Wchodząc do domu mieszkającego w Bielsku-Białej Jacka Cieślaka, człowiek wkracza w świat kultury, sztuki, muzyki i literatury. Na półkach stoją setki starych książek i płyt, w regałach piętrzą się stosy rysunków i obrazów, obok stoi sztaluga. Gospodarz jest rysownikiem i malarzem, a przez 30 lat był scenografem i dekoratorem w Miejskim Teatrze Baden koło Wiednia w Austrii.
– Wolę rysować niż malować – przyznaje Jacek Cieślak, pokazując wielką teczkę z kartkami zapełnionymi fantazyjnymi postaciami i wzorami. Posiada swój charakterystyczny styl. Bohaterowie jego rysunków mają przeważnie ogromne nosy, nieproporcjonalne twarze, czasami diabelskie rogi. Znajdziemy tu postać ortodoksyjnego Żyda, mnicha z ogromną głową, a także stwory ludzko-zwierzęce. Jacek Cieślak lubuje się również w różnych „zawijasach” – wiele rysunków to niezwykle misterna plątanina żyłek czy rurek, czasami autor powiela po wielokroć jeden motyw, na przykład dziwacznych ludzkich główek. Tworzy jednak także obrazy.
Bosch i Bruegel
Jak mówi, malował od dziecka. – Jeszcze w szkole robiło się też figurki z plasteliny albo mokrego chleba i mąki – wspomina. Inspiracją są dla niego wielcy malarze niderlandzcy – Hieronim Bosch oraz Pieter Bruegel. Twórczość tego pierwszego cechuje złożona symbolika, a na wielu obrazach widać mnóstwo postaci ludzkich. Bruegel to z kolei autor przede wszystkim pejzaży zapełnionych postaciami chłopskimi. – To byli twórcy nietuzinkowi, którzy wyszli poza schemat swoich czasów – opowiada z fascynacją Jacek Cieślak. – Stworzyli kapitalne, bardzo indywidualne, poruszająca malarstwo, szczególnie Bosch. Zawsze inspirowały mnie te jego ludziki i dziwolągi. Co szczególnie ważne, nie miał on poprzedników, czerpał to wszystko z samego siebie, z własnej duszy. Bruegel był bardziej naturalistyczny, świetny technicznie i potrafił stworzyć na swoich obrazach niesłychaną atmosferę. Dość często bywam w Wiedniu i za każdym razem, gdy tam jestem, idę do Kunsthistorisches Museum (Muzeum Historii Sztuki – przyp. red.) i muszę tego Bruegla obejrzeć. Omijam wszystkie martwe natury holenderskie i lecę do Bruegla, po czym spędzam przy jego obrazach pół dnia.
Tworzyć swoje
Zdaniem Jacka Cieślaka, sztuka nie powinna kopiować ani opierać się na utartych schematach. – Dlatego uwielbiam wszystkich eksperymentatorów. Jednym z nich był Max Ernst (niemiecki malarz, rzeźbiarz i grafik – przyp. red.). Trochę na siłę przyporządkowano go do surrealizmu, a według mnie był typowym dadaistą (dadaizm – ruch artystyczny odrzucający kanony i afirmujący swobodę twórczą – przyp. red.). Był świetny w tworzeniu kolaży. Na przykład dokładał jakąś postać do jakiejś starej ryciny i nadawał temu zupełnie nowy sens. Chciałbym zobaczyć, jak mi coś takiego wyjdzie, chcę zrobić tego typu eksperyment – snuje plany. – Bardzo inspirował mnie też włoski malarz Giorgio de Chirico. Stworzył magiczną formę obrazów z pustymi przestrzeniami i dziwnymi perspektywami. Też mnie ciągnęło, żeby pójść w tym kierunku, ale potem pomyślałem: dlaczego mam kogoś powielać? Staram się zatem robić własne rzeczy. Często nie jestem zadowolony z efektów mojej pracy, dlatego staram się coś zmieniać. Uważam, że zamknięcie się w jednym szablonie staje się nudne, nawet dla widza.
Nad ogromnymi płótnami
Dzieciństwo i młodość spędził w Warszawie, a w 1981 roku wyjechał do Austrii. Aż do emerytury pracował tam jako scenograf w teatrze operetkowym w Baden pod Wiedniem. Później – jak mówi – trochę przypadkiem sprowadził się do Bielska-Białej. – Razem z żoną odwiedziliśmy tu jej siostrzeńców, a skończyło się na tym, że kupiliśmy działkę w Bielsku-Białej – śmieje się.
Podczas pobytu w Austrii miał kilka wystaw swojej twórczości, brał też udział w wystawach zbiorowych, związał się z tamtejszą grupą artystów. – Moja pierwsza wystawa prezentowana była w lokalu, którego właścicielem był mężczyzna o nazwisku Kinsky. Co ciekawe, jego rodzina spowinowacona była z księciem Józefem Poniatowskim – mówi.
W teatrze w Baden sprawował nadzór nad tworzeniem dekoracji do operetek i innych spektakli. – Operetka jest w Austrii bardzo popularną dziedziną sztuki – mówi. – Lubiłem pracować w zespole. W jego skład wchodziło kilku stolarzy, tapicer, ślusarz oraz kilka osób z warsztatu artystycznego. Robiliśmy scenografię na wielką scenę. Projekt z kartki A3 trzeba było przenieść na płótno o wymiarach około 17 na 10 metrów. Taką szmatę przybijało się do podłogi i malowało – opowiada, pokazując zdjęcie z dawnych lat, na którym widać, jak razem ze współpracownicą pokrywają płótno rysunkiem przedstawiającym ścianę budynku. – Tworzyliśmy też formy rzeźbiarskie. Na przykład do motywów azjatyckich często używana była postać Buddy, którego musieliśmy często odnawiać, bo się kruszył.
Na przygotowanie scenografii do nowej produkcji zespół miał czasami miesiąc, a zdarzało się, że tylko dwa tygodnie. – Tworzyliśmy wtedy do północy – wspomina. – To była jednak niezwykle ciekawa praca, nabrałem tam wielkiego doświadczenia i mogę z ręką na sercu powiedzieć, że się na tym znam.
Austriackie opowieści
Podczas pracy w Baden Jacek Cieślak zetknął się z wybitnymi osobistościami scen austriackich. – Miałem przyjemność współpracować między innymi z Marcelem Prawym – dramaturgiem, specjalistą od operetek, wybitnym fachowcem – opowiada. – Bardzo owocna była również współpraca z Manfredem Wabą – wyjątkowym scenografem, który nadal działa i jest znany w Europie i na świecie. Zrobiliśmy wspólnie około dwudziestu produkcji. Manfred Waba wykonuje scenografie na scenę w San Margarethen, która znajduje się w kamieniołomach i jest ogromna. To niesamowite, co potrafi tam zrobić.
Wielkim wyzwaniem dla Jacka Cieślaka był wyjazd operetki z Baden na tournée po Japonii. On sam tam nie jechał, ale musiał w Austrii stworzyć ze swoim zespołem scenografię, która będzie pasowała na japońskie sceny, które są gigantyczne. – Było to dla mnie ogromne doświadczenie życiowe – wspomina. – Trzeba wiedzieć, że Japończycy są wielkimi miłośnikami operetki i mają na ten temat ogromną wiedzę. Gdy raz w czasie spektaklu dyrygent odrobinę przyspieszył tempo, przyszli potem z pytaniem, dlaczego muzyka była grana tak szybko – śmieje się.
O Austrii mógłby opowiadać godzinami. Tamtejszych miasteczkach, które są perełkami, winiarniach, pięknej architekturze, austriackim poczuciu humoru albo Muzeum Nonsensu w Herrnbaumgarten, w którym można zobaczyć kolekcję pojedynczych skarpet czy… tratwę do wyławiania much z zupy. W Austrii żył ponad trzydzieści lat, ma tam mnóstwo przyjaciół i często z wielkim sentymentem tam powraca.
Praca w teatrze również była związana z zabawnymi sytuacjami. Na przykład raz rekwizytor włożył do walizek, które miały zostać wniesione przez aktora na scenę, ciężkie przedmioty. Aktor nie miał wyjścia i musiał je dźwignąć. Innym razem, już poza spektaklem, leżąca na scenie beczka sturlała się do orkiestronu, czyli miejsca, gdzie grają muzycy. Na szczęście nikogo tam wówczas nie było.
Z Karewiczem i Dzikowską
Jacek Cieślak zamiłowanie do tworzenia ma we krwi. Jego ojciec Jerzy również był bowiem plastykiem i scenografem. – Od 1944 roku służył w Ludowym Wojsku Polskim – początkowo w Lublinie, gdzie powstał zamysł stworzenia teatru z prawdziwego zdarzenia. Ojciec został tam scenografem, natomiast moja mama występowała jako aktorka – opowiada. – Poznali wówczas wiele osobistości scenicznych, z którymi potem się przyjaźnili, takich jak Alina Janowska, Ryszarda Hanin, Józef Nowak czy Emil Karewicz (słynny z roli Brunnera w „Stawce większej niż życie” – przyp. red.). Mój ojciec bardzo zaprzyjaźnił się z Karewiczem. Był to aktor, który miał wielki talent i charyzmę. Natomiast w czasie studiowania historii sztuki mój ojciec poznał słynną później podróżniczkę Elżbietę Dzikowską. Miała wówczas około osiemnastu lat. Pamiętam ją – bo byłem wtedy dzieckiem – jako bardzo sympatyczną osobę. Moi rodzice byli bardzo otwartymi ludźmi, więc mieli wielu znajomych. Bardzo częstym gościem była u nas młodziutka wówczas Magda Umer. Rodzice znali się też z Violettą Villas, z którą ustalili nawet jakiś stopień pokrewieństwa, bo była ona przecież z domu Cieślak. Ojciec przyjaźnił się także z reżyserem teatralnym Bogdanem Augustyniakiem, pisarzem Józefem Henem oraz Maszą Iredyńską – pierwszą żoną literata i dramaturga Ireneusza Iredyńskiego – opowiada Jacek Cieślak. Pokazuje przy tym rodzinny album wypełniony zdjęciami jego rodziców w towarzystwie młodych Emila Karewicza, Violetty Villas czy Magdy Umer…
Jacek Cieślak odziedziczył też po ojcu zamiłowanie do zbierania starych książek, płyt analogowych i wszelkiego rodzaju drobnych dzieł sztuki. Dlatego posiada mnóstwo przeróżnych rzeźb, figur oraz książek, które są nieraz prawdziwymi perełkami i które tworzą z jego domu małą świątynię kultury i sztuki.