W ostatnich miesiącach, za sprawą nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, stosunki polsko-żydowskie w czasie II wojny światowej stały się tematem, wokół którego narosło wiele emocji. Jedni starają się przedstawić Polaków w jak najlepszym świetle, inni przejaskrawiają ich udział w Holokauście. Prawda – jak zwykle – leży pośrodku…
Ludwika i Stanisław Bachulowie z Bystrej powiedzieli sąsiadom, że Lala to nieślubne dziecko ich najstarszej, mieszkającej w Krakowie córki Janiny. Ale nie wszyscy w to uwierzyli. Ze zgrozą szeptali między sobą, że dziewczynka jest prawdopodobnie Żydówką. A przecież za udzielenie schronienia osobie tej narodowości groziła kara śmierci. Ucierpieć mogli nie tylko ludzie bezpośrednio zaangażowani w pomoc, ale i wszyscy, którzy mieszkali w pobliżu. I choć Lala była blondyneczką o zgoła nieżydowskiej urodzie, jedna z sąsiadek postanowiła zadenuncjować opiekującą się nią rodzinę. Śmiało podeszła do Niemców stacjonujących na dworcu kolejowym w Osielcu i powtarzała: – Bachule mają Żydówkę! Bachule mają Żydówkę! Nie powstrzymał jej nawet widok Stanisława Bachula, który był pracownikiem kolei i stał nieopodal na peronie, obserwując całą scenę.
Co prawda Niemcy nie zrozumieli mówiącej po polsku kobiety, ale mężczyzna wiedział, że jeśli znajdzie się ktoś, kto jej słowa przetłumaczy, zgubiona będzie cała jego rodzina. Biegiem ruszył do domu, wpadł do środka blady jak ściana i z obłędem w oczach krzyknął do żony: – Matka, źle z nami. Gadają, że mamy Żydówkę. Cała rodzina zastygła w bezruchu, patrząc na niego ze zgrozą. Zdawało się bowiem, że Stanisław zrobi z Lalą coś strasznego, byle tylko natychmiast się jej pozbyć. Ale on wszedł do izby, zdjął czapkę z głowy, uklęknął przed obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy i zaczął się modlić. – I stał się cud, bo od tego czasu nikt już o Żydówkę nie zapytał – mówi Maria Mazur z Bystrej, wnuczka Ludwiki i Stanisława Bachulów, córka Anny Radoń (z domu Bachul).
KOCHALI JAK WŁASNĄ
Jesienią 1942 roku Janina przyjechała do rodziców na wieś z Żydówką Miriam Glaser i jej półtoraroczną córeczką Sarą Leą. – Mama wspominała, że gdy weszła do domu, zobaczyła małą dziewczynkę siedzącą na stołku. Mignęła jej też jakaś postać, która znikła w izbie. Ruszyła w ślad za nią, ale z początku nikogo nie dostrzegła. Dopiero po chwili ujrzała ogromne, wystraszone oczy wyglądające spod łóżka – opowiada Maria Mazur. Miriam przebywała w domu Bachulów tylko do czasu, gdy udało się dla niej wyrobić kenkartę (dokument tożsamości wydawany przez okupacyjne władze niemieckie), ale dziewczynka pozostała tam już do końca wojny. Opiekunowie nazywali ją Lalą, od jej drugiego imienia, i traktowali jak własną córkę, a nierzadko nawet lepiej. – Pewnego razu dziadek ukradł Niemcowi dwie pajdy białego chleba z masłem. Był bardzo głodny, ale mimo to nie zjadł tych kromek, tylko przyniósł je do domu i dał Lali. Nie któremuś z własnych dzieci, tylko jej, bo była najmłodsza. W tym czasie cała rodzina już dwa lata nie widziała białego pieczywa. Na wsi wszyscy wypiekali własny chleb, ale tylko czarny, ze zboża, które mełli w domu – mówi Maria Mazur.
Małą Żydówką najczęściej opiekowały się dorosłe, ale jeszcze niezamężne córki Bachulów – Anna i Maria. Gdy dziewczęta szły paść krowy albo pracować w polu, zawsze zabierały Lalę ze sobą. A kiedy w pobliżu kręcili się Niemcy, uciekały z nią do lasu. – Mamusia opowiadała, że ilekroć ktoś załomotał do drzwi, brała Lalę na plecy i wyskakiwała przez okno, by ukryć się z małą wśród drzew. Wracała dopiero, gdy ktoś z domowników pomachał na znak, że niebezpieczeństwo minęło. Żyła w ciągłym strachu i w końcu razem z ciotką Marysią postanowiła ochrzcić Lalę. Obie wierzyły, iż dzięki temu odsuną śmiertelne zagrożenie od całej rodziny. Co do samego chrztu były zgodne, ale posprzeczały się o imię dla małej, bo każda chciała nadać jej swoje. W końcu stanęło na tym, że będzie to Anna Maria – śmieje się Maria Mazur.
Choć Lala była skrzętnie skrywana przed Niemcami, raz mimo wszystko zdarzyło się, że zastali ją w domu. W tym czasie dziewczynka już płynnie mówiła i na żądanie gestapowca wyrecytowała wszystkie podstawowe modlitwy katolickie. Nie popełniła ani jednego błędu, dzięki czemu została uznana za Polkę. – Lala bardzo się zżyła ze swoimi opiekunami, a moją babcię nazywała mamusią. Kiedy po zakończeniu wojny rodzona matka po nią wróciła, dziewczynka jej nie poznała. Miriam musiała przekupić córeczkę cukierkami, by ta zgodziła się z nią pójść. W jakiś czas później obie wyjechały do Izraela, gdzie Lala mieszka do tej pory. Na początku lat osiemdziesiątych, gdy byłam na studiach, przyjechała z wizytą do Polski i odnalazła moją mamusię. Ja nie miałam okazji jej poznać, ale spotkałam jej syna Yuvala – mówi Maria Mazur.
NIE TYLKO SPRAWIEDLIWI
W roku 1991 Ludwika i Stanisław Bachulowie, ich córki Janina, Anna i Maria oraz synowie Władysław i Roman zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Jest to wyróżnienie przyznawane przez Instytut Pamięci Męczenników i Bohaterów Holokaustu Jad Waszem osobom ratującym Żydów w czasie II wojny światowej. Wyłącznie takim, które pomagały z narażeniem życia i zupełnie bezinteresownie, nie czerpiąc z tego żadnych korzyści materialnych. Na liście Sprawiedliwych jest ponad 6 700 Polaków, ale bynajmniej nie zawiera ona nazwisk wszystkich ludzi, którzy zasłużyli, by na nią trafić.
Wśród odznaczonych znalazła się Karolina Sapeta z Witanowic, jednak mieszkańcy tej miejscowości wciąż pamiętają, że choć to ona przywiozła do wsi dwójkę żydowskich dzieci, jeszcze wiele innych osób przyczyniło się do tego, iż bezpiecznie przetrwały one wojnę. Karolina, którą witanowiczanie bardziej znają z jej panieńskiego nazwiska Bober, przed wojną pracowała w Krakowie jako służąca u małżeństwa Hochheiserów. W czasie okupacji pomagała swej byłej pani i trójce jej pociech, zamkniętym w getcie, a podczas jego likwidacji w 1943 roku próbowała wyprowadzić rodzinę w bezpieczne miejsce. Udało jej się zabrać ze sobą dwójkę dzieci – Sarę i Samuela. Najpierw przez krótki czas przetrzymywała je w rodzinnym domu w Witanowicach, później zaś namówiła do pomocy mieszkającą po sąsiedzku ciocię i jej męża – Rozalię i Piotra Suchytów, którzy zgodzili się ukryć rodzeństwo w swoich zabudowaniach gospodarczych. Sama wróciła do Krakowa, ale co tydzień odwiedzała Basię i Stasia, bo takie polskie imiona nadała swym małym podopiecznym. Przywoziła im jedzenie, ubrania.
OCALENI PODSTĘPEM
– W tym czasie sołtysem był folksdojcz Bobak, ożeniony z drugą ciotką Karoliny. Kiedy ludzie zaczęli mówić, że u Suchytów mieszkają żydowskie dzieci, kazał je zamordować – wspomina witanowiczanin Jan Głąb, a jego żona Stanisława (z domu Kwarciak) kontynuuje: – Wtedy moja babcia doradziła, żeby przewieźć Basię i Stasia przez wieś, aby wszyscy ujrzeli, że są wiezieni na stracenie, potem ich ukryć, a po zmroku zawieźć do jej siostry Bronisławy Pasterak, która mieszkała na uboczu. I tak też zrobiono. Salepa i Mrowiec zaprzęgli konie, wsadzili dzieci na wóz i przejechali z nimi przez Witanowice i Lgotę do lasu. Trzymali je tam do wieczora, a w nocy przetransportowali do Bronisławy i Antoniego Pasteraków. I już do końca wojny Basia i Staś ukrywali się w ich domu.
Jan Głąb poznał bliżej żydowskie dzieci już po wojnie. Jak wspomina, Karolina Sapeta namówiła w 1946 roku ówczesnego proboszcza parafii w Witanowicach, księdza Franciszka Barańczyka, by dopuścił je do pierwszej komunii. – A mnie przypadło w udziale przygotowanie ich do tego wydarzenia. Ponieważ Basia i Staś nie chodzili na religię, ksiądz Barańczyk poprosił mnie na dwa tygodnie przed komunią, abym nauczył ich wszystkiego, co najważniejsze. Zwrócił się z tym do mnie, bo mieszkałem bliżej nich niż inne dzieci – opowiada witanowiczanin. Basia i Staś byli trochę starsi od Jana Głąba, który w tym czasie miał 11 lat, ale szybko zawiązała się między nimi nić porozumienia. Rodzeństwo chętnie bawiło się z Jaśkiem, opowiadało mu o traumatycznych przeżyciach z czasu okupacji.
– Polubiłem ich bardzo. Byli dobrze wychowani, przyjacielscy, zdolni. A z niej była taka ładna dziewucha, że ach… – rozmarza się mężczyzna. Przyjaźń się rozluźniła, gdy w 1947 roku Karolina Sapeta zabrała Basię i Stasia do Krakowa. Ponieważ żadne z ich rodziców nie przeżyło wojny, kobieta zdecydowała się adoptować swoich podopiecznych. Przybrane dzieci traktowała z nie mniejszą troską niż własnego syna Edwarda, one również były jej bardzo oddane. Na stare lata Karolina zamieszkała u Barbary w Kopenhadze. Przeżyła tam ostatnie ćwierć wieku swego długiego, prawie stuletniego życia.
GROSIK ZA BICIE ŻYDA
W czasie okupacji niemieckiej niejeden Polak zapomniał o niechęci, którą wcześniej żywił do Żydów. Widząc niedolę sąsiadów wyznania mojżeszowego, decydował się wyciągnąć do nich pomocną dłoń. Tak było między innymi w Wadowicach, gdzie przed 1939 rokiem stosunki polsko-żydowskie dalekie były od przyjaznych. Wadowiczanka Leokadia Mądry (z domu Dąbrowska) wspomina, że przed wybuchem II wojny światowej w mieście nierzadko dochodziło do incydentów antysemickich. Sama była wówczas jeszcze dzieckiem (urodziła się w październiku 1929 roku), ale pamięta, jak ją i jej przyjaciół namawiano do dokuczania Żydom.
– Był taki pan Ramza, który prowadził sklep z artykułami żelaznymi. Zwoływał do siebie okoliczne dzieci i płacił im za robienie na złość Żydom, na przykład ciągnięcie za pejsy, oblewanie wodą, nawet bicie. Każdy, kto coś takiego zrobił, dostawał grosza lub dwa. To było nieludzkie, ale bieda sprawiała, że nawet moi bracia w ten sposób zarabiali. Nasz tata zmarł na początku trzydziestego dziewiątego roku, więc z trudem wiązaliśmy koniec z końcem – opowiada kobieta. Choć Polacy nie darzyli Żydów sympatią, bardzo chętnie robili zakupy w ich sklepach. Tylko tam zawsze bez problemu można było dostać towar „na zeszyt”, a nawet drobną pożyczkę, zaś stali klienci byli nagradzani za lojalność prezentami na święta. Jak przypomina sobie wadowiczanka, były to na przykład naczynia kuchenne. – U nich po prostu opłacało się kupować. W niedzielę po wyjściu z kościoła zawsze szliśmy do Żyda po mięso. Właśnie tego dnia można było dostać świeżutką wołowinę – podkreśla Leokadia Mądry.
Z PACZKAMI DO GETTA
Jej rodzina mieszkała przy nieistniejącej obecnie ulicy Krętej, która w 1942 roku znalazła się w obrębie getta. Polacy zostali wówczas przesiedleni do żydowskich kamienic, a Żydów stłoczono w skromnych domkach polskiej biedoty. – Wielu naszych sąsiadów bardzo na tej zamianie skorzystało. Trafili do bogato urządzonych mieszkań. Ale dla nas dużym ciosem była utrata ogródka, w którym uprawialiśmy jarzyny, a także hodowaliśmy kozę i króliki. Na szczęście pan Antecki, ceniony przez Niemców ślusarz, załatwił nam wstęp na teren getta, abyśmy mogli korzystać z tego, co tam zostawiliśmy. Chodziłam do naszego ogródka bardzo często, właściwie codziennie, by nakarmić zwierzęta i zebrać trochę warzyw – opowiada wadowiczanka.
Leokadia była wtedy niespełna trzynastoletnią dziewczynką i nie budziła podejrzeń strażników. Nikt nigdy nie zaglądał do koszyka, który zawsze zabierała ze sobą. Gdy wchodziła do getta, miała w nim teoretycznie tylko trawę dla kozy i królików. Ale pod nią skrywały się paczki z żywnością dla Żydów, które nastolatka dostawała od żony przedwojennego burmistrza Wadowic. – Bardzo mnie prosiła, abym nikomu nie pisnęła ani słowa, że to ona mi je daje. Ja sama nie do końca zdawałam sobie sprawę z zagrożenia, na jakie się narażałam. Traktowałam to jako przygodę. Poza tym Żydówki z wdzięczności nieraz dały mi coś ładnego. A to korale, a to beret z ozdobnym wisiorem. Te prezenty były niemałą pokusą – wyznaje Leokadia Mądry. Kobieta pamięta nazwisko jeszcze tylko jednej osoby przenoszącej żywność do getta. Był to Stefan Tatar, który miał żonę narodowości żydowskiej. Ale podczas gdy jedni mniej lub bardziej bezinteresownie pomagali sąsiadom wyznania mojżeszowego, inni bez skrupułów korzystali z ich niedoli. Kiedy tylko Żydzi musieli opuścić sklepy, które prowadzili przed wojną, Polacy doszczętnie rozgrabili zgromadzony w nich towar…
UCIECZKA Z RABINEM
Na tle opowieści Leokadii Mądry, wspomnienia najstarszej mieszkanki Jordanowa, 96-letniej Marianny Sulak (z domu Skorupskiej) wydają się nieco wyidealizowane. Kobieta doskonale pamięta Żydów, którzy przed II wojną światową stanowili około 11 procent ludności miasta, lecz nie przypomina sobie żadnych animozji pomiędzy nimi a Polakami. – Zdarzały się konflikty, ale nie inaczej było przecież wśród ludzi tej samej narodowości. W szkole siedzieliśmy w ławkach z żydowskimi dziećmi. W całym mieście wielu Żydów mieszkało u Polaków. Nasz dom przez długie lata dzieliliśmy z rodziną Kriegerów. Żyliśmy z nimi w zgodzie, nawet w przyjaźni – twierdzi – A w czasie okupacji nie brakowało osób, które im pomagały, nie bacząc na związane z tym niebezpieczeństwo. Wielu z Żydów, którzy uciekli z Jordanowa, znalazło schronienie w okolicznych wioskach.
Marianna Sulak pamięta, że spora ich część ukrywała się w Łętowni, gdzie ona sama również przebywała przez jakiś czas z rodziną. Bowiem i Polacy na początku wojny opuścili miasto, wokół którego stoczona została jedna z pierwszych bitew kampanii wrześniowej. Większość uciekała pieszo, objuczona tobołkami. Szli ramię w ramię z Żydami, wśród których był także jordanowski rabin Elkune Zoberman. Za nim ciężko dysząc szła jego żona Miriam, niemłoda, niska i tęga kobieta, która pod ciężarem dźwiganych walizek bardzo szybko osłabła. W pewnym momencie zatrzymała się i płacząc powiedziała do męża, by ją zostawił, bo ona nie zrobi już ani kroku więcej. Wówczas Marianna Sulak ulitowała się nad nią i wzięła jej bagaże, a pozbawiona balastu Miriam po chwili odpoczynku zdołała ruszyć w dalszą drogę.
– Ale w Łętowni moja mama oznajmiła, że dalej nie pójdzie, bo nie chce opuszczać rodzinnych stron. A ponieważ rabin zamierzał iść w stronę Krakowa, jak większość uciekinierów, uprosiłam kolegów, by ponieśli walizki jego żony. Jak on mi dziękował za pomoc! Klęknął przede mną, chwycił mnie za nogi i życzył, żeby mi Bóg dał długie życie i żeby mi było dobrze na świecie. Może dlatego żyję już tyle lat? – zastanawia się jordanowianka. Rodzina Zobermanów uciekła do Lwowa, gdzie aresztowali ich Sowieci i skazali na zesłanie do Kazachstanu. Miriam zmarła tam w 1942 roku, natomiast rabin przetrwał wojnę.
BEZWZGLĘDNY OPRAWCA
Wojna wyzwala w ludziach najgorsze instynkty, toteż nie brakowało Polaków, którzy w godzinie próby obrócili się przeciwko Żydom, nawet jeśli wcześniej traktowali ich na równi z rodakami. Ze szczególnego okrucieństwa zasłynął pochodzący z Makowa policjant Emil Wilczek – zresztą nie tylko względem osób wyznania mojżeszowego. Funkcjonariusz bez skrupułów donosił Niemcom również na własnych pobratymców. Marianna Sulak nie jest jedyną osobą, która zna rolę, jaką odegrał on w zamordowaniu kilkudziesięciu Żydów na jordanowskich „zakrętach” w sierpniu 1942 roku. Opis tego wydarzenia można spotkać w niejednej publikacji. – Była w grupie Żydów młoda kobieta z małą, może czteroletnią córeczką. Jakoś tak się zdarzyło, że kula trafiła w dziecko, ale ominęła lub tylko raniła matkę. Obie padły na ciała rozstrzelanych, lecz po chwili kobieta odzyskała przytomność i błagała: „Panie Wilczek, ja żyję, daruj mi pan”, a wtedy on podbiegł i bez zastanowienia do niej strzelił – opowiada łamiącym się od emocji głosem Marianna Sulak.
Za rozliczne zbrodnie Emila Wilczka sąd Polski Podziemnej wydał na niego wyrok śmierci. Policjant zginął jednak od pocisku wystrzelonego przez jednego z hitlerowców, gdy ci próbowali go odbić z rąk partyzantów. Nie zmarł od razu, lecz dopiero po kilku godzinach w szpitalu w Rabce. Jak twierdzi Marianna Sulak, zanim został tam przewieziony, zdążył wyznać swoje grzechy. – Jego żona przybiegła do mojego wuja, który był księdzem. Wujek nie chciał iść do zdrajcy, ale wiedział, że nawet takiemu człowiekowi nie może odmówić spowiedzi. Kiedy wrócił do domu, był niesamowicie roztrzęsiony, ale rzekł tylko: „Usłyszałem straszne rzeczy, ale nie mogę o nich powiedzieć” – wspomina Marianna Sulak.