Ze Zbigniewem Suszyńskim red. Mariola Morcinková spotkała się podczas 25. Kina na Granicy. Nie zabrakło pytań na temat dubbingu i grania negatywnych postaci, ale znalazło się także miejsce na wspomnienia współpracy z tuzami czeskiego filmowego świata.
Jak zapamiętał Vaclava Vláčila? W jakich okolicznościach poznał Miloša Formana? Jakie są jego ulubione miejsca w czeskiej Pradze?
Bez dwóch zdań jest Pan artystą, którego rozpoznaje się po głosie. Zasługą tego jest niezwykła, plastyczna barwa głosu, którą Pan posiada.
Kiedyś również reżyserowałem znane produkcje, ale przestałem pracować jako reżyser, bo po prostu brak mi na to czasu. Dubbinguje tak czołowe produkcje, jak „Barbie“. W serialu dla dzieci „Spongebob“, głos podkładam od blisko dziewiętnastu lat. Przyznam, że jest tego tyle, że czasami sam zapominam nazw konkretnych produkcji. Nie podkładam głosu tylko w planowych produkcjach, często, jak to się mówi, „gaszę pożary“. Jak ktoś jest pod ścianą, dzwoni do Zbyszka Suszyńskiego i pyta, czy damy radę coś zrobić. (śmiech)
Co jest dla Pana najważniejsze w pracy głosem? Kiedy rozmawiam z aktorami, którzy podobnie jak Pan realizują się w dubbingu, często słyszę, że praca głosem jest bardziej wymagająca od grania przed kamerą. Jak Pan się do tego odniesie?
Jako jeden z niewielu mam olbrzymie spektrum pracy. Oprócz tego, że jestem na etacie w teatrze, to w kilku gram gościnnie. Nie tak dawno przeczytałem o sobie w internecie, że jestem królem seriali. Poprosiłem, by już dla mnie nie pisać, bo zwyczajnie nie dam rady tego zrobić. Nie można grać w siedmiu serialach jednocześnie. Kiedy tylko włączam telewizor, przeważnie siebie w nim widzę (śmiech.) Od czternastu lat gram w „Klanie”. Pojawiam się też w „Barwach Szczęścia” i „Na Wspólnej”. Mam szczęście do pracy z Jakubem Żulczykiem. Co jakiś czas powtarzany jest serial „Ślepnąc od świateł”, w którym zagrałem posła ale również „Informacja zwrotna”, gdzie pojawiam się jako Sławek Kurzyna.
Wieczór, który poprzedził naszą rozmowę, spędziłem na spotkaniu z moją ukochaną panią reżyser, Magdaleną Łazarkiewicz. Jej film „Ostatni dzwonek”, głosami widzów otrzymał Jantara Czterdziestolecia na 40. Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”. Siedzieliśmy przy winku w gronie osób, które ten film widziały i mają do niego sentyment. Kiedy Polacy wyjeżdżali na zachód, zabierali ten film na kasecie. Muzykę do tego filmu opracował Zbigniew Preissner. Są w nim piękne, zapadające w pamięć utwory.
Festiwal w Cieszynie jest jedyny w swoim rodzaju. To pierwsza edycja, na którą przyjechałem, bo nigdy wcześniej nie miałem czasu. Spotkałem się tutaj z Marianem Dziędzielem, który w serialu „Ucieczka z miejsc ukochanych” (1987) grał mojego ojca. Bardzo się lubimy.
Razem graliśmy też w dwóch filmach Wojciecha Wójcika.
Czy dzięki temu, że ma Pan tak bogaty dorobek nie tylko aktorski, ale też dubbingowy, zdarza się, że częściej jest Pan rozpoznawany po głosie? (śmiech) Do takiej właśnie sytuacji, w 2022 roku, w rozmowie ze mną przyznał się pan Tomasz Kozłowicz.
To zdarza się często. Podchodzą do mnie ludzie, którzy wychowywali się na moich bajkach. Kiedy jestem w czapce i okularach, to ludzie i tak rozpoznają mnie po głosie. (śmiech) Z Tomkiem znamy się nie tylko z „Adama i Ewy”, ale przede wszystkim ze szkoły. W pewnym momencie, ze względu na filmy, musiałem wziąć urlop dziekański. Do dziś, często widujemy się w studiach nagraniowych.
Książę ze „Shreka”, „Tom i Jerry”, Skalmar ze „Spangeboba”, czy to właśnie z tymi głosami jest Pan najczęściej kojarzony?
Z tym bywa różnie. Faktycznie często jestem kojarzony z księciem ze „Shreka“, ale też z bajką „Sezon na misia”. Czasami ludzie zaskakują mnie i przypominają sobie stare produkcje, o których ja już prawie nie pamiętam. (śmiech)
Które wcielenie dubbingowe było dla Pana największym wyzwaniem?
Był taki film, który można było zobaczyć w kinach, „Tożsamość szpiega”. Główną rolę zagrał tam rosjanin. Twórcy zwrócili się do mnie, bym to udźwiękowił. Ten bohater praktycznie nie schodzi z taśmy. Wszystkie dialogi musiałem podłożyć za niego. W studio siedziałem miesiąc. Było to bardzo trudne, bo kameralne granie.
W filmach i serialach często przypadają Panu role negatywne. Wychodzi Pan z założenia, że poznając złożoność danej postaci i motywacje, które nią kierują, prawie każdą można obronić?
Właśnie. Prawie każdą postać można obronić. Jakie to słowo robi ogromną różnicę. (śmiech) Grałem wiele negatywnych postaci, to się za mną ciągnęło. Zdziwiłem się, że w serialu „Linia życia”, w kontrze do tego, co grałem zazwyczaj, zaproponowano mi rolę rzetelnego ojca trójki dzieci, prowadzącego restaurację. Człowieka spokojnego i miłego. Wspaniale pracowało mi się na tym planie z Małgosią Potocką. Szkoda, że miał tak krótką żywotność… Oglądalność była bardzo wysoka.
Jedną z najsłynniejszych negatywnych postaci, w którą przyszło się Panu wcielać, był mecenas Werner w kultowym serialu „Adam i Ewa”. Jak wspomina Pan pracę na planie?
Szczerze przyznam, że do dziś mam z tym serialem bardzo pozytywne skojarzenia, ponieważ grałem z aktorami, z którymi bardzo lubiłem się prywatnie. Z Kasią Chrzanowską znaliśmy się już wcześniej, dobrze nam się pracowało. Lubiłem też Iwonę Bielską. Fantastyczna osoba i aktorka. Jestem osobą niekonfliktową, oddaną pracy. Nie marudzę, staram się, by wszystko, co robię, miało naprawdę wysoki poziom. Na planie ważna jest twórcza atmosfera.
Nie jest tajemnicą, że kiedy wcielił się Pan w mecenasa Wernera, niektórzy mieli problem z oddzieleniem fikcji od rzeczywistości, przez co spotykał się Pan z mało przyjaznymi reakcjami widzów, którzy na ulicy głośno manifestowali swoją niechęć do Pana.
Niestety, tak właśnie było. (śmiech) Porysowano mi samochód. Zaczepiały mnie panie, które mówiły, jak bardzo mnie nie lubią. To z jednej strony nawet przerażające, ale to też niezbity dowód na to, że dobrze zagrałem. (śmiech)
Jak Pan reagował w takich sytuacjach?
Trudno komu cokolwiek tłumaczyć. Dużo osób zaczepiało mnie także po „Młodych wilkach”.
Z jakimi rolami serialowymi jest Pan najczęściej kojarzony przez widzów?
Zagrałem w tylu serialach, że ktoś kojarzy mnie z „Pierwszą miłością“, ktoś z „Klanem”, a jeszcze ktoś z czymś zupełnie innym.
A spotykamy się, przypomnijmy, na 26. Kinie na Granicy.
Przyjechałem tu też dlatego, że jestem fanem czeskiej literatury. Znam te lektury, grałem w spektaklach na ich podstawie. Poznałem osobiście m.in. Vaclava Havla. Jeden z reżyserów, jako dyplom w telewizji zrobił „Wernisaż“ Havla. Grałem w tej dwuosobowej sztuce z jedną z aktorek. Do dziś miło to wspominam.
Pana ulubieni przedstawiciele czeskiej literatury to…
Bohumil Hrabal, Milan Kundera, Pavel Kohout i wiele innych. Bohumila Hrabala, podobnie jak Václava Havla i Jiřího Menzla poznałem osobiście. Z Menzlem widywałem się częściej, ponieważ bywałem u niego w teatrze na spektaklach.
Z Andrzejem Jagodzińskim rozmawiałem w Cieszynie o sztukach, które warto zaadoptować. Kilka tytułów chciałbym ściągnąć do Warszawy. Do Cieszyna przyjechałem też ze względu na Łukasza Maciejewskiego, który jest fantastycznym człowiekiem. Ma ogromną klasę. Jest człowiekiem na właściwym miejscu. Mam nadzieję, że za rok tu wrócę.
Z czym jeszcze, oprócz świetnej literatury, piwa i smażonego sera, (śmiech) kojarzą się Panu Czechy?
Knedliczki, koniecznie. (śmiech) Nie ukrywam, że kocham Pragę. Znam ją z każdej strony. Mam ulubione knajpki i inne miejsca. Kilka z nich pokazał mi Hrabal. Zależy mi, by do Kamienicy ściągnąć czeską literaturę, ponieważ ostatnia czeska premiera, która spotkała się z entuzjastycznymi reakcjami ze strony widzów, odbyła się w marcu. Mowa o spektaklu „Teściowe wiecznie żywe”. Lata temu, w tutejszym Teatrze im. Adama Mickiewicza, grałem dwosobową sztukę, w której partnerowała mi nieodżałowana Gabriela Kownacka. Chciałbym wrócić do tego tytułu razem z Aleksnadrą Konieczną. Wierzę, że to się uda.
W ramach cieszyńskiego Kina na Granicy wystawiony został film „Cień paproci“ / „Stín kapradiny” z 1984 roku, w którym zagrał Pan Václava Kala. Jak do filmów ze swoim udziałem wraca się po latach?
Trochę śmiesznie, ale sentyment zawsze pozostaje. W latach 80. ubiegłego wieku grałem w filmie „Dzikie konie“, w którym partnerowała mi wówczas młodziutka Anna Gornostaj. Później grałem m.in. we wspominanym wcześniej „Ostatnim dzwonku“ Magdy Łazarkiewicz. Szkoły chodziły tłumnie na te filmy, a ja nie mogłem przejść na drugą stronę ulicy. (śmiech)
Przytłaczała Pana kiedyś popularność?
Nie. Uprawiam taki zawód a nie inny. Jestem tu dla ludzi.
“Stín kapradiny” powstał na podstawie powieści Josefa Čapka. Autorem scenariusza i reżyserem filmu był František Vláčil. Jak spotkanie na planie z Vláčilem wspomina Pan po latach?
Kochaliśmy Vláčila. Był fenomenalnym artystą, cenionym przez wszystkich. Miloš Forman bardzo go cenił. Formana poznałem, kiedy na jeden dzień przyjechał na jeden z czeskich festiwali.
Uda się przytoczyć jakieś wspomienie z planu?
Tam bardzo dużo się działo. Pamiętam, jak chodziłem na spektakle do Teatru na Vinohradech, do Narodního Divadla i w wiele innych miejsc. Było tyle fantastycznych chwil, że nie jestem w stanie ich odtworzyć…
Dziękuję za rozmowę.