27 maja do grona stulatków mieszkających w Bielsku-Białej dołączyła Maria Nikołajuk. – Wydarzyło się w życiu sporo, i tych dobrych, i złych rzeczy – mówi nam pani Maria, z którą rozmawialiśmy o barwnej historii jej życia.
Maria Nikołajuk, z domu Wojtyła, urodziła się 27 maja 1924 roku w Międzybrodziu Bialskim na terenie obecnego Jeziora Międzybrodzkiego. Tam też ukończyła szkołę podstawową. – Żyło się tam biednie, bo biednie, ale było pięknie. Było tam 12 domostw, można powiedzieć takie nieduże osiedle, zlokalizowane niedaleko rzeki Soły. Teraz w tym miejscu jest środek jeziora – wspomina pani Maria.
Dzieciństwo na boso
– Od dzieciństwa chodziłam bez butów, boso praktycznie bez przerwy od miłego kwietnia do miłego października, aż na trawie pojawiał się szron i szuściło pod stopami. Do szkoły, do kościoła, cały czas boso. Do komunii też szłam boso, a sukienki nie miałam białej, tylko zieloną w kratę, bo rodzice kupili taką, żeby była na długo i żeby się nie brudziła. Pamiętam, że w kościele stało się na kamieniach. Czasami tak strasznie było zimno, że kładło się nogę na deskę, żeby się choć trochę ogrzać.
Pani Maria z sentymentem wspomina tamte lata i tereny. – Strasznie kocham Żywiecczyznę, często mi się śni. Każdą ścieżkę na Żarze znam po dziś dzień. Wiem, gdzie rosły grzyby, a gdzie nie. Nawet jak mieszkaliśmy już w Kętach, to wychodziłam o trzeciej w nocy, przez Porąbkę i do lasu na grzyby. Nie dawało mi to spokoju, bo to był mój żywioł. Często w dzieciństwie przechodziłam przez Sołę. Zamiast iść na most, bo było za daleko, to przechodziło się tam, gdzie było płycej, choć brodziło się praktycznie po kolana. Może dlatego teraz wszystko mam zdrowe, tylko kolana mi strasznie dokuczają. Gdyby nie one, to pewnie jeszcze bym teraz chodziła po górach za grzybami – mówi z uśmiechem.
Przed wojną wraz z rodziną została przesiedlona do Kęt. – Zostaliśmy eksmitowani w 1935 roku – dodaje.
Zecerzy, pieczątki i chemigrafia
Maria Nikołajuk przez wiele lat pracowała w Spółdzielni Inwalidów Pokój. Zatrudniła się tam niedługo po wojnie i doczekała się w niej emerytury. Do pracy dojeżdżała pociągiem. – Spółdzielnia się dopiero zawiązywała – mówi. Pani Maria szyła w międzyczasie pasy przepuklinowe, bo jej mąż był ortopedą, a w spółdzielni sporo było osób z niepełnosprawnościami.
W samej Spółdzielni pracowała na punkcie pieczątkarskim. – Zecerzy przygotowywali i składali pieczątki, a ja odbijałam je na gorąco z gumy – wspomina. Następnie przeszła do działu chemigrafii. Przez 15 lat pracowała na lakierni i malowała tabliczki znamionowe. – To była praca w ciężkich warunkach przy lakierach czy rozpuszczalnikach. Ile my się namyliśmy przeróżnych tabliczek. Wkładało się je do rozpuszczalnika, a potem mieszało rękami. Rękawic nie było. Pracowaliśmy po siedem godzin ze względów zdrowotnych. Ręce zawsze były czarne od farby, nie dało się ich domyć. Aż wstyd było czasami iść do cukierni na kawę. Wszystko przy okazji się wdychało, nie było też żadnych maseczek. Przez 15 lat tak pracowałam, ale płuc nie wygryzło (śmiech). Bardzo dobrze wspominam pracę w Spółdzielni – dodaje.
Spółdzielnia cały czas się rozwijała. Po 10 latach wybudowano przyzakładową cukiernię. – Zajmowała się ona gotowaniem cukierków. Ktoś cały czas wymyślał jakieś inne rodzaje. Większość stanowiły jednak krówki, które szły też w dużej mierze na eksport. Przeważnie pracowali tam inwalidzi, którzy to segregowali i pakowali. Krówki, które leżały dłużej, były kruche. Trzeba było uważać na te leżące krócej, bo zaklejały całą mordę – mówi z uśmiechem.
Czy w jej domu kiedykolwiek brakowało cukierków? – Oooo, nie, nie wolno było! Przestrzegano tego restrykcyjnie. Jedynie, kiedy dawano nam paczki na święta, to było krówek pod dostatkiem. Nawet jeszcze kiedy przeszłam na emeryturę, to były paczki. Teraz niestety już nie – tłumaczy.
Spółdzielnia często organizowała wyjazdy, czy to na wczasy, wycieczki zagraniczne, a nawet grzybobrania. – Na emeryturze już nie było na to czasu, bo były wnuki, które musiałam bawić, bo córka wróciła do pracy – mówi.
Marzeniem pani Marii jest wyjechać kolejką na Żar i z góry spojrzeć na wspaniałe widoki. – Bo tam było moje dzieciństwo. Pamiętam, jak ciocia na górze pasła krowy, a ja w tym czasie chodziłam do tamtejszego schroniska. Strasznie dobre były ich placki ziemniaczane – kwituje.