Pewien bielski rencista upiera się, że nie zużywa takiej ilości wody, jaką wskazuje wodomierz i nie zmieniło się to nawet po wymianie urządzenia. – Chyba musiałbym się kąpać trzy razy dziennie w wannie pełnej wody – stwierdza. I doszukuje się w tym wszystkim jakiejś intrygi. Władze spółdzielni przekonują, że sprawdziły wszystko, co tylko możliwe i że pomiary są bardzo precyzyjnie. Jednak od miesięcy rośnie stos korespondencji między stronami…
Niemałe koszty
Pan Roman od prawie czterdziestu lat mieszka w 10-piętrowym bloku przy ulicy Andrychowskiej w Bielsku-Białej. – Nigdy nie przywiązywałem wagi do wskazań wodomierza, choć zawsze się narzekało na wysokość opłat. Ale postanowiłem się temu przyjrzeć, gdy otrzymałem rozliczenie za drugie półrocze 2016 roku. Bo byłem zaskoczony, że muszę dopłacić 242 złote za wodę. Okazało się, że za kwartał zużycie wody wyniosło mnie tyle, co normalnie za pół roku! Dla rencisty, który dostaje tysiąc sto złotych to nie są małe pieniądze – mówi.
Lokator zaczął prowadzić zeszyt, w którym codziennie zapisuje wskazania wodomierzy w kuchni i łazience. I wniosek z tego wyciąga jeden: – Mieszkam tylko z żoną. Nie zużywamy tyle wody, ile wskazują wodomierze. To fizycznie niemożliwe. Pytałem o to sąsiadów. Też mówią, że starają się oszczędzać, a płacą coraz więcej – zarzeka się. Z jego analiz wynika, że przy rutynowych czynnościach zużycie może sięgać 150 litrów na dzień. – Ale wskazuje mi ponad 200, a przy używaniu pralki nawet 350. Przy programie, który czerpie tylko 40 litrów wody. To jakiś „cud nad wodą” – irytuje się. Dziwi go też spory rozrzut między wskazaniami, gdy – jak zapewnia – wodę zużywał w zbliżonej ilości.
Wiosną w mieszkaniu pojawił się przedstawiciel spółdzielni, który odkrył, że przeciekała spłuczka. – Wyciek nie był duży, bo nawet nie było go widać gołym okiem. Dał o sobie znać, gdy magister inżynier, który mnie odwiedził, przyłożył kawałek papieru do odpływu. Jednak spłuczka została naprawiona, a mój problem nie zniknął – ocenia mieszkaniec. Po naprawie w mieszkaniu przeprowadzono kontrolę, podczas której nie stwierdzono żadnych wycieków ani też żadnych nieprawidłowości we wskazaniach wodomierzy, których wyniki były zgodne ze stanem w systemie odczytowym. W wakacje w mieszkaniu bielszczanina znowu zorganizowano wizję, w której uczestniczył sam zastępca prezesa spółdzielni, Henryk Kubecki. I tym razem nie doszukano się jakichkolwiek nieprawidłowości.
Irytacja spółdzielni
Mimo to pan Roman wręcz zasypuje pismami władze Beskidzkiej Spółdzielni Mieszkaniowej, sugerując na przykład, że może dochodzić do jakichś manipulacji wodomierzami, które przesyłają informacje o zużyciu wody drogą radiową. W lipcu pogroził nawet, że złoży zawiadomienie w prokuraturze o długotrwałym wyłudzaniu pieniędzy. Przy tym nie szczędzi pracownikom spółdzielni krytyki i sarkastycznych uwag. Pism było tyle, że spółdzielnia nie nadążała z odpisywaniem na każde z nich i w jednym przypadku odpowiedź dotyczyła kilku ostatnich. Szefostwo spółdzielni wyczerpująco opisało działanie wodomierzy i zapewniło, że system działa sprawnie oraz że zrobiono wszystko, by wyjaśnić wszystkie wątpliwości mieszkańca. Jednocześnie władze SM tak się zirytowały niektórymi sformułowaniami mieszkańca, że poinformowały go, iż ten narusza dobra osobiste. Poprosiły go o zaprzestanie formułowania takich zarzutów i zasugerowały, że mogą wyciągnąć konsekwencje prawne. Poinformowały, że sprawę uważają za zakończoną, a jeśli członek spółdzielni ma inne zdanie, może się zawsze zwrócić do sądu, choć musi się liczyć z koniecznością pokrycia kosztów takiego postępowania, jeśli jego żądania okażą się bezzasadne.
Gdzie dowody?
Pan Roman ostatnią odpowiedzią „Beskidzkiej” się nie przejął i szykuje kolejne pisma. Uważa, że nie przekroczył żadnej granicy i że nie ma podstaw, aby twierdzić, że narusza dobra osobiste. Zapewnia, że nie zrezygnuje z dociekania prawdy. Choć – przyznaje – żadnych manipulacji nie jest w stanie udowodnić, a tylko może spisywać stany liczników.
Jak komentuje wiceszef Beskidzkiej SM, przypadek mieszkańca bloku przy ulicy Andrychowskiej jest jedyny w swoim rodzaju, bo żaden inny członek spółdzielni nie angażuje jej w tak znacznym stopniu. – Zawsze odpisujemy mieszkańcom z należytą starannością. W kilku pismach wszystko wyjaśnialiśmy: gdzie były błędy, a gdzie ich nie było. Przeprowadziliśmy wizję w mieszkaniu i wszystkie obliczenia pokazaliśmy na miejscu jego żonie, bo jego akurat nie było. Sam postanowiłem się temu dokładnie przyjrzeć. Nasza spółdzielnia robi naprawdę wiele. Pracy i tak jest dość, a takie sprawy to dodatkowe utrudnienie, bo angażują nawet kilka pionów naraz, by przygotować wszystkie wyjaśnienia – przekonuje. – Jednak mieszkaniec wie swoje i nie przyjmuje faktów. Jeżeli twierdzi, że ktoś zdalnie może tym wszystkim sterować i łamać kody, to ja jestem bezsilny – dodaje. Tłumaczy też, skąd irytacja dotycząca naruszania dóbr osobistych. – Nie może być tak, że mieszkaniec, mimo wyjaśnień i argumentów, wręcz nam ubliża, twierdzi, że nic nie robimy i działamy na szkodę ludzi. Jeśli mimo zamknięcia tej sprawy nadal się z nami nie zgadza, sam ma prawo wystąpić do sądu. Tylko trzeba tam przedłożyć sensowne dowody… – stwierdza Henryk Kubecki.