Jordanowianin Paweł Załaziński był jeszcze nastolatkiem, gdy odnalazł pasję, która od wielu lat daje mu największą radość, siłę do życia i jest motorem napędowym wszystkich działań, jakich się podejmuje. Jego hobby zmusiło go do przyswojenia sobie wielu przydatnych na co dzień umiejętności, otworzyło na potrzeby innych ludzi i pozwoliło odnaleźć religię, której w pełni zaufał.
Gdy Paweł Załaziński z Jordanowa był uczniem pierwszej klasy liceum, trochę przypadkiem, za namową kolegów, znalazł się na Jasnej Górze w Częstochowie. Było to wyjazd, który odmienił jego życie. – W klasztorze usłyszałem intrygujące dźwięki dobiegające z jednej z salek. Gdy podążyłem za nimi, zobaczyłem ludzi siedzących w kręgu i grających na bębnach. Słuchałem zafascynowany, coraz bardziej pragnąc przyłączyć się do tej grupy, ale byłem zbyt onieśmielony, by się na to odważyć. Potem przychodziłem tam co wieczór, aż za którymś razem dostałem wreszcie bęben do ręki. To była magiczna chwila! – wspomina Paweł Załaziński.
MEMBRANA Z KURTKI
Po powrocie do domu zapragnął wykonać własny bęben. Miał niewielkie pojęcie, jak to zrobić, wiedział tylko, że korpus należy wystrugać z litego drewna. Zdobył więc pień i pożyczył dłuta od siostry kolegi. Były o wiele za małe do takiej pracy, mimo to w ciągu zaledwie dwu dni udało mu się nadać drewnianemu klocowi odpowiedni kształt i wydrążyć jego wnętrze. – Zależało mi na tym, aby szybko wysechł, więc rozpaliłem w piecu kaflowym, rozgrzałem go porządnie i położyłem koło niego korpus. A on zaczął pękać. Drzewo rozłożyło się jak kwiat lotosu. Byłem załamany, ale poszedłem do kolegi po drugi pień i szybko zabrałem się za robienie nowego korpusu, czego pożyczone dłutka już nie wytrzymały. Wszystkie się połamały. W międzyczasie pierwszy korpus sam pięknie złożył się z powrotem w litą całość! – opowiada Paweł Załaziński.
Następnym krokiem było wykonanie membrany bębna. Najpierw jordanowianin próbował zrobić ją ze skórzanej… kurtki babci. W końcu dowiedział się od kogoś, że do tego celu potrzebna jest surowa skóra. – Przynajmniej rok upłynął, zanim zdobyłem właściwą. Potem trzeba było naciągnąć ją na korpus. W sklepie tekstylnym kupiłem sto metrów sznurka, zaplatałem, jak umiałem, aż go brakło i choć (jak się potem okazało) robiłem to zupełnie źle, udało mi się wykonać bęben, który grał. I wyruszyłem z nim w Polskę. Dopiero później pewien człowiek pokazał mi, jak należy prawidłowo naciągać skórę. Wykazał się wielką cierpliwością, przez całą drogę z Krakowa do Olsztyna rozplatając poplątany przeze mnie sznurek – śmieje się jordanowianin.
WIELE FACHÓW W RĘKU
Po tym pierwszym bębnie Paweł Załaziński skonstruował następny, potem kolejny. Każdy lepszy od poprzedniego. Najpierw jednak zaopatrzył się w odpowiednie do tego celu narzędzia. Większość wykonał samodzielnie, ostrza dłut tworząc ze stalowych rurek lub resorów. Raz tylko poprosił o pomoc kowala, gdy jeszcze nie miał żadnego doświadczenia w obróbce metalu. Tworząc bębny, metodą prób i błędów uczył się, jakie drewno wykorzystać, by uzyskać pożądane brzmienie. – Powszechnie uważa się, że najlepsze jest twarde, na przykład dębowe, bukowe czy jesionowe. Owszem, to prawda, ale ja robię korpusy praktycznie z każdego. Na przekór wielu znawcom tematu, używam nawet świerkowego, bo – jak się okazało – fantastycznie rezonuje. Najbardziej „żywe” z moich bębnów, to właśnie te świerkowe. Ich dźwięk jest niepowtarzalny, bardzo ciepły – zapewnia jordanowianin. Sam dochodził również do tego, z jakiej skóry wykonywać membrany. Na przykład na bębny djembe najodpowiedniejsza jest kozia, zaś na kongi końska lub bycza.
– Żeby zrobić bęben, trzeba poznać wiele fachów i wpoić sobie umiejętności przydatne między innymi w kamieniarstwie, stolarstwie, ogrodnictwie, a nawet budownictwie. Dlatego teraz płynnie przemieszczam się między różnymi zawodami i wykonuję zarobkowo wszelkie prace. Ponadto wykonywanie bębnów uczy cierpliwości. A to jest nawet bardziej przydatne w życiu niż manualne zdolności – podkreśla Paweł Załaziński. Jego hobby sprawiło również, że zjeździł wzdłuż i wszerz całą Polskę. Poznał nie tylko miasta, ale też małe wioski, do których zapewne nigdy by nie trafił, gdyby nie odbywające się tam spotkania bębniarzy. Najwięcej podróżował, gdy był jeszcze nastolatkiem, gdyż później, obarczony „dorosłymi” obowiązkami, już nie miał możliwości, by beztrosko wędrować po całym kraju i bywać wszędzie tam, gdzie zbierali się podobni mu pasjonaci.
DUCHOWA ŚCIEŻKA
Nigdy jednak nie przestał tworzyć bębnów, bo zawsze sprawiało mu to największą radość i dawało siłę do zmagania się z codziennymi problemami. Jak podkreśla, tej pasji zawdzięcza wszystko, co dobre w jego życiu. Dzięki niej nawiązał najtrwalsze przyjaźnie, a także odbudował mocno nadwątloną więź z ojcem. – Kiedyś przyjaciel przywiózł mi malutką tokarkę. Ponieważ była zepsuta, zwróciłem się z prośbą o pomoc do taty, który jest elektronikiem. A on nie tylko ją naprawił, ale także zrobił mi piękny stolik pod nią. To był dla mnie bardzo ważny gest, bo przechodziłem wtedy trudny okres, byłem chory i bez pieniędzy. Dlatego z wielkim szacunkiem podchodzę do tej tokareczki, która scaliła mnie z tatą. Nauczyłem się jej używać i wykorzystuję ją do wykonywania korpusów małych bębenków. Duże nadal w całości strugam ręcznie – mówi Paweł Załaziński. Twierdzi, iż bębny w metafizyczny sposób łączą ludzi. – Gdy straciłem kontakt z przyjacielem, wystarczyło, że pomyślałem o nim nad bębnami, które mi zostawił, by ni stąd ni zowąd się odezwał! – zapewnia.
Bębniarskiej pasji jordanowianin zawdzięcza również odnalezienie własnej ścieżki duchowej. Przez lata błądził w jej poszukiwaniu, odrzucając kolejne religie, a nawet próbując tworzyć własne. Pewnego dnia w barze w Zakopanem poznał człowieka, z którym natychmiast połączyła go nić porozumienia. Ów mężczyzna potrzebował skóry na bęben, więc jordanowianin pomógł mu ją zdobyć. – Od tamtej pory jesteśmy przyjaciółmi. Kiedyś wyznałem mu, jak trudno jest mi znaleźć religię, która w pełni odpowiadałaby mojemu światopoglądowi, a wtedy on podsunął mi nauki Buddy. Czytając je, poczułem, że to jest właśnie to! – opowiada Paweł Załaziński.
MANTRY NAD SKÓRĄ
Wybór takiej drogi może się wydawać dziwny tym, którzy utożsamiają buddyzm z zakazem zabija żywych istot. Bo jakże wyznawca tej ideologii może pogodzić ją z wykorzystywaniem zwierzęcej skóry do tworzenia bębnów? Jednak Budda okazjonalnie jadał mięso, a zatem nie do końca potępiał uśmiercanie zwierząt. Zwracał tylko uwagę na to, by żadne stworzenie nie zostało zabite specjalnie w celu przyrządzenia posiłku dla niego. Nie chciał być bowiem bezpośrednio odpowiedzialny za jego śmierć. Zgodnie z naukami twórcy buddyzmu, Paweł Załaziński pozyskuje wyłącznie skóry tych zwierząt, które przeznaczone były na ubój i zginęłyby również wtedy, gdyby on sam nie jadł mięsa i nie robił bębnów. A przy tym każdą stara się zużyć do ostatniego jej skrawka.
– Nie produkuję bębnów masowo. Robię je głównie na własny użytek, sporadycznie dla kogoś innego, toteż nie potrzebuję wielu skór – najwyżej jedną rocznie. I zawsze podchodzę z wielkim szacunkiem do umysłu zwierzęcia, z którego ona pochodzi. Zanim zrobię z niej użytek, najpierw przez około miesiąc powtarzam nad nią mantry – podkreśla jordanowianin. Swego czasu próbował wykorzystywać na membrany inne materiały, na przykład nylon, ale zrezygnował, bo efekty nie były zadowalające.
Paweł Załaziński zamierza niebawem rozpocząć warsztaty, podczas których będzie uczył innych, jak własnoręcznie wykonywać bębny. Przygotował już cały arsenał narzędzi dla przyszłych uczniów. – Chcę na tych zajęciach pokazać ludziom, jak fascynujące jest obcowanie z drewnem. Pomału zaczynam też myśleć o tym, by zacząć rzeźbić. Uwielbiam bowiem wydobywać z drewna całe jego piękno, a przy struganiu korpusów bębnów nie zawsze jest to możliwe – mówi.
Autorką fotoreportażu jest Edyta Łepkowska.