To miała być przysłowiowa wisienka na torcie. Najłatwiejszy szlak zostawiła sobie na koniec, na wielki finał trzyletniego projektu. 4269 kilometrów dzieliło ją od „Triple Crown of Hiking”, czyli zdobycia trzech głównych amerykańskich szlaków długodystansowych. Szybko jednak okazało się, że ta wyprawa może nie być wcale taka prosta…
Tego roku na szlaku była rekordowa pokrywa śnieżna, przydarzyły się jej choroby, ostre alergie – nic jednak nie było w stanie jej powstrzymać. Agnieszka „Zebra” Dziadek, cieszyńska podróżniczka, po raz kolejny udowodniła, że dokonuje rzeczy niemożliwych! Po 132 dniach wędrówki dotarła do mety i z dumą założyła na głowę koronę zdobywcy (na zdjęciu). Zdobycie Potrójnej Korony Amerykańskich Szlaków Długodystansowych od początku było jej marzeniem. W 2017 roku przeszła Appalachian Trail (3523 km), w 2018 roku Continental Divide Trail (4989 km), a w tym roku przyszedł czas na Pacific Crest Trail (4269 km). Na starcie ostatniego ze szlaków stanęła 3 maja. Wędrówka trwała 132 dni, z czego na szlaku spędziła 119. Do mety szczęśliwie dotarła 11 września. W tym czasie zrobiła niemal osiem milionów kroków! To szlak biegnący wzdłuż zachodniego wybrzeża USA. Z Meksyku przez Kalifornię, Oregon i Waszyngton aż do Kanady. – Z całej podróży najlepiej chyba wspominam to, że w końcu się z tym szlakiem rozprawiłam! Poszłam tam z pewną niechęcią, uznając, że muszę w końcu go przejść. Potem się to oczywiście na mnie zemściło, bo jak ktoś nie ma do czegoś przekonania, to idzie mu to średnio. Po drodze były więc przygody i wszelkie możliwe przeciwności losu – opowiada Agnieszka Dziadek. Pacific Crest Trail nazywany jest najłatwiejszym z trzech szlaków „Korony”. Co prawda prowadzi przez góry, ale nie przez szczyty. Jak opisuje podróżniczka, szlak ten jest liczącą wiele kilometrów wygodną, szeroką i dobrze wydeptaną ścieżką. Teoretycznie. Ponieważ „Zebra” trafiła na rok nazywany najgorszym rokiem w historii PCT. Rekordowo duża ilość opadów deszczu i długo utrzymująca się pokrywa śnieżna skutecznie utrudniały wędrówkę. – Miałam wrażenie, że szlak „ukarał mnie” za to, że go lekceważyłam. Na sto sposobów pokazując, że stanowi spore wyzwanie – mówi Agnieszka Dziadek.
Żadnych „dni zero”!
Tak jak i w przypadku poprzednich wypraw, cieszynianka szlak pokonywała samotnie, spała głównie w namiocie, czasem korzystając z uprzejmości ludzi zwanych „Trail Angels”, którzy oferowali jej nocleg w swoim domu. Jedna z takich „dobrych dusz” szczególnie utkwiła w pamięci podróżniczki. – To milioner, któremu nagle na emeryturze strzeliło do głowy, aby zainteresować się szlakami długodystansowymi. Jako że mieszkał w pobliżu szlaku to czasem kogoś zapraszał do siebie. Wędrował akurat z żoną i robili tylko fragmenty szlaku. Z żoną zaczęłyśmy rozmawiać o kwiatkach, wzbudziłam sympatię i wylądowałam w ich domu. Spałam w ciepłym łóżku i było cudownie! Kolejnego dnia była straszna pogoda i nie miałam ochoty wracać na szlak. Jednak bardzo nie chciałam zrobić tzw. dnia zero, czyli dnia bez przejścia choćby 2 km. Mam zasadę, że każdego dnia chcę odrobinę zbliżyć się do końca wędrówki. Mój „trail angel” wpadł więc na zwariowany pomysł, że zawiezie mnie na szlak, ja sobie przejdę te 2 km i tam mnie odbierze. Po tym wskoczę do łóżka i będę odpoczywała. Dzień miałam zaliczony, a kolejnego mogłam już normalnie wrócić na szlak te 2 km dalej. Jego imię szlakowe to Ricky Bobby. Jak się nazywał naprawdę? Nie mam pojęcia – wspomina Agnieszka Dziadek. Jej najkrótszy dzienny dystans to właśnie dwa kilometry. Najdłuższy to aż 51! Pokonała tyle dwa razy, w tym raz ostatniego dnia uznając, że trzeba wyprawę zakończyć w dobrym stylu. Średnio dziennie szła około 45 kilometrów.
Na szlaku miała szansę spotkać nie tylko ciekawych ludzi, ale i zwierzęta. To na przykład 12 grzechotników, 6 niedźwiedzi i… ryś! Na szczęście każde z tych spotkań zakończyło się szczęśliwie, ale to z tego ostatniego Agnieszka Dziadek się najbardziej cieszy. – Tego się nie spodziewałam. Spotkanie rysia w naturalnym środowisku jest prawie niemożliwe. Biwakowałam akurat w przyjemnym miejscu. Rano wstałam, zjadłam śniadanie, siedzę na pieńku i widzę, że coś się skrada, jakieś szare zwierzę. Wiem, że nie jest to puma bo ona jest bardziej beżowa i niebezpieczna, więc od razu by mi adrenalina skoczyła. A ten ryś spokojnie na mnie popatrzył, obszedł z bezpiecznej odległości i poszedł w swoją stronę. Zaakceptowaliśmy swoją obecność, choć ja pewnie byłam intruzem. Ale nie dał mi tego odczuć – uśmiecha się.
Rośliny gorsze od zwierząt…
Dużo bardziej niebezpieczne niż zwierzęta okazały się rośliny. To był piękny wysoki i fioletowy kwiat. Miał omszałe łodygi i z wyglądu przypominał marihuanę. Roślina ta może jednak powodować alergię – reakcja alergiczna występuje jednak u niewielkiego odsetka ludzi. Cieszynianka przyznaje, że zdawała sobie sprawę, że takie piękne i niebezpieczne rośliny tam rosną, ale nie pomyślała, że akurat ona miałaby mieć na nie alergię. Tego dnia bardzo padało, więc nie rozglądała się wokół. Nie zauważyła więc, że rękawami otarła się o te kwiaty. Kiedy zatrzymała się na drugie śniadanie i usiadła, oparła się przedramionami o nogi w krótkich spodenkach. Specyficzne „włoski” tej rośliny wbiła sobie w uda. Dzień później zaczął się koszmar. – Na początku swędzenie, pieczenie, uczucie gorąca, które się potęgowało na słońcu. Potem był tylko straszny ból. 23 mile, czyli niemal 40 kilometrów z płaczem. Udało mi się później kupić tabletki na alergię i może pomogły tylko psychologicznie, ale objawy minęły. Zostały blizny i czasem jeszcze swędzi… Taka pamiątka ze szlaku – dodaje Agnieszka Dziadek.
Przerwa z pasożytem w tle
To nie jedyna nieprzyjemna przygoda, która spotkała cieszyniankę. W trakcie tegorocznej wyprawy nie udało jej się uniknąć również choroby, która zmusiła ją do zatrzymania się i zejścia ze szlaku na niemal dwa tygodnie. Wszystko przez lamblię, pasożyta, którym zaraziła się, pijąc brudną wodę. – Ta woda była zła i ja sobie zdawałam z tego sprawę, bo źle pachniała i nie powinnam była jej pić. Byłam jednak przekonana, że jak to – ja, superwoman – sobie z tym nie poradzę? No i nie poradziłam… – wspomina. Zakażenie rozwinęło się i dało objawy w najmniej odpowiednim momencie, czyli na najtrudniejszym etapie wśród ośnieżonych gór. Kiedy zeszła wreszcie „do cywilizacji”, musiała odwiedzić lekarza. Wtedy była już dwa tysiące mil na północ od miejsca, w którym się zaraziła.
Złapała „stopa” i pojechała do znajomego Polaka od lat mieszkającego w USA. U niego doszła do siebie. Po 13 dniach wróciła na szlak 1000 mil na północ od miejsca, z którego zeszła, i wędrowała do niego na południe. Jak podkreśla Agnieszka Dziadek, Pacific Crest Trail jest łatwym i stosunkowo przyjemnym szlakiem. W tym roku jednak rekordowo długo utrzymywała się pokrywa śnieżna, co diametralnie zmieniło sytuację. Bo ten łatwy szlak w dużej części znalazł się pod grubą warstwą śniegu… – Pokrywa śnieżna utrzymywała się rekordowo długo. Najgorzej było w 2017 roku i każdy myślał, że nie może już być gorzej niż wtedy. A było. Maj był najbardziej deszczowy i zimny w całej historii tego szlaku, czyli od 1968 roku. Ten śnieg nie chciał stopnieć, grubość pokrywy śnieżnej w czerwcu osiągnęła 650 proc. normy. W dodatku zaczynał sypać nowy. Nawet na pustyni! Kaktusy były przysypane śniegiem. To nie jest normalne… Zwykle na tym szlaku panuje ładna pogoda. Dni deszczowych jest około pięciu. W tym roku było ich 26! Wszystko się skupiło na tej pustyni i Sierra Nevadzie w maju. Opady duże, śnieg nie topniał i kiedy wylądowałam w Stanach, to starałam się iść coraz wolniej, aby śnieg zdążył stopnieć. Niestety, w tym roku nie stopniał wcale – opowiada Agnieszka Dziadek. Pacific Crest Trail popularny stał się również za sprawą filmu „Dzika droga” z Reese Whiterspoon z 2014 roku. Niezbyt trudna trasa i filmowa historia sprawiły, że na szlaku można spotkać… tłumy. – Na niektórych odcinkach czułam się jak w kolejce na Giewont w niedzielę. W tym roku na szlaku pojawiło się 9 tys. osób! I właśnie te tłumy to było moje największe negatywne zaskoczenie – dodaje podróżniczka. Mimo że wiele osób ma ambitne plany przejścia tego szlaku, niewielu dociera do mety. Brakuje im przygotowania technicznego, wiedzy o terenie, czasem samozaparcia, często problemem staje się także pogoda. Tak było między innymi z parą Polaków, których cieszynianka spotkała na szlaku. Mieli ciekawy plan – szli, aby „zostać znanymi podróżnikami”. Plan się nie powiódł, ponieważ pokonał ich śnieg. Przeszli niecałe tysiąc mil.
To jeszcze nie koniec!
Agnieszki Dziadek nic nie zatrzymało i nie pokonało, a jej trzyletni plan zakończył się pełnym sukcesem. Ona jednak nie zamierza na tym poprzestać. Tuż po powrocie do Polski wyruszyła w kolejną podróż, tym razem do Estonii. Ma też ambitne plany na przyszły rok. Szczegółów nie chce jednak zdradzić. – Pozostanę na półkuli północnej, będę trawersować pewne góry. Znowu mam w planach kilka tysięcy kilometrów. Jednak tym razem będzie to trasa, którą sama wytyczę, a nie gotowy szlak – zapowiada podróżniczka. Z pewnością wykona założony plan, ponieważ po prostu… nie potrafi się zatrzymać!
Zdjęcia z archiwum Agnieszki Dziadek.
Szacunek. Mam pytanie czy przeszła Pani górami cały szlak od Śnieżki do Komańczy? Polecam.
A gdzie w Estonii jeśli nie sekret ?