Kultura i rozrywka Żywiec Sucha Beskidzka Wadowice Oświęcim

Babiogórski dobry duch

Fot. Wojciech Ciomborowski

Natura nie obdarzyła jej wzrostem, ale za to wielkim sercem i ogromną wrażliwością. Ziarno rzucone zostało przy tym na bardzo żyzną glebę bo w rodzinnym domu niczym gąbka chłonęła wartości, o które dziś coraz trudniej. Mowa o pochodzącej z Zawoi regionalistce, utalentowanej artystce, ale przede wszystkim… dobrym człowieku – Reginie Wicher.

Regina Kudzia (tak nazywała się gdy była panną) obcowała ze sztuką od najmłodszych lat dzięki nieżyjącemu już tacie Tadeuszowi, uznanemu nie tylko w regionie malarzowi ludowemu. Specjalizował się w krajobrazach, które malował w plenerze, ale nierzadko tworzył je na podstawie własnej wyobraźni lub z zapamiętanych scen. Doczekał się wystaw krajowych i zagranicznych. – Tata był uczniem Władysława Fronta, kojarzonego ze Stryszawą, gdyż tam rozkwitła jego kariera, ale jednak pochodzącego z naszej Zawoi. Od małego podglądałam tatę, poznając piękno sztuki. Grał też na instrumentach dętych. Trąbka była jego instrumentem wiodącym, ale sięgał również po akordeon i skrzypce- wspomina Regina Wicher. Dodaje, że jej rodzeństwo także grało na różnych instrumentach, a i mama miała słuch, ale śpiewała sobie jedynie „pod nosem”. Zdolności wokalnych nie brakowało także babci Otylii. Była moim przewodnikiem duchowym. Zawsze pogodna, przekazywała mi mądrości ludowe – proste, ale trafiające w punkt. Dziś ludzie komplikują sobie życie. Rozmyślają nad błahostkami, a ona powtarzała, że najlepsze są proste rozwiązania. Poza tym zawsze wierzyła w siły wyższe i to chyba stąd brała się ta jej pogoda ducha. Na pewno rodzice i babcia, dom i panujący w nim klimat sprawiły, że jestem tym, kim jestem – zauważa rodowita zawojanka. Podkreśla, że w jej tonącym w obrazach i instrumentach domu królowały sztuka, muzyka, ale także rozmowy i tolerancja. Nieustannie do Kudziów zaglądała rodzina, ale także nieprzebrane tłumy znajomych, którzy szybko stawali się przyjaciółmi. Tata chyba przyciągał ludzi. Poza tym nasz rodzinny dom stoi koło jednego z najstarszych zawojskich wyciągów. Letnicy zawsze mieli powód by do nas wpaść – wspomina.

Poza rodziną, osobą, która ukształtowała Reginę Kudzię była nieżyjąca od czterech lat wybitna zawojska etnografka, folklorystka, dziennikarka i piewczyni regionu babiogórskiego Urszula Janicka-Krzywda. – Ona była, jest i będzie obecna w moim sercu na zawsze – mówi Regina Wicher o swojej mentorce, która wciągnęła ją do założonego przez nią zespołu regionalnego Juzyna, a współzałożonego przez Danutę Butor, Danutę Gimzę i Andrzeja Stanaszka. Potem do grona instruktorów dołączyli Mariusz Stanaszek, Stanisław Kubasiak, Krystyna Kołacz, Józef Chowaniak, Eugeniusz Dyrcz i pracująca do dziś z zespołem Janina (znana w środowisku jako Wanda) Bucka. Jak todzieci, byłyśmy ciekawe świata. Godzinami słuchaliśmy ich rozmów i opowiadanych przez nich historii. To byli twardzi ludzie, którzy żyli w trudnych czasach i tematy o jakich nierzadko mówili nie były łatwe. To była dla nas lekcja. Nauczyło nas to szacunku do życia, pracy i ludzi. Dostaliśmy cenne rady, może udzielane niekiedy nieświadomie, ale pomagające nam wówczas, jak i teraz – wraca zawojanka wspomnieniami do występów w Juzynie. Podkreśla, że gdy przyszła na pierwszą próbę miała 10 lat i od razu była zauroczona atmosferą oraz tym, że wraz z nią ćwiczy rzesza dzieciaków. W jej ocenie to był fenomen tamtych czasów. – Dzisiaj dzieci mają tyle atrakcji, że oferta ośrodków kultury, a tym bardziej występy w zespole regionalnym nie są dla nich czymś atrakcyjnym. A wtedy była to dla nas jedyna rozrywka, odskocznia od szkoły i pracy na roli bo wtedy jeszcze większość z nas musiała pomagać rodzicom w zbiorach, czy też zajmowaniu się zwierzętami – zauważa. Poza tym okazało się, że dzięki występom w zespole dzieci zyskały możliwość podróżowania po kraju i odkrywania jego pięknych zakątków, a jeszcze większym przeżyciem były zagraniczne wojaże. – Dziś każdy kto ma trochę grosza może wyjechać gdzie dusza zapragnie. Wówczas nawet jak ktoś miał pieniądze to konieczność doglądania inwentarza i pola nie pozwalała mu wyjechać. Wyjazd na Słowację, czy Węgry urastał do wielkiej wyprawy – opowiada.

PASJA WZIĘŁA GÓRĘ

Występy w Juzynie sprawiły, że Regina Wicher nauczyła się nie tylko tańczyć i śpiewać, ale także góralskiej gwary. Przy okazji złapała sceniczny luz, z którym wbrew pozorom nikt się nie rodzi, lecz trzeba się go nauczyć, czy też go nabyć. W efekcie zaczęła się parać konferansjerką, jeszcze bardziej zakochując się regionalizmie. Gdy po maturze stanęła przed wyborem kierunku studiów wiedziała już, że chce kontynuować naukę na Wydziale Etnologii i Nauk o Edukacji na Uniwersytecie Śląskim. Gdy Urszula Janicka-Krzywda dowiedziała się

o podjętym przez nią kroku roześmiała się i rzekła – „miała mama trzy córki, dwie były mądre, a trzecia została etnografem”. – Wiem, że to nie jest dobrze płatny zawód, ale za to rozwijający. Gdybym mogła cofnąć czas i wybierać jeszcze raz, to postąpiłabym tak samo – zarzeka się Regina Wicher, która potem marzyła o dostaniu się do… szkoły wojskowej we Wrocławiu. I nawet próbowała owe marzenia zrealizować, ale bez powodzenia. – Byłam po studiach humanistycznych, więc za kierunek studiów nie dostałam punktów, a na jedno miejsce było 40 kandydatów. Jako etnolog chciałam zostać negocjatorem w konfliktach etnicznych – opowiada o nieudanej próbie stania się żołnierzem, a zarazem od razu wraca myślami do… rodzinnego domu. – Zostałam wychowana w tolerancji do innych ludzi, nawet innego wyznania. I tacy ludzie trafiali do naszego domu. Ktoś powiedział, że są tylko dwa rodzaje ludzi – dobrzy i źli. I ja się z takimi wartościami utożsamiam. Nie oceniam ludzi po kolorze skóry, czy wyznaniu – mówi.

Po latach w Juzynie zaszła pokoleniowa zmiana, gdyż sporo jej członków rozjechało się po Polsce i świecie w poszukiwaniu pracy, czy też zaczęło studiować. Reginie Wicher brakowało występów na scenie, więc zakotwiczyła w Ziemi Suskiej, pełniąc nawet przez jakiś czas funkcję kierownika zespołu. Gdy z powodów zawodowych i osobistych przeprowadziła się do Łętowni odeszła z Ziemi Suskiej. Za to w nowym miejscu zamieszkania wraz z Agnieszką Janiczak reaktywowała zespół regionalny Gronie. – Lata temu istniał w Łętowni zespół pod taką nazwą. Zostały nawet po nim stroje, ale dla dorosłych. My zaczęłyśmy od 7-10 dzieci. Kropla drążyła skałę i obecnie mamy w zespole już 20 osób. Same szyjemy i haftujemy dla nich stroje. Rodzice bardzo się zaangażowali. Czujemy, że nasze działania maja sens – nie kryje zadowolenia zapalona regionalistka, która rok temu zebrała w Osielcu grupę mężczyzn i stworzyła z nich grupę kolędniczą. Na podstawie informacji od mieszkańców i badań terenowych napisała dla nich autentyczny scenariusz, przygotowała stroje. Panom wystarczyło kilka prób, by na powiatowym przeglądzie kolędniczym wywalczyć drugie miejsce i prawo udziału w Karnawale Góralskim w Bukowinie Tatrzańskiej. Zajęli na nim znakomite trzecie miejsce! – Miałam obawy czy się uda. Dałam ogłoszenie, przyszło sześciu facetów i zrodziła się z tego piękna historia – dzieli się swoją radością pomysłodawczyni, która zadbała, by prowadzeni przez nią kolędnicy zaprezentowali się także w kościele w Łętowni. Chciała w ten sposób pokazać szerokiej publiczności, że regionalizm jest „fajny”. Wspomina, że gdy 24 lata temu ubierała strój góralski to sporo jej rówieśników śmiało się z niego, kpiło z gwary. – Potrzebowali czasy, by zrozumieć, że to z czego się śmiali to ich kultura, korzenie i ma to ogromną wartość. Jedziemy zagranicę i zachwycamy się tamtejszymi zespołami, a to przecież one tak, jak nasze prezentują swoją kulturę. Jedyna różnica jest taka, że ich tańce, muzyka i śpiew są dla nas obce, a południowe są przy tym bardziej dynamiczne. Cudze chwalimy, swego nie znamy – dzieli się przemyśleniami.

Wracając we wspomnieniach do zagranicznych wyjazdów Regina Wicher zauważa, że w wielu krajach nawet osoby, które nie należą do zespołów regionalnych znają swoje tańce regionalne, a u nas tak nie jest. Podkreśla, że instruktorzy z jakimi miała przyjemność pracować uwrażliwiali ją na świat i teraz ona stara się czynić podobnie. Nie bez racji twierdzi, że dziś wiele dzieci zatraciło wrażliwość. – Pani Kołacz tłukła nam, że facet jest potrzebny w tańcu partnerce, by ta pięknie wyglądała. Jako dzieci tego nie rozumieliśmy, ale teraz widzę jak ważnej rzeczy nas uczyła, gdyż ta błaha rzecz przenosi się na codzienne życie. Mężczyzna musi być twardzielem, bo kobieta jest istotą kruchą. Kiedyś jednemu z moich podopiecznych mówiłam, żeby w tańcu patrzył na swoją partnerkę, gdyż ta jest taka piękna. Minęło trochę czasu i ten przyszedł do mnie i powiedział mi, że miałam rację. Dostrzegł, że ma piękną partnerkę i zostali parą – opowiada.

KŁÓTNIA O… CHRYSTUSA

Obcowanie od dziecka z malarstwem nie mogło nie wywrzeć na Reginie Wicher piętna. – Od małego rysowałam. Tata cierpliwie mi tłumaczył zasady. W makowskim Technikum Włókienniczym Wyrobów Dekoracyjnych w ZS im. J. Kantego uczyłam się nie tylko tkactwa artystycznego i haftu, ale także malarstwa. Danuta Nitoń-Kwak i Wiesław Kwak przekazali mi bardzo dużą wiedzę, ale zarazem jeszcze bardziej uwrażliwili – wspomina artystka, która od zawsze lubiła rysować portrety, prezentując emocje jakie targają ludźmi. Co ciekawe dla jej ojca namalowanie człowieka było ogromnym wyzwaniem, a wręcz –jak zwykło się mówić- był chory gdy miał przedstawić ludzką postać. Kiedyś przyszło mu namalować Pana Jezusa w ciemnicy. Poprosił córkę, by to ona zrobiła szkic. – Miałam bardzo dramatyczną wizję ze zwyciężonym Chrystusem, a tata widział go w ludowej ikonografii. Zaczęliśmy się spierać. Ja swoje, on swoje. Weszła mama i powiedziała, że dwóch artystów pod jednym dachem to za dużo, a poza tym, że nie wolno kłócić się przy malowaniu Chrystusa. Uznałam, że to obraz taty, więc uległam jego wizji. To był zaszczyt, że tata w ogóle mi zaproponował bym mu pomogła. Pogodziliśmy się definitywnie gdy stał dumny przed skończonym obrazem, a potem zorientował się, że zamalował tłem rękę Jezusa. Parsknął śmiechem i wziął się za poprawkę. Taki dzisiejszy Photoshop (program komputerowy do obróbki i przeróbki zdjęć – przyp. autora) – wspomina Regina Wicher, która od dzieciństwa najchętniej tworzy szkice ołówkiem. Niemniej malarstwo olejne nie jest jej obce, choć „egzamin czeladniczy” przyszło jej zdać w przykrych okolicznościach. – Tata był już poważnie chory. Leżał w szpitalu i wiedział, że do domu już nigdy wróci. Wcześniej przyjął zlecenia, ale nie zdążył dokończyć prac. Cały czas powtarzał mamie, że ma je kto dokończyć. Taki testament mi zostawił – mówi.

Słowa Tadeusza Kudzi nie sprawiły jednak, że jego córka poczuła się godna używać jego sprzętu. – Długo nie sięgałam po pędzle i farby taty. Nie wiedziałam czy mogę je wziąć. Może zabrzmi to dziwnie, ale tata przyśnił się mojej mamie. Siedział przed czystym płótnem i, jak miał to w zwyczaju, wycierał pędzle o koszulę. Zawsze tak robił. Miał do tego szmatkę, ale notorycznie wycierał je w koszule, więc potem miał jedną dyżurną do malowania, by innych nie brudzić. No i siedział w tej koszuli i czyścił te pędzle. Mama go zrugała, że wyciera je w koszulę. A on, że koszula nie jest ważna bo on czyści pędzle dla mnie. To było przyzwolenie, że mogą nimi malować – wspomina. Niedługo później Tadeusz Kudzia przyśnił się córce. Chodził z nią po lesie, ale zamiast grzybów zbierali… tubki z farbą. – Spacerowaliśmy między drzewami, zbieraliśmy te tubki, a on mi tłumaczył które kolory ze sobą łączyć i w jaki sposób, by osiągnąć dany efekt – opowiada artystka spod Babiej Góry, która po dokończeniu prac ojca zrezygnowała z malarstwa olejnego. Teraz na nowo odkrywa jego piękno i coraz częściej kupuje podobrazia i sięga po farby. Wciąż jednak częściej tworzy ołówkiem i chyba już nigdy to się nie zmieni. Jak zauważa, łatwiej jest wziąć zestaw ołówków i blok niż taszczyć ze sobą sztalugę i farby. Inna sprawa, że Regina Kudzia wciąż z rzadka uwiecznia krajobrazy, a częściej drzewa, skały oraz tworzy portrety. – Nie mam żywego modela. Maluję z głowy, głównie kobiety bo mają więcej krągłości i są bardziej wdzięcznym tematem niż mężczyźni – mówi.

WARTOŚCI W SZKICACH ZAKLĘTE

Jak wielkim talentem obdarzona jest Regina Wicher można było przekonać się podczas zeszłorocznej wystawy Egalite (Równość) w Orawskim Parku Etnograficznym w Zubrzycy Górnej, na której artystka zaprezentowała szkice oraz kilku obrazów olejnych. Zwiedzający mogli zarazem poznać wartości, którym hołduje malarka. Szereg prac przedstawiało kobiece akty, ale postaci posiadały dużo cech zwierzęcych. Nie zabrakło wśród obrazów koni, będących symbolem śmierci oraz drzew, symbolizujących życie. – Wystawa była moją reakcją na brak poszanowania przez ludzi drugiego człowieka, ale także zwierząt, przyrody – po prostu innych istot żywych. Kobiety zostały pokazane jako zwierzęta bo każde stworzenie jest równe pod względem prawa do życia, ale i równym stopniu odczuwa ból – dzieli się swoją wizją artystyczną Regina Wicher. Podkreśla, że dawniej społeczności miały swoje totemy. Były nimi drzewa, kamienie, a niekiedy zwierzęta. Teraz uważa się to za zacofanie, zabobony, ale dawniej ludzie zdawali sobie większą sprawę z faktu, że są tylko małym trybikiem w świecie przyrody, a dziś człowiek stawia się w roli pana, a nie mądrego i dobrego gospodarza. – Żeby była jasność. Nie jestem wegetarianką, choć znacznie ograniczyłam spożycie mięsa. Nie uważam zabijania zwierząt za zbrodnię. Tyle tylko, że można pozbawiać zwierzęta życia kiedy jest to niezbędne, szanując ich ofiarę. Dawniej ludzie polowali, by zdobyć nie tylko pożywienie, ale i materiał na ubrania. Dziś nie musimy już nosić prawdziwych futer, czy ubrań z prawdziwej skóry – mówi o swoim spojrzeniu na świat Regina Wicher. Przyznaje, że ktoś może powiedzieć, że ta wystawa nie ma sensu, gdyż niczego nie zmienia. Artystka uważa jednak, że każdy ma ręku taką broń jaką potrafi się posługiwać. – Ja potrafię malować. Ktoś inny śpiewać. Każdy ma narzędzia do czynienia dobra – mówi malarka, puentując nie tylko opis wystawy, ale zarazem całe swoje dotychczasowe życie.

navigate_before
navigate_next

 

 

google_news