Cieszyński KS Shindo wychował wielu kadrowiczów w karate, choć nie jest to jedyna jego ścieżka i cel. Na naszych łamach bardzo często odnotowujemy ich sukcesy, a na ulicy – bo redakcja sąsiaduje z siedzibą klubu – widzimy liczne grupy młodych osób uczęszczających regularnie na treningi. Po sąsiedzku więc red. Michał Cichy porozmawiał z trenerem sekcji Piotrem Szymalą.
Shindo to nazwa własna klubu czy odmiana karate?
Nazwa Shindo to w tłumaczeniu znaczy nowoczesna droga. Gdy zakładaliśmy klub 25 lat temu, znaleźliśmy to słowo w słowniku, spodobało się nam i stwierdziliśmy, że przecież będziemy robić coś nowoczesnego.
I co to dokładniej za droga?
To zależy, jakie karate się trenuje oraz kto i co chce w tym karate trenować. Niektórzy chcą ćwiczyć po to, żeby mieć trofea, inni chcą trenować dla siebie, dla odłączenia się od wszystkiego, dla jakiegoś samodoskonalenia. Ci pierwsi dążą do celów sportowych.
Własne bezpieczeństwo bywa celem?
Jest to też forma samoobrony, aczkolwiek przede wszystkim unikamy zwarcia. To najlepsza obrona. Staram się to wpajać już dzieciom. Na razie się udaje, przyjmują do świadomości, chociaż jest ciężko z młodzieżą dzisiaj.
Dlaczego?
Kiedyś treningi cieszyły, człowiek przychodził i wyłączał się od wszystkiego. W dzisiejszych czasach natomiast wielu osobom nie zależy i zrobią wszystko, żeby na trening nie przyjść. Staram się im wpajać, że to jest tylko dwa razy w tygodniu, że to jest czas, w którym można się odciąć od nauki czy jakichś stresów.
To znaczy, że jesteście nastawieni i na tych, którzy oczekują pucharów i na tych, którzy chcą sami się doskonalić?
Każdy znajdzie swoją drogę.
Nowoczesną drogę.
Tak jest. Oni muszą się w niej dobrze czuć, ale też wszyscy są tak samo traktowani. To zresztą zaleta sztuk walki, że każdy jest równy i szanujemy się nawzajem.
Trenujecie tylko dzieci?
Najczęściej. Ze starszymi jest problem, gdyż z wiekiem dochodzi więcej nauki, czasem obowiązków domowych i robią się przerwy w treningach. Dzieci przychodzą często, bawią się tym, a i my staramy się tak zajęcia ułożyć, żeby miały więcej zabawy i frajdy z tego, niż uczyły się walczyć. Najmłodsi mają więcej ruchu, bo jest im on bardzo potrzebny.
Czyli ogólny rozwój?
Tak i samodyscyplina. Dzieci wiedzą, że tu się wszystko zamyka, jest się tu i teraz. Rodzice czasami pytają: „panie Piotrze, jak pan to robi? My tyle męczymy się w domu, a pan tylko słowo powie i już słuchają”.
Jaki jest przedział wiekowy w Waszym przypadku?
Od czwartego do jedenastego roku życia mamy najwięcej podopiecznych. Od razu powiem, że bywam pod wrażeniem tych czterolatków.
Jak Pan ocenia obecną kondycję fizyczną dzieci?
Myślę, że 10 lat temu dzieci łatwiej i chętniej robiły proste ćwiczenia, takie jak przewroty, gwiazdy czy pompki. Teraz jakby się im nie chciało za bardzo. Ja nie odpuszczam i gdy widzę, że ktoś odpuszcza, próbuję go zmotywować, żeby dał z siebie wszystko, nie poddawał się. Tłumaczę, że jak się dziś podda, podda się też w przyszłości, w szkole czy w pracy. Trzeba jednak tej pracy motywacyjnej dużo włożyć. Myślę, że kiedyś tak nie było. Jest więcej internetu, komórek i są też takie efekty. Na obozach dzieci dostają telefony tylko na pół godziny. Dzięki temu zajmują się sobą. Rodzice nam za to dziękują. Mówią, że to coś pięknego. Młodzi wtedy zajmują się sobą, sportem, czymś innym. Natomiast jak już dostają komórki, to po paru dniach one już nie mają dla nich takiego wielkiego znaczenia. Liczy się dobra zabawa i wspólna integracja.
Chętnie jeżdżą na zawody?
Tak. Zawody dają dzieciom dużą frajdę, ale też jest to dla nich duże przeżycie. Nawet jednak, jeżeli ktoś nie chce wystartować i zarzeka się, że tego nie zrobi, ja zawsze wówczas mówię, żeby wystartował choćby tylko raz. Żeby poczuł, jak to jest, gdy jest publiczność, rodzice i on sam na środku. Takie zawody to często ciekawe emocje. Czasami wtedy widać, czy ktoś potrafi zawalczyć z emocjami, czy po prostu opada. Ale zazwyczaj chcą walczyć do końca. Niezależnie, czy im się uda, czy nie, chcą wyjść i zrobić wszystko jak najlepiej.
Obrywają na zawodach?
Obrywają. Czasami nawet mocno. Im starsza kategoria, tym większy kontakt jest dopuszczalny, a techniki są coraz mocniejsze. Młodsi natomiast nie mogą się dotknąć w ogóle. Skaczą, pokazują techniki, sędzia zatrzymuje walkę i pokazuje, kto był lepszy.
To najmłodsi, ale wiem, że możecie się pochwalić wieloma sukcesami starszych zawodników.
Wychowaliśmy członków reprezentacji Polski – kadetów, potem juniorów, wreszcie seniorów i medalistów ważnych imprez. Są to Wiktoria Krystek, znakomita zawodniczka, Franek Janiczek, Filip Chitryniewicz, Piotr Szafarczyk, Roksana Bączek, Małgorzata Halama, Iga Płoskonka, Łukasz Polak, Maria Chrośnik, Maja Borzęcka. To jest najstarsza grupa.
Sporo kadrowiczów.
Podopiecznym zawsze tłumaczę, że nieważne, jak długo w kadrze Polski będą. Nawet jak będzie to jeden miesiąc czy jeden dzień, to już będzie w jego sportowym CV. Jak pamiętam, to było moje marzenie, żeby mieć orzełka na piersi. Osiągnąłem to, o czym marzyłem.
Pozostańmy przy nieco innym wychowaniu. Pana potomstwo utrzymuje sportowe geny.
Tak, mój sześcioletni syn Kamil robi znakomite wyniki, dziewięcioletnia córka Michalina również. Ona była ze mną na mistrzostwach świata, gdzie wygrała w swojej kategorii wiekowej. Kamil ma na koncie Puchar Dolnego Śląska – 1. miejsce kata i kumite. Był też najlepszym zawodnikiem tej imprezy. Jest jeszcze trzyletnia córka, która już też zaczyna się pokazywać na macie. Pewnie sportowe geny swoje robią, ale gdy wszyscy mi mówią, że córka czy syn trenera mają łatwiej i więcej, to tak nie jest. Ja ich traktuję tak samo jak całą grupę. Nie mają żadnych dodatkowych zajęć. Ewentualnie, co muszę przyznać, przycisnąłem ich do rozciągania. Na macie nie ma taty, jest trener.
Trójka, faktycznie sportowe geny.
Tak, ale wrócę do reprezentantów. Mamy jeszcze jednego dobrego zawodnika. To Tymoteusz Czernik. Pamiętam, jak jego ojciec przyszedł go zapisać, gdy był w wieku mojego syna i miał 5 lat. Przyprowadził go do mnie na trening i mówi do syna: „a ty wiesz, kto to jest ten pan? Był mistrzem świata i jak będziesz trenował, to też będziesz taki jak on”. I Tymoteusz tak długo trenował, że naprawdę robił świetne wyniki i dostał się do kadry Polski.
A ile razy Pan był mistrzem świata?
Sześć razy. W wieku seniora, czyli około 30 lat temu i mniej. Trochę żałuję, ale wyniki zacząłem robić, gdy już byłem seniorem. Nie moglem się wprawić jako kadet czy junior, od razu byłem rzucony na głęboką wodę. Z klubu Shindo, jako mieszkaniec Cieszyna, zostałem powołany do reprezentacji Polski. Startowałem w wielu, często odległych, krajach, czy nawet na odległych kontynentach: w Stanach Zjednoczonych, Meksyku. Zostało mi po tych czasach sporo medali i pucharów. Dzięki karate trochę świata zobaczyłem. Nie mówię, że to było za darmo, ale wiadomo, że później, gdy startowałem już z kadry polskiej, to ona wszystko finansowała. Można powiedzieć, że przez 10 lat miałem kalendarz ułożony stricte pod zawody najwyższej rangi. Później, przez cztery lata, byłem też trenerem kadry Polski.
Gratulacje. Proszę przy okazji wyjaśnić pojęcia, jakie pojawiają się w newsach, czyli: kumite i kata.
Kumite to jest walka. Wszystkie techniki, jakie zawodnicy znają, wprowadzają w walkę. Kontrolowaną oczywiście. Walczą na punkty, w bezpośredniej rywalizacji. Kata natomiast to walka z cieniem. Zawodnicy muszą w niej zademonstrować figury, trochę jak w gimnastyce artystycznej. Jest układ, który ma swoją określoną długość, pozycję, techniki, wyskoki, kopnięcia. Trzeba to pokazać, bez udziału przeciwnika, z precyzją, szybkością, stabilnością, co potem jest odpowiednio punktowane. Jest też forma drużynowa, można powiedzieć, że „królowa” dyscypliny, jeżeli chodzi o karate.
Czy karate to sport kontuzjogenny?
Raczej zawodnicy przychodzą do nas z kontuzjami, zaliczonymi przy uprawianiu innych sportów. Gdy tutaj walczą, kontuzji jest bardzo mało. Ogólnie karate, uprawiane systematycznie i w odpowiednich dawkach, nie niszczy zdrowia.
Nadal to dyscyplina z silnymi związkami z filozofią Wschodu?
Karate zawsze było związane z filozofią i jest to coś, co rodzice najbardziej chwalą. To nie tylko przyjście, wejście na salę, trening i do domu. Każdy tutaj podlega pewnej etyce. Na przykład dzieci muszą się kłaniać. Mamy całe ceremonie rozpoczęcia treningu i zakończenia. Jest etykieta. Filozofia też jest cały czas związana z nami i ja się tego ściśle trzymam, bo wiem jak to mnie wychowało i staram się to wpajać innym, zwłaszcza młodym. Oni wiedzą, że wejście na dojo, czyli po japońsku na salę do sztuk walki, to jak wejście do świątyni. W tym momencie wszystko inne się zamyka i skupiamy się tylko na treningu. A na treningu istotną rolę pełni sensei, czyli mistrz. W każdym klubie jest najważniejszy. To on prowadzi treningi, kształtuje charakter adeptów i przekazuje istotę sztuki karate. Nie musi być mistrzem świata ani medalistą. Sensei to zawsze mistrz.