Jadwiga Baran-Gielata z Kalwarii Zebrzydowskiej zmarła nieświadoma tego, jak wyjątkową była osobą. Dopóki żyła, tylko nieliczni mieli okazję poznać jej ogromny talent plastyczny i burzliwe wojenne losy, które sprawiły, że wyrosła na niezmordowaną filantropkę. Dopiero po śmierci stało się o niej głośno, dzięki córce, która pokazała światu jej obrazy i spisała jej wspomnienia.
1 września 1939 roku miał być dla Jadwigi Baran kresem beztroskiego dzieciństwa. Wiedziała, że wtedy po raz pierwszy pójdzie do szkoły i nie będzie już mogła spędzać całych dni biegając po łąkach lub zbierając jagody w zagajnikach rodzinnych Brodów. Tego, co naprawdę wydarzyło się tego dnia, siedmioletnia dziewczynka przewidzieć nie mogła. Ledwo po powrocie z rozpoczęcia roku szkolnego rzuciła się w wir zabawy z bratem, rozległo się przeraźliwe wycie syreny. Wkrótce Jadzia zobaczyła spanikowaną mamę, krzyczącą, żeby biegli do domu, bo wybuchła wojna… Już w trzy dni później jej rodzina wyruszyła w drogę, by szukać schronienia u krewnych taty w Rzeszowie. Jak się potem okazało, zupełnie niepotrzebnie, gdyż w Brodach jeszcze przez długi czas panował spokój, zaś podróż obfitowała w śmiertelne zagrożenia.
Niemcy bombardowali pociągi z uciekinierami i tylko łut szczęścia sprawił, że nikomu z bliskich Jadzi nic się wówczas nie stało. Ale cała podróż była dla niej koszmarem. Patrzyła na obrazy, jakich żadne dziecko w jej wieku oglądać nie powinno – dziesiątki rannych leżących na ziemi i zakrwawione ciała zbitych. Najgorszy był widok strzępów ludzkich zwłok wyrzuconych siłą wybuchu w górę i zaczepionych na kikutach spalonych drzew. Równie przerażające były jęki konających… Po dwóch tygodniach tułaczki rodzina znalazła schronienie u gościnnej gospodyni w wiosce koło Tarnowa, a kiedy trochę wypoczęła po strasznych przeżyciach, ojciec i matka Jadzi zadecydowali, że lepiej będzie wrócić do Brodów.
ZAGŁADA Z NIEBA
Kolejne lata były dla rodziny Baranów okresem ciągłego igrania ze śmiercią. Tata Jadzi Władysław wstąpił do szeregów Armii Krajowej, a w ślad za nim poszli jego synowie, Augustyn i Włodek. Kazik – najmłodszy z braci również o tym marzył, nie został jednak przyjęty do organizacji, ponieważ był na to za młody (urodził się w 1929 roku). Niezrażony odrzuceniem, na własną rękę zaczął organizować drobne, ale dotkliwe dla okupanta akcje sabotażowo-dywersyjne. Niszczył Niemcom lotnicze urządzenia nawigacyjne i kradł broń. Partyzancka działalność męskiej części rodziny nie pozostawała bez wpływu na Jadzię oraz jej mamę Annę. Obie niemal non stop drżały o życie najbliższych i własne. Jednak najgorsze spotkało je dopiero wtedy, gdy Niemcy zaczęli się już wycofywać. Władysław obawiał się nadejścia sowieckiego „wyzwoliciela” i był gotów do ucieczki z synami na Zachód, do aliantów. Zamierzał to zrobić, gdy razem wykonają jeszcze jeden rozkaz podziemnego dowództwa.
Wieczorem 19 stycznia 1945 roku mieli wysadzić wiadukt na trasie z Krakowa do Bielska, nad torami kolejowymi w Kalwarii Zebrzydowskiej. Tego dnia wczesnym popołudniem cała rodzina jak zwykle zasiadła do obiadu, ciesząc się przyjemnym ciepłem ognia buzującego pod blachą kuchennego pieca. Nagle w drzwiach pojawiła się głowa Kazimierza – lokatora, który mieszkał w domu Baranów od ponad dwóch lat. – Słuchajcie, chłopaki! Znowu nadciągają bombowce. Chodźcie, popatrzymy, co się będzie działo! – krzyknął. Anna na próżno próbowała zatrzymać rodzinę w kuchni. Wszyscy popędzili na zewnętrzne schody budynku. Nie tylko chłopcy, ale i Władysław. Jedynie Kazimierz nie wychylił nosa z domu. W chwili, gdy znaleźli się pod otwartym niebem, z rosyjskich samolotów spadły bomby. Jadzia, która pobiegła za resztą, lecz została w tyle, z przerażeniem ujrzała braci i tatę osuwających się na ziemię i szybko rozprzestrzeniające się na białym śniegu plamy czerwieni… Władysław zmarł natychmiast po uderzeniu odłamkiem bomby w skroń, zaś chłopcy zostali tak ciężko ranni, że żaden z nich nie miał najmniejszych szans na przeżycie. Skonali jeden po drugim na oczach oszalałej z rozpaczy matki, gdy Jadzia próbowała sprowadzić do nich lekarza.
ZWIERZĘTA I ŻEBRACY
Nieszczęścia Anny i Jadzi nie skończyły się wraz z wojną. Kolejne cierpienia znów sprowadził na nie lokator, choć tym razem inny. Był to brat najlepszego przyjaciela Augustyna, który zamieszkał w domu rodziny Baranów na początku 1948 roku. Planował zostać na około trzy miesiące, ale wyprowadził się wcześniej, tuż przed wyjazdem wyjawiając, że jest członkiem podziemia antykomunistycznego. W kilka dni później matkę i szesnastoletnią wówczas Jadzię aresztowali ubecy. Zabrali je do więzienia przy ul. Montelupich w Krakowie, gdzie torturami próbowali wydobyć z nich informacje na temat owego lokatora. Z rąk oprawców uratował je młody funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa, który wyznał Jadzi, że wierzył w komunizm, dopóki na własnej skórze nie poznał prawdy o nim…
Te traumatyczne wydarzenia wywarły ogromny wpływ na całe późniejsze życie matki i córki. Anna przez długie lata nosiła żałobę po mężu oraz synach i nie umiała otrząsnąć się ze smutku, ale siła jej ducha sprawiła, że w końcu uporała się z czarnymi myślami. Jadwiga wyrosła na kobietę niebywale wrażliwą na cierpienie każdej żywej istoty – zarówno człowieka, jak i zwierzęcia. – Miała stado przygarniętych psów i kotów. Ludzie co jakiś czas podrzucali jej kolejne, znając jej dobre serce. Ale niektóre sama odbierała tym, którzy je źle traktowali. Wiele uratowała przed pewną śmiercią – opowiada córka Jadwigi, Elżbieta Jarzębak z Kalwarii. – Nie odmówiła nigdy pomocy żadnemu żebrakowi. Dawała im ubrania, pieniądze, jedzenie, udzielała porad. Nie bała się wpuścić do domu najbardziej podejrzanie wyglądającego kloszarda. Do tej pory w jej garażu mieszka bezdomny, któremu urządziła tam całkiem wygodne mieszkanko. Nie mam pojęcia, skąd mama brała tych wszystkich ludzi, którzy regularnie przychodzili do niej po wsparcie. Sama nieraz myślę, że chętnie bym komuś pomogła, tylko nie wiem, jak znaleźć potrzebujących. Jadwiga miała też zacięcie ekologiczne. Przez wiele lat aktywnie walczyła z trucicielami wody i powietrza w okolicach Kalwarii.
ŚMIERĆ PRZED SZTALUAGAMI
Jadwiga od dziecka zdradzała wielki talent plastyczny, podobnie jak jej najstarszy brat Augustyn. Ale nie miała możliwości, by go rozwijać, dopóki jej trzy córki nie dorosły. Wtedy dopiero zaczęła na długie godziny zaszywać się w pracowni. A w ostatnich latach życia niemal nie rozstawała się z pędzlem. – Można powiedzieć, że umarła trzymając go w dłoni. Kiedy znalazłyśmy jej ciało, na sztalugach zobaczyłyśmy niedokończony, jeszcze mokry obraz. Zaledwie chwilę wcześniej musiała nad nim pracować – wspomina Elżbieta Jarzębak, która sama też jest malarką. Jej matka pozostawiła po sobie ogromną ilość obrazów. Uwieczniała na nich krajobrazy z okolic Kalwarii i stare budynki, z których wiele już nie istnieje. Malowała też portrety i własne religijne wizje. – Miała wielką artystyczną odwagę, której mnie niestety brakuje. Nie bała się kolorów ani śmiałych linii. I była mistrzynią światła – podkreśla Elżbieta Jarzębak.
Choć Jadwiga uwielbiała malować, nie zdawała sobie sprawy z tego, jak znakomitą jest artystką. Nigdy nie przyszło jej do głowy, by wystawiać obrazy w galeriach. Ale, mimo że niechętnie je pokazywała, rozchodziły się jak świeże bułeczki. Nie musiała szukać nabywców – oni sami ją znajdowali. Jednak ich krąg był stosunkowo wąski, gdyż składał się głównie z krewnych, przyjaciół i znajomych malarki. Dopiero w trzy lata po śmierci Jadwigi, we wrześniu ubiegłego roku w Starym Kinie w Kalwarii odbyła się pierwsza przekrojowa wystawa jej niezwykłej twórczości, przygotowana przez Elżbietę Jarzębak z pomocą siostry i siostrzenicy.
ŻYJĄC POMIĘDZY ŚWIATAMI
Elżbieta napisała też książkę o wojennych i późniejszych (do 1948 roku) przeżyciach Jadwigi. Matka sama zamierzała to zrobić, lecz zabrakło jej determinacji, a może czasu. Pozostawiła po sobie jedynie mnóstwo chaotycznych notatek ze wspomnieniami. Córka ułożyła je chronologicznie i całą historię opisała własnymi słowami. Nadała jej raczej formę powieści, niż klasycznego pamiętnika – z dialogami i wartką narracją. Wykazała się przy tym niemałym darem literackim. Imponująca jest zwłaszcza jej umiejętność tworzenia sugestywnych, plastycznych opisów – poetyckich, gdy autorka przedstawia uroki przyrody, a makabrycznych, gdy słowami maluje sceny śmierci czy tortur.
Ale Elżbieta odziedziczyła po mamie skromność i brak wiary we własne możliwości. Zamiast próbować zainteresować manuskryptem jakieś wydawnictwo, zdecydowała się wydrukować książkę „Żyjąc pomiędzy światami” na własny koszt i samodzielnie zająć się jej dystrybucją. Dlatego publikacja nigdy nie trafiła do księgarń i niewiele osób spoza Kalwarii miało okazję ją przeczytać. – Ludzie mówią, że ta historia warta jest tego, by dotarła do szerszego grona czytelników, więc może jednak kiedyś wyślę ją do kilku wydawnictw. A nuż któreś zechce ją wydać. Myślę też o tym, by napisać kolejną książkę, o dwu osobach, które najmocniej mnie ukształtowały – mamie i babci Annie. Ale już nie w kontekście ich wojennych przeżyć. Obie były silnymi, myślącymi kobietami, z filozoficznym podejściem do życia i mocno ugruntowanymi poglądami. Mogłyby być wzorem dla wielu – uważa Elżbieta Jarzębak.
Skąd wzięły się trzy córki bohaterki – kim był ojciec Elżbiety Jarzębiak? Z czego się utrzymywała rodzina?