Najbliższe takie ośrodki są w Krakowie i Mikołowie. Ten w Bielsku-Białej, z miłości do zwierząt, stworzyli prawdziwi pasjonaci pozbawieni jakiejkolwiek pomocy instytucjonalnej. Gdyby nie oni, ranne czy porzucone leśne zwierzęta najpewniej dokonałyby żywota. Pomagają nawet kilkuset zwierzakom rocznie, poświęcając własne pieniądze i każdą wolną chwilę. Agnieszka i Sławomir Łyczkowie leczą je, rehabilitują i dają im kolejną szansę.
Ogród jak zoo
Ośrodek Rehabilitacji Dzikich Zwierząt „Mysikrólik” mieści się na obrzeżach Bielska-Białej, przy ulicy Admiralskiej. Został stworzony w domu z dużym ogrodem. To, co rzuca się w oczy na samym początku, to wykorzystanie niemal każdego skrawka ogrodu na potrzeby zwierząt. Są tu budynki gospodarcze, w których znajdzie się wygodne miejsce nawet dla dużych zwierząt, ale najwięcej jest dużych wolier i małych zagród, w których przebywają zwierzaki. Ostatnio były tu jeże, bażant, jednooka sowa, gołębie i – stały mieszkaniec – lis, który szaleje z radości na widok gospodarza. Cała pierwsza kondygnacja domu jednorodzinnego została zamieniona w specjalistyczne pomieszczenia, w których można leczyć, rehabilitować i trzymać zwierzęta. Dumą Agnieszki i Sławomira Łyczków jest gabinet zabiegowy ze stołem ze stali nierdzewnej, w którym – jako technicy weterynarii – mogą przeprowadzać niektóre zabiegi. Warunki i wyposażenie, choć stosunkowo spartańskie, to przygotowane wyłącznie pod kątem dobra zwierząt. Zapewniają im bezpieczeństwo, spokój i odpowiednią izolację od innych dzikich pacjentów. Wszystko to zasługa doświadczenia, a przede wszystkim ogromnej pracy małżeństwa. Agnieszka Łyczko chwali męża za to, że nawet najbardziej wymagające remonty i prace przeprowadził własnoręcznie, często korzystając z materiałów, które wcześniej trzeba było pozyskiwać rozbierając coś innego.
Pełną parą
Małżonkowie znają się od dziecka, bo ich rodzinne domy znajdują się w tej samej okolicy. Zwierzęta w ich życiu były obecne od zawsze. – Las jest tu na wyciągnięcie ręki, więc widok sarny był zupełnie naturalny. Sam hodowałem jaszczurki czy traszki, ale szczególnie pasjonowała mnie dzika przyroda. Z bielskim klubem ornitologicznym wybierałem się obserwować ptaki, ale i wtedy czułem, że to jeszcze zbyt mało ścisły kontakt z przyrodą – wspomina Sławomir Łyczko. Dekadę temu małżonkowie zaczęli pomagać dzikim zwierzętom, ale było to od przypadku do przypadku. Z czasem poczuli, że to ich prawdziwe powołanie. Bielszczanie zaczęli przywozić do nich coraz więcej rannych zwierzaków. – Żeby im pomóc, musieliśmy wiedzieć, jak funkcjonuje ich organizm. Stąd to technikum weterynaryjne – tłumaczą.
Z czasem zajmowanie się zwierzakami przybrało tak dużą skalę, że trzeba było rozpocząć w pełni profesjonalną działalność. W kwietniu 2014 roku oficjalnie otworzyli ośrodek i w miarę możliwości go rozbudowują. Podobnych miejsc, prowadzonych przez osoby prywatne, jest w Polsce ledwie kilka! Ten bielski zaczął działać pełną parą niemal natychmiast. W sezonie – jak to określają pasjonaci – czyli podczas ciepłej części roku, drzwi się u nich nie zamykają. Bywa, że dziennie przygarniają nawet i dziesięć zwierząt, a w ośrodku przebywa nawet do pięćdziesięciu zwierzęcych nieszczęśników. Jedne zwierzęta są tu przywożone, po inne sami jeżdżą. Z rocznych statystyk wynika, że średnio pomagają jednemu zwierzakowi dziennie.
Łatwiej wymienić, jakie zwierzę tu jeszcze nie trafiło, niż znalazło pomoc. – Nie mieliśmy bobra, dzika, wilka i niedźwiedzia – śmieją się Łyczkowie. A opiekowali się ptactwem niemal wszystkich gatunków, w tym drapieżnym, a ponadto między innymi: sarnami, borsukami, zającami, lisami i wężami. Trafiają do nich zwierzęta ranne, ale też młode, porzucone przez rodziców.
Założyciele „Mysikrólika” mają nieporównywalnie trudniejsze zadanie niż weterynarze, którzy w dużym stopniu skupiają się na zarabianiu pieniędzy, a nie na działalności z powołania. I nie chodzi tu tylko o to, że nie mają stałych godzin pracy, a do niej tylko dopłacają. Zajmują się wszystkimi gatunkami dzikich zwierząt, nie domowymi pupilami, a każdy z nich wymaga innego leczenia i innego podejścia. Te poważnie ranne trafiają do zewnętrznych gabinetów weterynaryjnych, by operację czy zabieg przeprowadził lekarz weterynarii. Małżonkowie nie mogą nachwalić się uczynności i profesjonalizmu lekarz Izabeli Całus, która zawsze spieszy z pomocą, gdy jest taka potrzeba.
Niektóre zwierzęta wymagają intensywnego i długotrwałego leczenia, innym po prostu trzeba dać czas, by doszły do siebie i można zwrócić im wolność. Są i takie, które nie mają już szans, na przykład z powodu poważnego urazu, by mogły po wyleczeniu wieść dzikie życie. – W większości takich przypadków zwierzęta przewozimy do Leśnego Pogotowia w Mikołowie, a za ich pobyt tam płacimy – mówią bielszczanie. Sami nie mają możliwości, by prowadzić – tak jak w Mikołowie – schronisko dla dzikich zwierząt. Choć stałą opiekę znalazły u nich ostatnio sowa i lis, niemające szans wrócić na łono przyrody. Ale Łyczkowie robią co mogą – z lisem wychodzą nawet… na spacery.
Osamotnieni
To że ośrodek działa oficjalnie, na jego właścicieli nakłada mnóstwo obowiązków, ale nie niesie za sobą prawie żadnych korzyści. Łyczkowie są zobowiązani do utrzymania odpowiednich standardów i trzymania każdego gatunku w specyficznych warunkach. Innych wymaga nietoperz, a innych sarna. Na dotacje nie mają co liczyć. Przez pierwsze półtora roku działalności otrzymywali skromne środki przyznane im w ramach budżetu obywatelskiego, ale w tym i przyszłym roku nawet takiego wsparcia z budżetu miasta zostali pozbawieni. – Jesteśmy dalecy od krytykowania naszych władz czy prowadzenia wojen, ale fakty są takie, że od naszych władz nie dostaliśmy ani złotówki. Jedyne środki budżetowe w przeszłości otrzymaliśmy decyzją mieszkańców – opisują. Potrafią też chwalić, ale na ich wdzięczność zasługują urzędnicy z Czechowic-Dziedzic i Bestwiny, którzy potrafili wypracować takie rozwiązanie, że łożą środki na leczenie rannych zwierząt, po które na ich teren przyjeżdżają właściciele „Mysikrólika”. W każdym innym przypadku to oni biorą odpowiedzialność za to, by zwierzę nie cierpiało, podczas gdy wszyscy wkoło umywają ręce. Bywa że przy tym są jeszcze poganiani czy atakowani, że się ociągają. Nie wszyscy bowiem zdają sobie sprawę, że mają do czynienia z prywatnym ośrodkiem.
Tłumaczą, że w 2016 roku przetrwali tylko dzięki założeniu Fundacji Mysikrólik, którą sami zarządzają, a która umożliwia prowadzenia zbiórek pieniędzy. – Ludzie nie mieli wcześniej możliwości, by nas wspierać. Prywatne konto to złe wyjście. Przez fundację wszystko można zorganizować w przejrzysty sposób – oceniają.
Drugi etat
Agnieszka Łyczko mówi, że działalność ośrodka nie ma w sobie zbyt wiele romantyzmu. – To nie tylko głaskanie i karmienie zwierzątek. To trudna praca, która w dużej mierze polega na intensywnym sprzątaniu po naszych zwierzakach. Trudno znaleźć wolontariuszy, którzy by pomogli w tego rodzaju pracy. Nawet nie mam odwagi prosić, bo tak naprawdę nie mamy czasu, by jeszcze go poświęcać na szkolenia. Mężowi przydałaby się z kolei pomoc przy remontowaniu pomieszczeń na potrzeby zwierząt, ale tylko kilka razy mieliśmy sytuację, by udało się zebrać ekipę fachowców, którzy sami wiedzieli co i jak wykonać – opowiada.
Małżonkowie kończą pracę o 16.00 i wtedy tak naprawdę zaczynają kolejny etat. Doglądają zwierząt u siebie, sprzątają, rozkładają pokarm, wożą zwierzaki do kliniki, a czasem dalej. Nie brakuje im trudnych akcji wyjazdowych, jak ta – opisywana w „beskidzkiej24” – związana ze schwytaniem i skomplikowanym leczeniem łabędzia, który był pozbawiony skóry na prawie całej szyi. A muszą jeszcze znaleźć czas na prowadzenie strony internetowej, profilu facebookowego, dzięki któremu mieszkańcy Podbeskidzia mogą się dowiedzieć, jaki jest los przywożonych zwierząt oraz na spotkania z dziećmi z lokalnych szkół i przedszkoli, podczas których Sławomir Łyczko uczy, jak należy się zachowywać w przypadku zetknięcia z dzikim zwierzęciem.
Gdy wieczorem opuszczają parter swojego domu, w którym mają ośrodek i idą na piętro, tam czekają na nich… kot Sasza – znajda oraz akwariowe rybki. Mieszkanie zdobią obrazy i rzeźby autorstwa Sławomira Łyczki, przedstawiające – jakżeby inaczej – dzikie zwierzęta. A na dodatek rolę budzika pełni ich… kogut. – Tak, mamy jeszcze kurnik. Ale to tak dla jaj – żartuje.
Przyznają, że na ich pasje – podróże motocyklowe po Europie – obecnie nie mają czasu. Trudno im sobie wyobrazić opuszczenie na dłużej domu-ośrodka, bo mieszkają sami, a nikt nie będzie się w stanie profesjonalnie zająć zwierzętami dłużej niż kilka dni. Do niedawna jeszcze razem śpiewali w chórze w Kozach, gdzie mają bliżej niż do centrum Bielska-Białej. Szef „Mysikrólika” ciągle jest aktywnym wokalistą rockowego zespołu Upheaval, który pokazywał się między innymi podczas Podbeskidzkiego Przeglądu Muzycznego.
Łyczkowie nie kryją, że postawili w życiu wszystko na jedną kartę. Dają ośrodkowi całą swoją energię i poświęcają wszystkie środki. Wierzą, że przetrwają pierwsze trudne lata i będą mieli stabilność finansową. Marzeniem jest doprowadzenie do takiej sytuacji, by jedno z nich mogło zrezygnować z pracy zarobkowej i zająć się potrzebującymi zwierzętami na pełen etat. – Na przykład w Warszawie miasto finansuje podobny ośrodek. W Polsce są też gminy, które podejmują z takimi instytucjami współpracę, opłacają choćby leczenie zwierząt. To jednak raczkujący system i dopiero nasz ośrodek i kilka podobnych wytycza ścieżki innym – objaśniają.
Małżonkowie zapewniają, ze możliwość pomagania braciom mniejszym jest wartością samą w sobie. – Sama możliwość obcowania ze zwierzakami, patrzenia na te piękne mordki, to przyjemność. A jeśli możemy im jeszcze pomóc, to satysfakcja jest ogromna. Choć czasem nie mamy już siły, to nie możemy odmówić dziesiątemu z kolei człowiekowi, który przychodzi, a z nim jest ranne zwierzę. Bo wiemy, że jeśli my nie pomożemy, to taki biedak nie znajdzie alternatywy. Że ma tylko nas – mówi gospodarz ośrodka. – Cieszy nas szczególnie to, że mamy już na tyle duże doświadczenie i zaplecze, iż potrafimy fachowo pomagać i mamy do tego celu coraz lepsze środki. Mimo to nie możemy na zimno podchodzić do tego zajęcia. Reagujemy emocjonalnie, a już szczególnie wtedy, gdy – pomimo usilnych starań – zwierzęcia nie uda się uratować – dodaje.
Działalność Agnieszki i Sławomira Łyczków można wesprzeć finansowo, przelewając dowolną kwotę na konto bankowe. Dane: Fundacja Mysikrólik – Na Pomoc Dzikim Zwierzętom, ul. Admiralska 10, 43-300 Bielsko-Biała; dopisek „darowizna na cele statutowe”. Bank Ochrony Środowiska SA, nr konta: 86 1540 1261 2010 3452 2200 0001.
Ośrodek można wesprzeć także rzeczowo, przekazując zboże, owady, mięso, karmę czy materiały budowlane, w tym deski, stemple, płyty osb, siatki ogrodzeniowe i miękkie. Chęć przekazania pomocy rzeczowej należy wcześniej – ze względu na sezonowość potrzeb – uzgodnić telefonicznie (nr 506 918 902).
Zdjęcia:
Z archiwum Mysikrólika