Wydarzenia Bielsko-Biała

Zmierzch staczy

Już tylko przy siedmiu bielskich szkołach można spotkać przeprowadzaczy lub – jak kto woli – staczy, czyli osoby czuwające na przejściach dla pieszych nad bezpieczeństwem maluchów zmierzających do i ze szkoły. Niegdyś byli obecni przy większości szkół podstawowych w mieście. Teraz są rzadkością. I nie chodzi o to, że stali się już niepotrzebni. Wręcz przeciwnie, zapotrzebowanie na ich usługi wciąż jest ogromne.

Od zaraz potrzebni są w Bielsku-Białej co najmniej czterej przeprowadzacze, ale brakuje chętnych. Jeszcze na początku ubiegłego roku gmina zatrudniała ich dziesięciu. Dziś tylko ośmiu, a wszystko wskazuje na to, że może być jeszcze gorzej. Prawie wszyscy to osoby po 50. roku życia, chcące – z braku innych możliwości – w taki sposób dociągnąć jakoś do emerytury. Młodzi do tej pracy się nie garną, a nawet jeśli ktoś się zdecyduje, to wytrzymuje kilka dni i znika.

Pierwsze ubrane w charakterystyczne odblaskowe kamizelki osoby – trzymające w ręku znak „Stop” – pojawiły się przed szkołami w połowie lat 90. ubiegłego wieku. Miały zapewnić bezpieczną drogę do szkoły uczniom podstawówek i przedszkolakom, nierzadko zmuszonym przechodzić przez bardzo ruchliwe ulice. Rozwiązanie sprawdziło się doskonale, lecz w miarę upływu lat staczy zaczęło ubywać.

O tym, czy na jakimś przejściu wskazana jest obecność takiego stróża, decydują gminni urzędnicy. Procedura wygląda mniej więcej tak: do ratusza wpływa wniosek – na przykład od dyrekcji szkoły lub rodziców – o to, aby osoba taka pojawiła się w jakimś miejscu i czuwała tam nad bezpieczeństwem dzieci. Wniosek jest analizowany i jeśli zostanie uznany za zasadny, trafia do realizacji. Oczywiście tylko teoretycznie, bo chętnych do pracy w tym charakterze brakuje.

Obecnie w Bielsku-Białej wytypowanych jest 11 szkół, przy których stacze powinni pełnić dyżury. Pełnią je jednak tylko przy siedmiu (w rejonie SP nr 24 jest ich dwóch), bo pozostałych wakatów nie ma kim – i to już od dawna – załatać.

Na etatach przeprowadzaczy obsadzane są osoby zatrudniane przez MOPS w ramach realizowanego przez bielski ratusz projektu prac społeczno-użytecznych (angażowane są w nie między innymi osoby bezrobotne, będące podopiecznymi MOPS-u). To one zajmują się sprzątaniem ulic, odśnieżaniem, pielęgnacją zieleni. Jednym z takich zadań jest czuwanie nad bezpieczeństwem uczniów na przejściach dla pieszych usytuowanych przed szkołami. Nie można jednak nikogo zmusić do tego, aby pełnił taką właśnie rolę. Poza tym, nie każdy się do tego nadaje. Praca jest bowiem bardzo odpowiedzialna – wszak chodzi o bezpieczeństwo maluchów. Ktoś, kto je przeprowadza przez ruchliwe ulice, nie może na przykład podchodzić do swojego zajęcia z nonszalancją czy być osobą uzależnioną – a takich osób wśród podopiecznych MOPS jest sporo.

Obecnie grupa osób wykonujących prace społeczno-użyteczne na rzecz gminy liczy ponad 60 osób i mimo to, z tak licznej grupy nie udaje się wyłuskać nawet pojedynczych osób, które chciałyby zająć się przeprowadzaniem uczniów. – Pytamy o to prawie codziennie i nikt się nie zgłasza – przyznaje Bogdan Polak, odpowiadający w bielskim MOPS-ie za prace społeczno-użyteczne. Mało kogo zachęca nawet to, że na tym stanowisku można zarobić prawie dwa razy więcej niż przy sprzątaniu czy odśnieżaniu ulic. Stacz może liczyć na jakieś 2200 do 2400 złotych (brutto) miesięcznie, gdy w przypadku innych prac jest to około 1370 złotych.

Mimo to w ostatnich miesiącach udało się pozyskać tylko jedną osobę, która wyraziła chęć podjęcia się tego zadania. Dzięki temu przeprowadzacz pojawił się przed Szkołą Podstawową nr 20 przy ulicy Lenartowicza (osiedle Złote Łany), czego od dłuższego czasu domagali się rodzice uczniów, a sprawa była również przedstawiana podczas obrad Rady Miejskiej. Przejście przy tej szkole uchodzi bowiem za bardzo niebezpieczne. Szczególnie zimą, gdy jezdnia robi się śliska i wielu kierowców ma problemy, aby w porę zatrzymać się przed wymalowaną na niej zebrą. Pytanie tylko, jak długo osoba ta wytrwa na tym stanowisku? Poprzednik dość szybko zrezygnował.

Taka rotacja jest dla MOPS-u dużym problemem. Aby ktoś mógł podjąć się tego zadania, musi najpierw przejść specjalny kurs. Nie jest on tani. Kosztuje około 250 złotych, a koszty te pokrywa gmina. Gdy przeszkolona osoba rezygnuje, wydatek przepada bezpowrotnie. Dlaczego tak mało osób jest zainteresowanych pracą w tym charakterze?

Odpowiedź wydaje się dość oczywista: zajęcie jest bardzo niewdzięczne. Osiem lub nawet dziewięć godzin dziennie stania na mrozie, deszczu, w upale lub na wietrze. Do tego ogromna odpowiedzialność i – nie oszukujmy się – marne wynagrodzenie. Poza tym obowiązuje ścisły rygor czasowy. Pracuje się od – do, gdy tymczasem sprzątając ulicę można po wykonaniu zleconego zadania pójść do domu. Nierzadko ma się też do wykonania inne obowiązki zlecone przez dyrekcję szkoły.

Nie ma się więc czemu dziwić, że mało kto zainteresowany jest tą ofertą w czasach, gdy bezrobocie jest tak niewielkie, a rząd realizuje program 500 plus.

 

google_news