Nie wszyscy pensjonariusze domu spokojnej starości w Wilkowicach są zadowoleni z warunków życia i opieki. Dwaj mężczyźni skarżą się dosłownie na wszystko, a przede wszystkim na uniemożliwienie im leczenia, rehabilitacji i poruszania się na specjalistycznych wózkach inwalidzkich. Dyrektor ośrodka i wicestarosta nadzorujący jego pracę zapewniają, że DPS funkcjonuje jak należy, spełnia wszystkie standardy wynikające z przepisów, a głównym problemem jest… zachowanie tych mieszkańców.
Dom Pomocy Społecznej w Wilkowicach, mieszczący się przy ulicy Kościelnej, zapewnia stałą opiekę osobom w podeszłym wieku i niepełnosprawnym. Obecnie mieszka tam 56 pensjonariuszy. To placówka prowadzona przez powiat bielski.
Paweł Gniadkowski, dyrektor DPS-u zapewnia, że atmosfera w domu jest bardzo dobra, a z życia tutaj mieszkańcy są zadowoleni. Zwraca uwagę na szerokie korytarze, windę i brak barier architektonicznych – wszędzie można dojechać wózkiem inwalidzkim. Oprowadzając po ośrodku prezentuje świetlicę, kaplicę, tarasy, salę rehabilitacyjną i zagląda do ładnie urządzonych pokoi mieszkańców, którzy potwierdzają jego słowa, w tym pensjonariuszka mieszkająca tu od samego początku, czyli od 1994 roku. – Staramy się, aby atmosfera była rodzinna, a mieszkańcy mieli jak najwięcej zajęć. Ci, którzy tylko mają na to ochotę, mogą brać udział w codziennych zajęciach i regularnie wyjeżdżać do zaprzyjaźnionych domów czy na rozmaite imprezy i zawody. Do tego służy nasz nowy samochód – wylicza. – Nasi mieszkańcy mają całodobową opiekę pielęgniarską, a raz w tygodniu przychodzi lekarz. W każdej chwili mogą wezwać obsługę. Choć nie mamy dużych środków, to wystarcza ich na zaspokojenie wszystkich podstawowych potrzeb. Pokoje sprzątane są codziennie, pościel jest wymieniana raz na dwa tygodnie, a w przypadkach, gdy to wymusza stan zdrowia pacjenta – nawet codziennie – dodaje.
Uziemieni
Zupełnie inny obraz wilkowickiego domu kreślą trzej jego mieszkańcy, zajmujący pokoje na najwyższym piętrze. Doceniają tylko wysiłki obsługi. – Dziewczyny harują jak woły za marne grosze – mówią.
Marian Kubarski zamieszkał tu w 2009 roku. – Po wypadku nie chodzę. Ruszam rękami, ale nadgarstki mam bezwładne. Szefostwo naszego domu „załatwia” mi wózek od siedmiu lat. Od ponad dwóch lat w ogóle nie jestem rehabilitowany. Kiedyś ćwiczyłem po 30-40 minut, bo była do tego odpowiednia osoba, a dzisiaj co najwyżej kwadrans. A przecież konkretna rehabilitacja przyniosłaby poprawę mojego stanu – uważa. To dopiero początek jego długiej listy zarzutów. – W 2010 roku straciłem nerkę. Trzymano mnie tu z gorączką przez trzy tygodnie. Dawano tylko paracetamol. Gdy trafiłem do szpitala, było już za późno. Gdyby nie pielęgniarka, która wszczęła alarm, to bym „zszedł”. Tego, co działo się w szpitalu nie pamiętam, bo straciłem tam przytomność – opowiada. Marian Kubarski nie może dyrektorowi ośrodka wybaczyć zdarzenia z lutego tego roku. – Miałem skierowanie do kliniki we Wrocławiu. Mogliby mi tam powiedzieć, czy jest jeszcze szansa na uratowanie mojego zdrowia. Na tę wizytę czekałem dziesięć miesięcy. Wystarczyło mnie tam zawieźć. A dzień przed wyjazdem powiedzieli mi, że nie jadę. Myślałem, że szlag mnie trafi – mówi rozżalony. – Od dyrektora usłyszałem, że jestem dziadem, z którego i tak nic już nie będzie – dodaje.
W tym samym pokoju mieszka Eugeniusz Mężyk, sparaliżowany od pasa w dół. – Od lat proszę o łóżko elektryczne. Wtedy nie trzeba by mnie było przenosić na wózek, bo poradziłbym sobie sam. Stało takie na dole, ale dostało się komuś innemu. Korzystam ze swojego wózka elektrycznego, ale ma siedem lat i już się nie nadaje do jazdy. Udało się tylko dostać dofinansowanie na wymianę akumulatorów. Nie wiem, co będzie, gdy ten się zupełnie rozpadnie. Proszę o nowy, ale nie widzę reakcji – skarży się. – Trudno o jakąkolwiek pomoc w sprawach medycznych, bo nie bardzo się tu nami ktokolwiek interesuje. O wszystko sami musimy dopytywać – dodaje. Nie może zapomnieć sytuacji, gdy po pobycie u syna przywieziono go do wilkowickiego ośrodka. – Przez cały weekend trzymano mnie… w piwnicy – gorzko się uśmiecha.
Pretensji pensjonariuszy jest dużo więcej. Dotyczą m.in. jedzenia, które nazywają… paszą. – Kartoflanka i ryż z jabłkami. I tak na okrągło. Gdy mamy dostać udko, to dostajemy kaszę – mówi Marian Bienias. – Obiady są fatalnie podane i bez smaku. Zupa to woda z mąką. Rumsztyk to jakaś kulka z bułką, warzywa to na przykład surowe buraki – dorzuca Eugeniusz Mężyk. – Starymi kartoflami, które nam podają, to można by komuś łeb rozbić – uzupełnia Marian Kubarski. Panowie narzekają na ciasnotę w pokojach. – Dwa wózki się tu nie miną. Nawet nie mogę wziąć normalnej kąpieli w swojej łazience. Jak śledź jestem ciągnięty na dwóch wózkach. A pod prysznicem nie ma nawet ławeczki, tylko trzeba się myć na wózku – wskazuje Eugeniusz Mężyk. Dodaje, że w pokoju na najwyższym piętrze latem jest potwornie gorąco, a zimą jeden kaloryfer nie wystarcza. – Woda w szklance, pozostawiona na parapecie, zamarznie – twierdzi. – Na nic nam nie wystarcza pieniędzy. Ja mam półtora tysiąca emerytury. Większość idzie na DPS, a mnie zostaje 200 złotych na miesiąc. Nie starcza nawet na lekarstwa. Nie mogę kupić środków chemicznych, a z ośrodka dostajemy tylko kostkę mydła i dwie rolki papieru toaletowego na miesiąc – rozkłada ręce Marian Bienias.
Mężczyźni stwierdzają, że wszystkie problemy DPS-u są zamiatane pod dywan. – Mamy leżeć i się nie odzywać. Większość mieszkańców siedzi cicho bo się boi. Ale my nie mamy się czego bać, bo gorzej traktować nas się już nie da – grzmi Marian Kubarski. – Dyrektor do nas sam nawet nie przyjdzie i nie zapyta, czy wszystko w porządku. A powinien umieć pogadać jak chłop z chłopem – dorzuca Eugeniusz Mężyk.
Dają w kość
Dyrektorowi placówki i wicestaroście Grzegorzowi Szetyńskiemu, który nadzoruje opiekę społeczną, wszystkie te zarzuty są doskonale znane. – Panowie dają nam w kość. Wszędzie w tych sprawach wydzwaniają i piszą pisma do starosty czy rzecznika praw pacjenta. Nawet do pracy naszej pani doktor mają uwagi. Mamy tu różne kontrole. Kompleksową rok temu przeprowadził Śląski Urząd Wojewódzki. Kontrolujący bez udziału pracowników ośrodka rozmawiali w pokojach z mieszkańcami, którzy mogli powiedzieć wszystko, co leży im na sercu. Okazało się, że spełniamy wszystkie wymagania albo dążymy do ich spełnienia. Mamy pokontrolne zalecania, by – prócz świetlicy – mieć jeszcze jedno dzienne pomieszczenie. I właśnie trwa budowa pawilonu terapeutycznego – mówi Paweł Gniadkowski. – DPS funkcjonuje dobrze i poprawia jakość, choćby przez trwającą rozbudowę o nową oranżerię i organizowanie terapii na coraz wyższym poziomie – dodaje Grzegorz Szetyński.
Wicestarosta tłumaczy, z czego wynikają problemy z zakupem wózków elektrycznych. – Taki sprzęt może kosztować nawet 20 tysięcy złotych. Dofinansowanie może wynieść 5 tysięcy, ale resztę trzeba uzbierać. Zdarza się, że dopłaca do tego na przykład samorząd, który skierował do nas mieszkańca, ale w tych przypadkach nie ma takiej woli – mówi. – Dopłacić do wózka elektrycznego może też Narodowy Fundusz Zdrowia, jednak wkład własny musi sięgać 60 procent, a to nie do przeskoczenia dla naszych pensjonariuszy. Niektórzy jednak byli sobie w stanie poradzić, jeśli bardzo tego chcieli. Współdziałając z personelem placówki, kontaktowali się z fundacjami, parafiami czy sami zbierali pieniądze. Jednak to były osoby o dobrej reputacji w swoim środowisku – stwierdza dyrektor DPS-u.
Dyrektor nie zostawia bez komentarza zarzutów Mariana Kubarskiego. Przekonuje, że robił co mógł, aby zapewnić mu transport do Wrocławia na konsultację lekarską, jednak całe przedsięwzięcie na dowiezieniu by się nie kończyło, bo trzeba by mężczyźnie załatwić opiekuna medycznego i nocleg. A żadna instytucja nie chciała pokryć kosztów, ponieważ nie była to normalna procedura medyczna, tylko eksperymentalna i nie wiadomo, czy w ogóle zostałby do niej zakwalifikowany. Jak dodaje, w przypadku innej choroby mężczyzny, która zakończyła się usunięciem nerki, to sam zainteresowany odmawiał hospitalizacji. – Nie chciał się zgodzić nawet na operację, miał sepsę. Dzwoniono do nas ze szpitala, by go przekonać. Inaczej by umarł. To trudny człowiek do współpracy pod tym względem.
Paweł Gniadkowski wyjaśnia też, dlaczego Eugeniusz Mężyk musiał spędzić weekend na korytarzu obok windy. Zastrzega, że odbyło się to za jego zgodą. – Był naszym mieszkańcem, ale zorganizowaliśmy dla niego dom w Krakowie, w którym zajmują się leczeniem uzależnień. Jednak nie dokończył terapii i wyjechał stamtąd do Holandii. Nagle, po około dwóch miesiącach, otrzymaliśmy telefon, że dzisiaj wraca i to do naszego ośrodka. Był weekend i nie było wolnego miejsca. Jednak już w poniedziałek pokój był dla niego gotowy – przybliża. Tłumaczy ponadto, że z podopiecznym jest problem, ponieważ nie można mu oddać do użytku łóżka z podnośnikami elektrycznymi, gdyż te nie mają atestu zgodnego z jego wagą.
Trudny DPS
Dyrektor objaśnia, skąd mogą się brać pretensje do jakości żywienia. – Mieliśmy na początku kuchnię, ale jej funkcjonowanie było bardzo kosztowne i trudno spełnić wszystkie wymagane prawem warunki. Jednak wielu mieszkańcom posiłki smakują. Należy zaznaczyć, że przy żywieniu zbiorowym wymagane są pewne procedury, które kontroluje sanepid. Posiłki muszą być zróżnicowane i mieć odpowiednie składniki odżywcze, stąd na przykład w jadłospisie jest kasza lub szpinak. Nie we wszystkich placówkach, tak jak u nas, jest podwieczorek, gdzie serwuje się wypieki czy owoce. Co więcej, cały dzień dostępne są pieczywo, dżem, warzywa, a od 13.00 do wieczora – zupa. Wystarczy po to sięgnąć – zapewnia. – Gdy zająłem się opieką społeczną w powiecie, to kuchnia już była zlikwidowana. Sam bym do tego nie dopuścił, bo uważam, że najlepsza jest własna kuchnia. Trudno było później wnioskować o jej przywrócenie ze względu na koszty, ale może w przyszłości wrócimy do tematu. Jednak dzisiaj można zorganizować kolejny przetarg na catering w taki sposób, by wymagania w stosunku do jakości były wyższe – dodaje wicestarosta.
Grzegorz Szetyński wskazuje, że problemem ośrodka bywa postawa samych mieszkańców. – To pod tym względem jeden z najtrudniejszych DPS-ów powiatu. Trafiają tu też osoby z całego województwa, które miały problem z alkoholem i nie funkcjonowały dobrze w swoich środowiskach. Taki trudny mieszkaniec jest zarazem bardzo roszczeniowy. Staramy się walczyć z alkoholizmem w tym domu i to się w dużej mierze udaje (funkcjonuje tam grupa AA), ale przecież mówimy o dorosłych ludziach, którzy mają prawo wypić. Jeśli nie podoba im się u nas tak bardzo, że chcą się przeprowadzić do innego domu, to nigdy nie robimy problemów. Ale problemem jest to, że w innych domach nie chcą ich przyjąć z uwagi na niespełnianie rozmaitych kryteriów – objaśnia. – Tylko parę osób jest sfrustrowanych i nie chce się integrować. Narzekają przy tym na brak pieniędzy i sposób leczenia, ale na to nie mamy wpływu. Jeśli ktoś ma niewiele pieniędzy, a wydaje je na alkohol i papierosy, to rzeczywiście może mieć problem z zakupem najdroższych leków czy specjalistycznego sprzętu. Mamy również problem z podawaniem leków, bo niektórych nie można mieszać z alkoholem. Właśnie na takim podłożu często dochodzi do różnych spięć. My robimy wszystko, by naszym mieszkańcom niczego nie brakowało i – gdy jest taka potrzeba – to kupujemy dla nich potrzebne rzeczy, takie jak środki czystości czy higieny osobistej – mówi Paweł Gniadkowski.
– Pracujemy z podopiecznymi tak, żeby wszyscy korzystali z proponowanych im działań terapeutycznych, wyjazdów, imprez integracyjnych i sportowych. Przynosi to efekty w postaci coraz większego zaangażowania mieszkańców w życie społeczności. Ci mieszkańcy, którzy mimo wszystko odcinają się od wspólnych działań, też są zadowoleni, że ktoś się o nich troszczy. Jednak mają prawo do własnej drogi życiowej, do przebywania na co dzień w mniejszych grupach, w których znajdują wzajemne zrozumienie – puentuje Grzegorz Szetyński.