dni. – Taka nerwowa reakcja. To była jednak wielka radość. Wiedziałam, że tu mnie nie zabiją. Będę żyć. Było mi wszystko jedno – gdzie będę mieszkać, czy będę miała co zjeść, w co się ubiorę. Ważne było jedno – będę żyć ja i mój syn, moja mama, siostra i jej dziecko – mówi. Tak bardzo chciała, aby dzieci miały normalne dzieciństwo. Nie patrzyły na śmierć. Teraz jest dobrze – pracuje. I jest wdzięczna za wszystko. – Polacy są świętym narodem. Całe życie będę pamiętać o waszej dobroci, o serdeczności, o waszym sercu okazanym nam. Każę o tym pamiętać moim wnukom. Nie zapomnę. Kiedy dotarliśmy na granicę wolontariusze mimo zmęczenia witali nas z uśmiechem. Odpowiadali na każde pytanie, nawet te głupie, nie odmawiali pomocy. Nigdy nie spotkała mnie żadna przykrość. Wręcz przeciwnie. Najważniejsza jest bowiem pomoc, którą dostajemy co dzień, te dobre gesty, tworzące się relacje. Po prostu dziękuję – mówi.
Po wypowiedziach melnyka w berlinie nie jesteście tutaj mile widziane. Pakować się i auf wiedersehen!
Proszę odwieźć te panie do nie praworzadnych sponsorów putina – niemcy i francja!
Pani redaktor, takiej prawdy co mówi Julia o schowaniu się męża lepiej nie pisać.
Na jaki rodzaj umowy zatrudniona jest ta pani z Ukrainy w karczmie na Ochodzitej ?
Zamiast pytać, zrób donos, ulży Ci.
Cele Rosji nie są ograniczone tylko do Ukrainy. Rosja w grudniu zażądała prawnie wiążących umów dotyczących wycofania żołnierzy i infrastruktury z terytorium sojuszników, którzy przystąpili do NATO po 1997 roku w tym Polski. Jeżeli Ukraina przegra tę wojnę, a za przegraną uważam też rozejm z pozostawieniem zdobyczy terytorialnych w rękach rosyjskich to za kilka lat możemy mieć podobne relacje ale tym razem już polskich kobiet. Przemysł zbrojeniowy Rosji jest nie zniszczony i odtworzenie straconego sprzętu nie zajmie im dużo czasu.
Relacje tylko polskich kobiet? Rosja i bez żądania umów jest w stanie zaatakować “byłe republiki” w dawnej strefie wpływu, nie wiadomo czy za parę lat. Prowokacja, konflikt możliwy w każdej chwili.
może nie tylko chodzi aby nie zabili. pani Ścigaj zadziała.