Niedawno red. Mariola Morcinková miała okazję rozmawiać ze Stefanem Friedmannem. Rozmowa toczyła się przede wszystkim wokół jego książki „70 lat mojego dzieciństwa, czyli niech Pan powie coś wesołego”, która na rynku pojawiła się 16 maja 2023. Friedmann wraca do młodzieńczych lat i zdradza, jaka była jego odpowiedź na pytanie zawarte na okładce.
Wyznaje Pan zasadę, że do niczego w życiu nie należy podchodzić śmiertelnie poważnie. Czy sprawdziła się ona również w trakcie pisania książki „70 lat mojego dzieciństwa, czyli niech Pan powie coś wesołego”?
– Raz tak, raz nie. Najlepszym dowodem jest to, że wydawało mi się, że książkę napisałem, a musiałem jeszcze raz wszystko zmienić. Przypomniałem sobie rzeczy, bardziej istotne dla formuły, którą sobie wymyśliłem. Jak wiedzą wszyscy, którzy już książkę mieli okazję przeczytać, są w niej zawarte opowiadania z puentą i nie po kolei. Pani profesor Maria Tarnogórska z Uniwersytetu Wrocławskiego powiedziała, że takiej autobiografii nie było i bardzo podobała jej się forma, którą wybrałem.
Nawet aktorom, którzy podobno lubią mówić o sobie, nie jest łatwo pisać o sobie. Chodziło o to, by napisać prawdę i postawić się przy tym w dobrym świetle, bo różnie bywało w moim życiu, o czym świadczy zbiór moich przygód, czyli przygód młodzieńca, który nie może się zestarzeć i robi wszystko, by być młodym jak najdłużej, co może się źle skończyć, z czego zdaję sobie sprawę.
Mam takie wrażenie, że dożyliśmy czasów, w których żartują dosłownie wszyscy. Z czego śmieje się Pan w dzisiejszych czasach?
– Ze starych żartów kolegów i swoich.
Tytuł od początku był jeden, czy podobnie, jak w przypadku książki Jacka Kałuckiego, było ich więcej?
– Tytuł od dawna był jeden. Nawet mi się wydawało, że nie muszę już pisać żadnej treści, jak mam taki tytuł (śmiech). Zwłaszcza ci, co mnie znają, stwierdzili, że on wszystko mówi.
On zawsze jest podstawą. Najlepszym dowodem jest to, że miałem kiedyś audycję „Ahoj przygodo” w Programie Trzecim Polskiego Radia, gdzie wymyślałem same tytuły. Czuję się bardzo mocny w tej materii (śmiech).
Z tytułem wiąże się również pewna anegdota z czasów studenckich. Do szkoły aktorskiej Pana nie przyjęli, ponieważ kiedy poproszono, by powiedział Pan coś wesołego, odparował Pan: “wesołego Alleluja!”.
– To tłumaczy słowa, które mieszczą się na okładce. To moja odpowiedź na polecenie „Niech pan powie coś wesołego”. Uważam, że to jest bardzo wesołe. “Alleluja” jest jednym z najweselszych rzeczy, jakie znam. Niestety, wyleciałem. Wszyscy byli zdziwieni, mówili wtedy, że do takiej szkoły powinni mnie na rękach wnieść. Wtedy nie zmieściłem się w tych kanonach, przyjętych przez szkołę i musiałem ciężej dochodzić do tego zawodu.
Historie ze swojego życia lubi Pan opowiadać nie po kolei, co zastosowane zostało również w publikacji. Czy to prawda, że tę skłonność miał Pan już od lat szkolnych?
– Tak, tę łatkę miałem od zawsze. Wybaczano mi jednak, że mówiłem nie po kolei. Zawsze mi się wydawało, że to jest dużo ciekawsze, niż mówienie po kolei. Wtedy wiadomo, do czego dojdziemy, a tu pojawiały się zaskoczenia. Od czasu do czasu pozwalam sobie na takie wtrącenia, jak np. „Tymczasem, stara Maciejowa…” lub „Aż tu nagle…”
Gdyby miał Pan wytyczyć swój ulubiony fragment w książce, na który mogłoby paść?
– To zależy od mojego nastroju. Najbardziej lubię te, w których cytuję, co wymyśliłem. Takim przykładem jest chociażby krótkie opowiadanie o operze.
Nie jest tajemnicą, że nie wszystko, co chciał Pan opowiedzieć, zmieściło się w książce. Czy jest zatem szansa na drugą część?
– Jest szansa na drugą książkę, ale zupełnie inną, ponieważ zaryzykowałem i napisałem kilkanaście opowiadań, które są już w wydawnictwie. Chcę pokazać, że nie tylko o sobie mogę napisać, ale również o innych rzeczach. Staram się, ponieważ moim mistrzem był Sławomir Mrożek, a ja pomyślałem, że mogę napisać coś podobnie, jak on. Książka może ukaże się jeszcze w tym roku.
Babcia od zawsze chciała, by został Pan księdzem. To poniekąd się udało, bo dwukrotnie miał Pan okazję zagrać w sutannie. W serialu „Mały zgon” u Juliusza Machulskiego i w jeszcze jednej produkcji. Jak odnajdywał się Pan w sutannie?
– Żałowałem, że babcia tego nie widzi.
Nie sposób nie zapytać, czy serial „Na kłopoty, Bednarski” jest cały czas jednym z tych, z którym jest Pan najczęściej kojarzony przez widzów?
– Niestety, nie. Mam mocniejsze uderzenia, które weszły w pamięć widza i niekoniecznie pojawiam się w nich w głównej roli. Jestem bardzo popualarny jako reżyser kina akcji w „Poranku kojota”. Wszyscy pamiętają tę słynną kwestię, która pada w odpowiedzi na pytanie „A Pan, kto to jest?” „A ja, jestem reżyserem kina akcji!” Taką mam wizytówkę (śmiech).
Często odrzuca Pan role w popularnych produkcjach, mimo że mogłyby przynieść jakiś konkretny zarobek. Z serialem “M jak Miłość”, w którym wciela się Pan w Józka Modrego, jest Pan związany od 1381 odcinka. Co spowodowało, że postanowił Pan tę rolę przyjąć?
– Liczyłem na to, że będę miał wpływ na to, co zrobię w tej roli. Od czasu do czasu się to udaje, ale jak wiadomo, taki serial rządzi się swoimi prawami. Postać jest na szynach i ma jechać tam, gdzie autorzy proponują dla akcji. Jednak czasem staram się wypadać z tych szyn i tu po raz kolejny odzywa się moja skłonność do „nie po kolei” i tego, by było zupełnie inaczej.
Sympatyczna postać, wspaniali realizatorzy, a na dodatek, czasem kręcimy blisko mojego domu.
Zdarza się Panu oglądać serial? Ogląda Pan produkcje, w których bierze udział?
– Nie oglądam, bo jestem zgubiony w jego wątkach. Ten serial ma już ponad dwadzieścia lat. Nie wiem, kto z kim, jakie są układy i afery. Znam jedynie zakres mojego działania w tym serialu.
Na chwilę przed rozpoczęciem zdjęć mówię do pani Teresy Lipowskiej, z którą oprócz tego, że razem gramy, przyjaźnię się prywatnie, by szybko mi powiedziała, z kim rozmawiam i czy w serialu jest tym dobrym, czy złym (śmiech).
W Jagodę, Pana serialową siostrzenicę wciela się Kasia Kołeczek, z którą występuje Pan również w spektaklu “Mayday”, wystawianym w Och Teatrze. To jeszcze bardziej pomaga Wam w budowaniu autentycznej, rodzinnej relacji Waszych postaci, prawda
– Prywatna sympatia jest bardzo ważna, bo mamy o czym rozmawiać. W przerwach mówimy sobie o pracy w teatrze, ale też o swoich innych projektach. Mąż Kasi jest dziennikarzem sportowym i specem od angielskiej piłki nożnej, a ja jestem kibicem i sam też kopałem piłkę, czym się tutaj zdecydowałem pochwalić. Można więc tak powiedzieć, że z Kasią Kołeczek jestem połączony na wielu płaszczyznach.
Mówi Pan, że „trzeba mieć szczęście, by mieć szczęście”. Jaka jest Pana definicja szczęścia? Czuje się Pan człowiekiem szczęśliwym?
– Chciałbym wyglądać na szczęśliwego, by nie musieć odpowiadać na to pytanie. Swoje szczęście osiągnąłem. Nie mówię, że jestem szczęśliwy ogólnie, ani że podoba mi się wszystko, co dzieje się wokół mnie. Mam takie same bolączki i doświadczenia, jak wszyscy.
Proszę na koniec opowiedzieć o tym, nad czym obecnie Pan pracuje.
– Spektakl “Mayday” gramy już jedenaście lat. To najlepsza farsa, jaka powstała. Jestem też na etacie reżyserskim i akotrskim w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Płocku. W sylwestra wystawiłem farsę, która po raz pierwszy była wystawiana w Polsce. Tłumaczka tej farsy, pani Elżbieta Woźniak, dała mi wolną rękę do skrótów i do dopasowania angielskiego dowcipu do polskich realiów. Jednak angielskie farsy są dalekie od życia codziennego w Polsce.