Kultura i rozrywka Sucha Beskidzka Wadowice

Urodzony… nielegalnie

Jedynie domyśla się kim był jego ojciec. Do matki nigdy nie powiedział „mamo”. Odarty z rodzicielskiej miłości mógł więc wyróść na zimnego, niechętnego innym człowieka. A tymczasem wrażliwości jaką posiada, starczyłoby na obdzielenie kilku osób. To dzięki niej oraz bystremu oku Marian Bucała stał się artystą, który w kawałku drewna potrafi pokazać co tkwi w człowieczej duszy.

Mieszka na suskiej Bucałówce. W budynku, na którym wisi drewniana tabliczka z wyrytym napisem: – „Pewne som tylko noce i dni. Poza tym wszystko albo i nic”. Pod oknem odczytać można drugą, też wyrzeźbioną w drewnie, sentencję: – „Powitać*Popiołu*Popiołu!”. – Nie żyję teraźniejszością. Ona mnie nie interesuje. Staram się pisać i myśleć jak to dawniej bywało. A było tak, że jak się kogoś z rzadka odwiedzało, to gospodyni obsypywała na szczęście przybyszowi buty popiołem. Wołała zatem, by ten popiół przynieść. Brakuje jeszcze linijki: „Czym przyjechali? Czy żeście furą?” – wyjaśnia na powitanie 81-letni Marian Bucała, wskazując na jeszcze jedną, umieszczoną na wewnętrznej ścianie werandy, tabliczkę: -„Złotej trzeba ręki, bo to sztuka prawdziwa, kształt wydobyć tak miękki z tak twardego tworzywa”. 

RODZINNA TAJEMNICA

– Jestem już taki stary, że nieraz myślę, iż umieram. Nieraz mi się wydaje, że to już dziś – mówi jakby do siebie i milknie. Wznawia rozmowę w zaskakujący sposób. – Nazywam się Marian Bucała, urodzony nielegalnie, dziesiątego, zero piątego, tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego. Przed wojną nielegalnie urodzony oznaczało nieślubne dzieci. Mogę się tylko domyślać, że moim ojcem był, wówczas bezrobotny, górnik z Jaworzna. On nawet tu przyjechał, ale dostał od mojego dziadka czarną polewkę i nigdy więcej się nie pojawił – wyjawia, podając nawet imię i nazwisko swego domniemanego ojca. Jego matka, choć była w stanie błogosławionym, została wysłana na służbę. Gdy jej ojciec dowiedział się, że urodziła, posłał po nią drugą córkę. Gdy siostry wracały na Bucałówkę i przechodziły przez most na Skawie, matka chciała wyrzucić niemowlaka do rzeki… W ostatniej chwili malutki Marianek został złapany przez ciotkę. – Dziadek i rodzina mnie wychowali. Gdy podrosłem pasłem krowy. Czasy były ciężkie. Żyło się z tego, co człowiek sam wyhodował. Mama nas odwiedzała, ale nigdy nie powiedziałem do niej „mamo”. Mówili mi, że to moja mama, ale tego nie można człowiekowi wmówić, to trzeba czuć. Nigdy nic mi nie przyniosła. Nawet bułki, a co dopiero cukierka. Potem zabrali ją na roboty przymusowe – wspomina. Dodaje, że matka z babcią szukały przed wojną jego ojca, ale w rodzinnych stronach już go nie było. Miał wyjechać do Francji, co tylko utwierdza Mariana Bucałę w przekonaniu, że to właśnie górnik z Jaworzna – a następnie uczestnik hiszpańskiej wojny domowej w szeregach polskiego batalionu oraz późniejszy ważny funkcjonariusz Milicji Obywatelskiej i bardzo wysoki rangą żołnierz Ludowego Wojska Polskiego – był jego ojcem. – Nie miał dzieci, żony, a książkę, którą napisał „poświęcił synowi” – zauważa suszanin, który w 1958 roku został wcielony do wojska. Miał przydział do Skierniewic, ale w środku nocy został przerzucony do Zegrza do szkoły oficerskiej. – To nie mógł być przypadek. Tym bardziej, że trzy dni kręciłem się po jednostce, nie mając do niej przydziału. Czuję, że ojciec, którego nie znałem, maczał w tym palce – mówi Marian Bucała, który w zgierskiej jednostce trafił pod skrzydła sierżanta z… Krzeszowa. Został pomocnikiem kinooperatora. – Na projektorze były 32 przyciski. W miesiąc nauczyłem się jego obsługi. Poznałem nawet Andrzeja Wajdę, który w Zegrzu kręcił „Lotną” i u nas była jej premiera. Podszedł, podał mi rękę, mówiąc do mnie „panie kierowniku”. Potem podpowiadał, którą taśmę w jakiej kolejności puszczać, bo jeszcze nie było poklejone – wspomina wojskowy czas. Nie zdecydował się zostać zawodowym żołnierzem, choć mógł to zrobić. Wyszedł do cywila bez grosza przy duszy i najął się jako malarz pokojowy.

GOMUŁKA SZKOŁY, ON POMNIK

– Jestem ciemny człowiek. Skończyłem sześć klas szkoły podstawowej i to z poprawką z historii. Nie mam nawet zawodówki. Artystą tym bardziej nie jestem. Żeby nim być, to raz, że trzeba mieć talent, a dwa – wykształcenie. Od dziecka strugałem i to się stało moim hobby. Zrobiono ze mnie artystę. Ktoś na mnie trafił i coś w tym zobaczył. Dopiero jak zacząłem jeździć na plenery to uświadomiłem sobie, co to jest rzeźbiarstwo – zauważa samokrytycznie.

Za artystę się nie uważa… Był nim już w czasach głębokiej komuny. – Gomułka wybudował tysiąc szkół na 1000-lecie państwa polskiego. Ja poczułem w sobie wewnętrzną potrzebę wykonania pomnika z okazji zarówno 1000-lecia państwa, ale i przyjęcia przez nasz kraj chrztu. Co prawda rzeźbiłem zawsze w drewnie, ale coś mi kazało sięgnąć po kamień, który jest trwalszy – mówi. I tym sposobem w Ponikwi powstał pomnik milenijny, płaskorzeźba z krzyżem, orłem piastowskim, liściem laurowym oraz napisami „1000-lecie” i „966-1966 Wiary Ojczyzny”. – Robiłem go w ukryciu, po godzinach pracy, wykorzystując prymitywne narzędzia. Gdy przerywałem rzeźbienie, maskowałem pomnik igliwiem. Chciałem, by stanął przy szlaku na Leskowiec, by turyści mogli go oglądać. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na prywatną działkę – wspomina. Pomnikiem natychmiast zainteresowały się Milicja Obywatelska oraz Służba Bezpieczeństwa. – Przekonałem ich do swoich racji. Ich nie interesowała już nawet forma i treść, ale kto mi zapłacił za jego wykonanie. A ja przecież ten obelisk z potrzeby serca zrobiłem – opowiada. Ówczesna władza nie zgodziła się na przeniesienie pomnika, ale i nie nakazała go zniszczyć. Właściciel działki, na której stanął milenijny monument otrzymał jedynie 700 zł kolegium, na które zrzucili się mieszkańcy wioski.

DO GŁĘBI DUSZY

Wraca myślami do zdarzenia sprzed ponad pół wieku, gdy nad wejściem na jedną z wystaw wojewódzkich zobaczył motto mówiące, że „wielki jest ten, kto wielki jest z natury i w niczym nie przypomina nam innych”. – Wtedy zrozumiałem, że tak naprawdę nic nie umiem. Wziąłem sobie te słowa do serca, a bardziej do głowy i zacząłem się zastanawiać nad ich sensem. Zrozumiałem, że górale rzeźbią górali, ale w Suchej… górali nigdy nie było. Szukałem korzeni i znalazłem. Teraz wiem, że moje prace opowiadają prawdę, że są moim obcowaniem z ludźmi biednymi, zmęczonymi życiem. Ja takich prac zrobiłem z 50 tysięcy. Rozeszły się na cały świat, a mnie zostały nieliczne. W brzozie się rzeźbiło najlepiej, ale musiała być zdrowa, by potem nie zrzucała kory. Ja niczego do swoich prac nie doklejałem. Teraz już wzrok nie ten, więc i rzeźbić nie mogę, ale jak szedłem do lasu i widziałem brzózkę, to moich bohaterów od razu dostrzegałem w kawałku jeszcze nieobrobionego drewna. Teraz może też bym dostrzegł, ale już ręce do pracy nie te. Nawet się dziwię, że inni tego nie widzą. Ktoś te moje prace nazwał bucałkami i tak zostało. A w nich – moje wychowanie, młodość… Nie było wtedy asfaltu, a dookoła jedynie pola uprawne. Inaczej patrzyło się na naturę. Wychodząc po deszczu z domu, czuło się zapach kwitnących kwiatów, dojrzewających zbóż. Teraz las to w Internecie można znaleźć. Młodzi nie mają pierwowzorów. Moje rzeźby to świadectwo świata, którego już nie ma lub odchodzi. Coraz trudniej spotkać stare kobiety w chustach na głowie czy żebraków – opowiada o swoich pracach suski artysta, który za zasługi dla krzewienia kultury został nagrodzony przez Stowarzyszenie Gmin Babiogórskich oraz władze miasta. – Ja o sobie nie myślę. Nie jestem ważny. Ważna jest prawda  – podkreśla. Jego marzeniem jest wydanie spisanych gwarą 120 noweli, w których opisuje autentyczne wydarzenia jakich był świadkiem. Bo Marian Bucała nazywa rzeczy po imieniu.

 

google_news