Pisaliśmy już o wystawie „Historia narciarstwa w Szczyrku”, którą można oglądać przy Kompleksie Skoczni im. Beskidzkich Olimpijczyków (ul. Sportowa w Szczyrku). Jej pomysłodawcą jest Krzysztof Nikiel, radny, działacz sportowy i nauczyciel w szczyrkowskiej Szkole Mistrzostwa Sportowego. Teraz Krzysztof Nikiel chciałby pójść o krok dalej i w swojej rodzinnej miejscowości stworzyć muzeum skoków narciarskich z prawdziwego zdarzenia!
Spotkałem się z nim właśnie przy kompleksie skoczni. Przez blisko dwie godziny rozmawialiśmy o historii skoków. Oczywiście mówił on, ja tylko słuchałem – jak zamurowany – tej niezwykłej opowieści. Bo szczyrkowianin to bank informacji i skarbnica wiedzy. Zresztą dzieli się nią w swojej pracy, a także podczas oprowadzania wycieczek po szczyrkowskich skoczniach. Robi to społecznie, bo po prostu lubi…
Z olimpijczykami przy stole
Jego ojciec, Stefan Nikiel, był trenerem skoków narciarskich. Do rodzinnego domu zawsze schodzili się sąsiedzi, a byli nimi zawodnicy, którzy startowali w igrzyskach olimpijskich. Byli wśród nich między innymi Jakub Węgrzynkiewicz (1952 roku, Oslo) czy Antonii Wieczorek (1952, Oslo). – Spotykali się u nas w domu, czasami grali w karty – mówi Krzysztof Nikiel. Później sąsiadem był Józef Huczek (1956, Cortina d’Ampezzo), Antoni Łaciak (1964, Innsbruck), czasami przychodził też Apoloniusz Tajner z Wisły. – Dorastałem więc w miejscu, gdzie cały czas były narty i od zawsze mówiło się o skokach. Miłość do tego sportu została więc we mnie zaszczepiona od dziecka – dodaje.
Ojciec założył w 1956 roku sekcję skoków narciarskich w LKS Bystra , a osiem lat później pojechał jako trener z Józefem Przybyłą na igrzyska do Innsbrucku.
To może największa kolekcja
O nartach wie wszystko. Jak sam mówi, po prostu był w odpowiednim czasie i miejscu. I nie dotyczy to tylko jego wiedzy. Pewnego dnia, mniej więcej ćwierć wieku temu, zaczął kolekcjonować narty skokowe. – Zacząłem przypadkowo. Sąsiad miał zielone Turnie i mi je przekazał. Z czasem przerodziło się to w hobby, a że miałem dobre informacje, to wiedziałem czego szukać. Nigdy jednak nie wierzyłem, że uda mi się zebrać tak okazałą kolekcję – przyznaje.
Sprzęt przez lata się zmieniał. Jednak największą ewolucję przechodziły i nadal przechodzą same narty. Najpierw były te drewniane, później drewno obkładano plastikiem dla lepszej wytrzymałości i ślizgu, a jeszcze później zaczęto wymyślać narty z różnego rodzaju tworzyw sztucznych. Dlatego nic dziwnego, że w kolekcji Krzysztofa Nikla jest ponad 120 par nart do skoków. – Myślę, że jest to jedna z największych kolekcji na świecie, a może i największa – mówi z uśmiechem. – Narty skokowe pojawiły się w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Na pierwszych igrzyskach w Chamonix nasi zawodnicy mieli narty do wszystkiego. Na nich skakali, biegali i zjeżdżali. Natomiast Norwegowie posiadali już sprzęt specjalnie przeznaczony do skoków. Różnica była widoczna. Do Polski tego typu narty zaczęto sprowadzać w 1925-26 roku. Jak rozpoznawało się kiedyś nartę skokową? Miały trzy rowki, dzięki którym, bo przecież nie było wtedy specjalnych torów, łatwiej było dojechać do progu. Z biegiem lat powiększała się liczba rowków, która doszła nawet do siedmiu – dodaje.
Skakano na nich 100 lat temu
W swojej kolekcji ma typy nart skokowych od pierwszych zimowych igrzysk olimpijskich, które odbyły się we francuskim Chamonix w 1924 roku, do ostatnich w Pjongczangu w 2018. Niektóre z nart mają też wyjątkowe dedykacje od medalistów igrzysk, wybitnych skoczków, nie tylko polskich. Są też między innymi dokładnie te narty, na których Piotr Fijas w 1984 roku w Planicy ustanowił rekord świata w długości skoku, lądując na 194 metrze. Każda z nart ma swoją niepowtarzalną historię. – Łatwo było teraz dołączyć do kolekcji narty od Kamila Stocha czy Adama Małysza, bo takie też posiadam. Natomiast jest problem ze zdobyciem 40-, 50-letnich nart. Choć nie było to proste, udało się mi się zdobyć pokaźną kolekcję.
W swoim „arsenale” ma także narty, które liczą już sobie ponad sto lat. – Myślę, że będą jednymi z pierwszych nart skokowych na świecie – tłumaczy. – W poszukiwaniach trzeba mieć trochę szczęścia, ale przede wszystkim poświęcić temu bardzo dużo czasu – dodaje. Za nartami zdarza mu się jeździć po całej Europie, ale prawdziwe „zagłębie” to Norwegia i Finlandia. – Niestety, w Skandynawii narty są bardzo drogie. Zwłaszcza te zabytkowe. Cen nie chce zdradzać. – Boję się, że żona to może przeczytać – rzuca z uśmiechem.
Do tej pory sporo osób wygrzebało mu narty ze strychu. Tam przeleżały 50 czy 60 lat, a czasami i dłużej. – Były to dobre warunki, żeby nic się z nimi nie działo. Ponadto kiedyś narty drewniane smarowało się politurą czy parafiną, żeby był lepszy poślizg. Narty były natłuszczone i tym samym dobrze zakonserwowane – stwierdza.
W swoim zbiorze ma ponad 20 drewnianych par. – Nie jest problemem znaleźć drewniane narty zjazdowe, bo na najpopularniejszych serwisach aukcyjnych jest sporo ofert. Problemem są jednak skokowe. Kiedyś, gdy łamano narty skokowe, po prostu je wyrzucano, bo nic już nie dało się z nimi zrobić. Narty zjazdowe jeszcze starano się kleić i reperować – tłumaczy.
Ma świadomość czego może mu brakować, ale już teraz jest dumny ze swojej kolekcji. Chciałby zdobyć jeszcze ze dwie, trzy pary nart.
Muzeum? Aż się prosi…
Teraz Krzysztof Nikiel dąży do tego, by w Szczyrku, przy kompleksie skoczni powstało muzeum. Wie czego chce, bo zwiedził te najważniejsze muzea narciarstwa w Oslo, Lillehammer, Garmisch-Partenkirchen i Harrachovie. – Żeby to miało sens, muzeum musi znajdować się przy skoczni, bo dzięki temu jest dodatkowa atmosfera. Świetnym miejscem mógłby być kompleks w Szczyrku. Pod siedzeniami amfiteatru przy skoczni są trzy ogromne pomieszczenia, które nadałyby się idealnie. Skokami narciarskimi zawsze było zainteresowanie i nie słabnie. Byłaby to więc rewelacyjna atrakcja turystyczna. Niestety, brakuje sponsora – tłumaczy. – Zdaję sobie sprawę, że muzeum nie może wyglądać tak jak kiedyś, że narty się poustawia i wszyscy będą je oglądać. Teraz muzeum to multimedia, prezentacje i tak dalej. Ludzie przychodząc, muszą poznać w ciekawy sposób przedstawioną historię, więc na pewno trzeba byłoby poświęcić temu sporo czasu – dodaje. Minimum, które jest potrzebne na otwarcie wyjątkowego muzeum to około 100 tysięcy. – Oczywiście im wyższa kwota, tym większe możliwości.
Mogłoby to wyglądać naprawdę imponująco, bo szczyrkowianin w swojej kolekcji posiada także stare buty i wiązania. Z ubiorem jest kłopot, bo kiedyś nie było specjalnych kombinezonów i skakało się w swetrach góralskich czy takich w serek. – Najdłużej obowiązywał właśnie ten ostatni wzór. Zawodnik występował dodatkowo w czapeczce, spodniach z gabardyny, białych skarpetkach i butach do kostek. Skakano w takich strojach do połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku – mówi. Czasami dochodziły białe koszule, a nawet… krawat. – Wtedy na skocznię szło się jak do kościoła – dodaje. Kombinezony pojawiły się dopiero w Innsbrucku na igrzyskach olimpijskich w 1976 roku.
Teraz czas na muzeum gratuluje pomysłu w dobie koronowirusa